Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 12

NEWT

Myślałem, że będę zbierał szczękę z podłogi, kiedy w progu zobaczyłem Velvet szukającą mojego brata. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, że jej nie powiedział o wyjeździe oraz, że przyszła w takim stanie.

Patrzyła na mnie w taki sposób, jakby chciała zapaść się pod ziemię, choć nie miała do tego żadnych powodów.

— Chodź. — powiedziałem do niej cicho i skinąłem głową w stronę mojego pokoju. Podreptała tam niczym zbity pies, a ja westchnąłem skołowany. Nie bardzo wiedziałem, jak powinienem się zachować, kiedy prawie obca mi dziewczyna wylewała łzy na moich oczach. Usiadła na łóżku i spuściła głowę w dół, więc przykucnąłem przy niej.

— Nie będę pytał, czy wszystko w porządku, bo widzę, że nie, ale spytam, co się stało, bo nie bardzo wiem, jak ci mam pomóc. — zero reakcji. — Dobra, nie chcesz mi mówić, okay. Rozumiem. — rozłożyłem dłonie w geście kapitulacji. — Zrobię ci coś do picia. — zakomunikowałem i odwróciłem się.

— On chce mnie zabrać. — odparła nagle. Zmarszczyłem czoło zdezorientowany.

— Z powrotem do Stanów. — otarła łzy. — A ja tak strasznie nie chcę tam wracać, nie chcę z nim mieszkać... — ukryła twarz w dłoniach.

Zorientowałem się, że pewnie chodzi o jej ojca.

— Powiedział, że jestem jego jedynym dzieckiem, że moi bracia nie są jego, a ona nie zaprzeczyła. Co za popieprzona rodzina... — w tamtej chwili działałem impulsywnie i z ryzykiem, że zaszkodzi to naszym relacją, ale usiadłem obok niej i przygarnąłem do siebie, opierając brodę na jej głowie.

— Co do popieprzonej rodziny, każdy ma coś za uszami. Córka narzeczonego mojej mamy chciała dzisiaj się ze mną przespać, chociaż wkrótce będzie moją przyrodnią siostrą. — pogłaskałem ją po ramieniu. — Jakoś nieszczególnie kręci mnie kazirodztwo. — zaśmiała się pod nosem. — Muszę być w tym momencie optymistą; nie wrócisz do taty. Na pewno się ułoży, wszystko. — ostatnie słowo wyszeptałem.

— Zawsze byłam pesymistką i teraz też będę. Nic się nie ułoży, wszystko jest do dupy. Wrócę do Ameryki, do jego alkoholizmu, do tej nienormalnej szkoły i ludzi, którzy do niej chodzą. — fuknęła, ale już nie płakała. Odsunęła się ode mnie i pociągnęła nosem.

— Zawsze mogę cię schować pod łóżkiem, chcesz? — uśmiechnąłem się do niej. Odpowiedziała tym samym.

— Nie chcę dzielić miejsca z potworami, a one są upierdliwe.

— Wygonię je, od dwóch miesięcy zalegają z czynszem. — machnąłem dłonią, uśmiechnęła się jeszcze bardziej.

— Obawiam się, że nie będę miała jak zapłacić za ten apartament. — powiedziała z udawanym smutkiem.

— Myślę, że coś wymyślimy. — mrugnąłem do niej porozumiewawczo I wyszedłem zrobić jej herbatę. Kiedy wróciłem, uważnie przyglądała się fotografiom, które wisiały gdzieniegdzie na ścianie. Co ciekawe nie tym, gdzie była Meave, a tym, gdzie byłem z Harry'm.

— Nie wiem, ile słodzisz, więc na gorzkie żale, trzy łyżeczki wsypałem. — podałem jej kubek.

— Idealnie. Dziękuję. — oplotła go tymi małymi dłoniami, co wyglądało trochę komicznie, ale zachowałem to dla siebie.

— Jeżeli próbujesz doszukać się głębszego podobieństwa, to będzie ciężko. — oparłem rękę o komodę, nad którą wisiały zdjęcia.

— Już jedno znalazłam. — uśmiechnęła się triumfalnie i dotknęła naszych twarzy. — Oboje macie taki uśmiech, że kolana same miękną. — zastanowiła się chwilę. — Gdyby Harry oddał ci włosy, albo ty jemu oczy, chyba bym umarła. — wyznała szczerze.

— Campbell. — powiedziałem na tyle głośno, żeby to usłyszała.

— Co? — spojrzała na mnie zaskoczona.

— Twój typ. — trochę się speszyłem. — Harry mówił, że jakiś idiota nie potrafi cię docenić. Michael Campbell zawsze miał problemy z łączeniem faktów. — wzruszyłem ramionami.

— Skąd ty...

— Swego czasu grałem w nogę, on też. To spoko ziomek. — wzruszyłem ramionami. — Ale trochę mało rozumny. Musisz mu pomóc. — spochmurniałem.

— Niby w czym? — uniosła jedną brew.

— W zrozumieniu, że ci się podoba. — te słowa ledwo przeszły przez moje gardło.

— Chyba nie chcę mu tego dawać do zrozumienia. Taka dziewczyna jak ja, nie ma u niego najmniejszych szans. — jej głos był taki rezygnujący.

— Słucham? — myślałem, że wybuchnę śmiechem. — Pokusiłbym się o stwierdzenie, że jest na odwrót. — powiedziałem śmiało.

Ona w siebie nie wierzyła, albo nigdy nie miała bliższej styczności z chłopakami.

— No nie wiem, to chłopak twojego pokroju. — tym zdaniem mnie poskładała.

— Co masz na myśli, mówiąc „mojego pokoju"? — założyłem ręce na krzyż.

— Oboje jesteście przystojni, wrażliwi, możecie mieć dosłownie każdą... naprawdę mam wymieniać dalej? — spojrzała na mnie z ukosa.

— Ale ty jesteś głupia, Velvet Loyd. — pokręciłem głową rozbawiony. — Czy my naprawdę z etapu pocieszania cię, po takiej okrutnej prawdzie, przeszliśmy do tłumaczenia, dlaczego masz u mnie ogromne szanse? — otworzyła usta zdumiona, wpatrując się w moje oczy z tak dużym niedowierzaniem, że aż oblały ją rumieńce, co na jej jasnej skórze było doskonale widoczne. — Czemu miałabyś ich nie mieć?

— Ja... Jestem ciężka, niedoświadczona, nigdy się nawet nie całowałam...

— Mów dalej, wcale mnie nie nakręcasz. — przerwałem jej. — Twoja uroda to tylko dodatek to cech, które zawracają mi w głowie. — zmieniłem ton na poważniejszy i zniwelowałem uśmiech, a potem zerknąłem na jej usta i wróciłem do jej oczu.

— Nie bój się, nie zrobię nic, na co mi nie pozwolisz. — odszedłem od niej, żeby się ogarnąć. — Co ze szkołą? Wyśpisz się?

— Dam radę. Nie pierwszy i nie ostatni raz będę się kładła późno spać. — przeczesała włosy dłonią i oddała mi już pusty kubek.

— Dziękuję. Poprawiłeś mi humor. — posłała mi ciepły uśmiech. Odprowadziłem ją do drzwi.

— Do usług. — ukłoniłem się. Wtedy zrobiła coś, co mnie szczerze zaskoczyło. Przytuliła mnie.

A kiedy puściła i wróciła do swojego mieszkania, jeszcze długo stałem na korytarzu jak debil, z nadzieją, że zaraz wróci. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro