Rozdział 12
NEWT
Myślałem, że będę zbierał szczękę z podłogi, kiedy w progu zobaczyłem Velvet szukającą mojego brata. Jeszcze bardziej się zdziwiłem, że jej nie powiedział o wyjeździe oraz, że przyszła w takim stanie.
Patrzyła na mnie w taki sposób, jakby chciała zapaść się pod ziemię, choć nie miała do tego żadnych powodów.
— Chodź. — powiedziałem do niej cicho i skinąłem głową w stronę mojego pokoju. Podreptała tam niczym zbity pies, a ja westchnąłem skołowany. Nie bardzo wiedziałem, jak powinienem się zachować, kiedy prawie obca mi dziewczyna wylewała łzy na moich oczach. Usiadła na łóżku i spuściła głowę w dół, więc przykucnąłem przy niej.
— Nie będę pytał, czy wszystko w porządku, bo widzę, że nie, ale spytam, co się stało, bo nie bardzo wiem, jak ci mam pomóc. — zero reakcji. — Dobra, nie chcesz mi mówić, okay. Rozumiem. — rozłożyłem dłonie w geście kapitulacji. — Zrobię ci coś do picia. — zakomunikowałem i odwróciłem się.
— On chce mnie zabrać. — odparła nagle. Zmarszczyłem czoło zdezorientowany.
— Z powrotem do Stanów. — otarła łzy. — A ja tak strasznie nie chcę tam wracać, nie chcę z nim mieszkać... — ukryła twarz w dłoniach.
Zorientowałem się, że pewnie chodzi o jej ojca.
— Powiedział, że jestem jego jedynym dzieckiem, że moi bracia nie są jego, a ona nie zaprzeczyła. Co za popieprzona rodzina... — w tamtej chwili działałem impulsywnie i z ryzykiem, że zaszkodzi to naszym relacją, ale usiadłem obok niej i przygarnąłem do siebie, opierając brodę na jej głowie.
— Co do popieprzonej rodziny, każdy ma coś za uszami. Córka narzeczonego mojej mamy chciała dzisiaj się ze mną przespać, chociaż wkrótce będzie moją przyrodnią siostrą. — pogłaskałem ją po ramieniu. — Jakoś nieszczególnie kręci mnie kazirodztwo. — zaśmiała się pod nosem. — Muszę być w tym momencie optymistą; nie wrócisz do taty. Na pewno się ułoży, wszystko. — ostatnie słowo wyszeptałem.
— Zawsze byłam pesymistką i teraz też będę. Nic się nie ułoży, wszystko jest do dupy. Wrócę do Ameryki, do jego alkoholizmu, do tej nienormalnej szkoły i ludzi, którzy do niej chodzą. — fuknęła, ale już nie płakała. Odsunęła się ode mnie i pociągnęła nosem.
— Zawsze mogę cię schować pod łóżkiem, chcesz? — uśmiechnąłem się do niej. Odpowiedziała tym samym.
— Nie chcę dzielić miejsca z potworami, a one są upierdliwe.
— Wygonię je, od dwóch miesięcy zalegają z czynszem. — machnąłem dłonią, uśmiechnęła się jeszcze bardziej.
— Obawiam się, że nie będę miała jak zapłacić za ten apartament. — powiedziała z udawanym smutkiem.
— Myślę, że coś wymyślimy. — mrugnąłem do niej porozumiewawczo I wyszedłem zrobić jej herbatę. Kiedy wróciłem, uważnie przyglądała się fotografiom, które wisiały gdzieniegdzie na ścianie. Co ciekawe nie tym, gdzie była Meave, a tym, gdzie byłem z Harry'm.
— Nie wiem, ile słodzisz, więc na gorzkie żale, trzy łyżeczki wsypałem. — podałem jej kubek.
— Idealnie. Dziękuję. — oplotła go tymi małymi dłoniami, co wyglądało trochę komicznie, ale zachowałem to dla siebie.
— Jeżeli próbujesz doszukać się głębszego podobieństwa, to będzie ciężko. — oparłem rękę o komodę, nad którą wisiały zdjęcia.
— Już jedno znalazłam. — uśmiechnęła się triumfalnie i dotknęła naszych twarzy. — Oboje macie taki uśmiech, że kolana same miękną. — zastanowiła się chwilę. — Gdyby Harry oddał ci włosy, albo ty jemu oczy, chyba bym umarła. — wyznała szczerze.
— Campbell. — powiedziałem na tyle głośno, żeby to usłyszała.
— Co? — spojrzała na mnie zaskoczona.
— Twój typ. — trochę się speszyłem. — Harry mówił, że jakiś idiota nie potrafi cię docenić. Michael Campbell zawsze miał problemy z łączeniem faktów. — wzruszyłem ramionami.
— Skąd ty...
— Swego czasu grałem w nogę, on też. To spoko ziomek. — wzruszyłem ramionami. — Ale trochę mało rozumny. Musisz mu pomóc. — spochmurniałem.
— Niby w czym? — uniosła jedną brew.
— W zrozumieniu, że ci się podoba. — te słowa ledwo przeszły przez moje gardło.
— Chyba nie chcę mu tego dawać do zrozumienia. Taka dziewczyna jak ja, nie ma u niego najmniejszych szans. — jej głos był taki rezygnujący.
— Słucham? — myślałem, że wybuchnę śmiechem. — Pokusiłbym się o stwierdzenie, że jest na odwrót. — powiedziałem śmiało.
Ona w siebie nie wierzyła, albo nigdy nie miała bliższej styczności z chłopakami.
— No nie wiem, to chłopak twojego pokroju. — tym zdaniem mnie poskładała.
— Co masz na myśli, mówiąc „mojego pokoju"? — założyłem ręce na krzyż.
— Oboje jesteście przystojni, wrażliwi, możecie mieć dosłownie każdą... naprawdę mam wymieniać dalej? — spojrzała na mnie z ukosa.
— Ale ty jesteś głupia, Velvet Loyd. — pokręciłem głową rozbawiony. — Czy my naprawdę z etapu pocieszania cię, po takiej okrutnej prawdzie, przeszliśmy do tłumaczenia, dlaczego masz u mnie ogromne szanse? — otworzyła usta zdumiona, wpatrując się w moje oczy z tak dużym niedowierzaniem, że aż oblały ją rumieńce, co na jej jasnej skórze było doskonale widoczne. — Czemu miałabyś ich nie mieć?
— Ja... Jestem ciężka, niedoświadczona, nigdy się nawet nie całowałam...
— Mów dalej, wcale mnie nie nakręcasz. — przerwałem jej. — Twoja uroda to tylko dodatek to cech, które zawracają mi w głowie. — zmieniłem ton na poważniejszy i zniwelowałem uśmiech, a potem zerknąłem na jej usta i wróciłem do jej oczu.
— Nie bój się, nie zrobię nic, na co mi nie pozwolisz. — odszedłem od niej, żeby się ogarnąć. — Co ze szkołą? Wyśpisz się?
— Dam radę. Nie pierwszy i nie ostatni raz będę się kładła późno spać. — przeczesała włosy dłonią i oddała mi już pusty kubek.
— Dziękuję. Poprawiłeś mi humor. — posłała mi ciepły uśmiech. Odprowadziłem ją do drzwi.
— Do usług. — ukłoniłem się. Wtedy zrobiła coś, co mnie szczerze zaskoczyło. Przytuliła mnie.
A kiedy puściła i wróciła do swojego mieszkania, jeszcze długo stałem na korytarzu jak debil, z nadzieją, że zaraz wróci.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro