Rozdział 10
NEWT
Po tym, co odpierdolił mój braciszek, miałem ochotę mu połamać nos. Jeszcze niedawno nazwał mnie niestabilnym emocjonalnie, a robiąc takie coś, atnecjonował się i to w cholernie okrutny sposób. Nie żeby Harry był święty, bo nikt nie był, ale wzbudził w nas same negatywne emocje.
Zawiodłem się na nim, to on zawsze był tym racjonalnie myślącym.
Kochana mama, jak to ona, z miejsca wybaczyła mu tę "małą scenkę" bo przecież rozumiała, jak musiał się czuć, skoro tata niedawno umarł, a ona wychodzi za innego.
Nie byłem jedyną osobą, w której oczach stracił Harry. W całym tym zdarzeniu brała przecież udział także Velvet.
Oprócz tego, że moim osiągnięciem było wyjście z domu, pójście w kilka miejsc, to udało mi się jej dotknąć i przekonać się, że jej dłonie są delikatnie jak porcelana i małe. Pomijając fakt, że koniecznością było złapanie jej za rękę i pociągnięcie w tył. Nie darowałbym sobie, gdyby przypadkiem spadła, mimo tego, że jej wcale nie zależało na życiu, lecz powodu takiej postawy nie znałem.
Ale cóż, w całym tym gównie, mam z nią kontakt telefoniczny, widziałem ją w samym ręczniku, dałem płaszcz...
Zdecydowanie miałem kostkę czekolady.
Jak jej obiecałem, tak wziąłem do rąk gitarę i zagrałem piosenkę, o którą prosiła.
Nie wiem, czy wierzyła w to, że znam każdą piosenkę, czy wręcz przeciwnie, ale jakoś nie chciało mi się nad tym rozmyślać.
Ważne były struny, moje palce i muzyka, która rozbrzmiała w moim pokoju, zapełniając szczeliny w sercu i rany psychiczne, choć to było chwilowe, dawało satysfakcję.
* * *
Znacie to uczucie, kiedy śnicie o krainie zrobionej z czekolady, sen dobiega końca, otwieracie powoli oczy, widzicie jakąś rozmazaną plamę, aby potem móc dostrzec, że wasz brat siedzi naprzeciwko i się na was gapi? Nie znacie? No ja też nie znałem, do tamtego czasu.
Westchnąłem trochę zirytowany, bo ostatnie czego chciałem, to oglądać po przebudzeniu jego facjatę. Zasłoniłem przedramieniem oczy i przewróciłem się na plecy.
— Czego chcesz? — warknąłem niezbyt przyjemnie.
— Przeprosić. — prychnąłem na jego słowo.
— Nie mnie powinieneś przepraszać, tylko twoją dziewczynę. Ja już się przyzwyczaiłem do tego, że czasem ci odpierdala i to konkretnie. — spojrzałem na niego z pod byka.
— Przestaniesz ją wreszcie tak nazywać? — zapytał zbulwersowany. — Ciebie też muszę przeprosić. — złagodził ton. — Wiem, że... musiałeś się nieźle wystraszyć i... Po prostu nie mogę uwierzyć, że ten ślub się odbędzie. — ukrył twarz w dłoniach.
— Kto jak kto, ale ty powinieneś sobie poradzić z tym lepiej, niż ja. — wstałem z łóżka leniwie i doczłapałem się jakoś do niego. — Spróbuj ją zrozumieć. — położyłem dłoń na jego ramieniu. — Zresztą, niewiadomo nawet, czy ślub będzie. Widziałeś jej minę, kiedy Eric to powiedział?
— Nie było cię na dole. — nasze spojrzenia się skrzyżowały. — Cieszyła się jak nastolatka na widok klaty jakiegoś aktora. — zironizował.
— Ma prawo do szczęścia. — przypomniałem mu. — Moralne, religijne i każde pieprzone. Pozwól jej kochać. — szepnąłem.
— Muszę to jakoś ogarnąć. — przeczesał swoje blond włosy i pokręcił głową. — I muszę iść do Velvet.
— Jak na to wpadłeś? — uniosłem brwi.
— Przestań, idź spać dalej. Jest siódma rano. — machnął machinalnie dłonią i wyszedł z pokoju, a mi opadła jadaczka.
— Serio? — powiedziałem sam do siebie i walnąłem się z powrotem na łóżko, ale wiedziałem, że już więcej nie zasnę, więc włożyłem do uszu słuchawki i pozwoliłem moim uszom na orgazm spowodowany głosem Jamesa Arthura.
* * *
Około czternastej Harry poszedł się spotkać ze znajomymi, a ja zostałem w domu, kto by się spodziewał?
Mama była jakaś podniecona, kiedy ktoś zapukał do naszych drzwi. Poszła otworzyć i wróciła z Ericem. Za nim stała jego córka.
O. Mój. Boże. Tylko. Nie. To.
— Newton! — zawołał wesoło Eric i podał mi dłoń, tym razem normalnie. — To jest Lisa. — przestawił ją gestem dłoni.
— To młodzi zostają tutaj, starzy idą się wybawić. — zawiadomiła mama.
Że co? Że ja miałem zostać z tą dziewczyną sam na sam?
— Jacy tam starzy, rozkwitasz, kochana. — pocałowali się i wyszli z domu, życząc nam dobrej zabawy.
Lisa była zwyczajna. Blond włosy do ramion, czerwona sukienka, chociaż padało, skórzaną kurtka i superstary. Oczy miała zielone, a jej usta w kształcie serca układały się uśmiech.
Zauważyła, że uważnie skanuje ją wzrokiem.
Nie pochlebiaj sobie.
— Nie wiem, czy twój tata mówił to w żartach, ale zwracaj się do mnie Newt. — poprosiłem. — Napijesz się czegoś? Kawa, herbata, sok, woda...
— Nie. — przerwała mi. — Mam chłopaka.
— Super... a co to ma do rzeczy? — założyłem ręce na krzyż, rozbawiony jej tekstem.
— Widzę, że ci się spodobałam, więc jesteś dla mnie miły. Normalny chłopak miałby na mnie wywalone i zaprowadziłby mnie do salonu, nie pytając o nic. — jej zadarty nos mnie urzekł, ale głos miała tak irytujący, że chciałem jej wsadzić knebel.
— Słuchaj, nie wiem, jaki jest dla ciebie twój chłopak, ani jak traktowali cię inni, ale jeżeli żyjesz w przekonaniu, że każdy, kto jest dla ciebie miły, ma na celu poderwanie cię, to daleko nie zajdziesz. Nie interesujesz mnie w ten sposób, zwłaszcza, że zostaniemy rodziną. — sprostowałem sytuację. — To?
— Ehh, niech będzie ten sok. — wywróciła oczami i usiadła na krześle. Tym samym, na którym siadała Meave, i na którym siedziała ostatnio Velvet.
Podałem jej szklankę wypełnioną pomarańczową cieczą i czekałem, aż zainicjuje rozmowę, ale chyba nie miała w zamiarze tego zrobić.
— Jak mi stary powiedział, że się chce oświadczyć waszej matce, poszłam i najebałam się jak świnia. — wyznała, na co zrobiłem ogromne oczy. Aż mnie zatkało.
— No cóż, nie spodziewałem się tego po tobie. — odparłem zaskoczony tak samo, jak wczorajszą łaciną Velvet.
— Ta. — parsknęła śmiechem. — Jak każdy. Ojciec mi każe się tak ubierać, masakra. — pokręciła głową. — Wariatkowo. Moja matka wyjechała do Irlandii dla jakiegoś typa, który jest dyrektorem banku. Pierdolona materialistka. — przygryzła wargę. — A co z twoim starym?
— Zakopał się głęboko i już nie wróci. — odpowiedziałem z uśmiechem.
— Kumam. Jakiś szajs, typu hazard? — zmarszczyła czoło.
— Nie, na cmentarzu, pod ziemią. — spoważniałem.
— A, cóż. Przepraszam, nie wiedziałam. Od kiedy nie żyje? — oparła głowę na dłoniach.
— Rok.
— Przykro mi. — cmoknęła.
— Nic nie szkodzi. — mrugnąłem porozumiewawczo. Drażnił mnie trochę jej styl bycia.
— Kurwa. — zaśmiała się. — Jesteś cholernie przystojny. — oblizała usta, po czym bez żadnej krępacji rzuciła się na mnie i wręcz mnie pochłonęła. Wtedy też mój brat postanowił wrócić.
— Jezus, Newt! Mogłeś mówić, że umawiasz się na seks. — zmierzył mnie wzrokiem.
— Nie umawiam się na żaden seks. — zaprotestowałem, odrywając od siebie dziewczynę. — Poznaj Lisę. — odchrząknąłem głośno, ona tylko szerzej się uśmiechnęła.
— Jest was dwóch, zajebiście. — skwitowała.
— Harry, miło mi. — jego miną wywołała u mnie śmiech. Był tak samo zdziwiony, jak ja.
— To chyba jedyna zaleta ich związku. — omiotła nas obu wzrokiem i znowu oblizała te cholerne usta.
— Woah, ja nie mam zamiaru romansować ze swoją prawie siostrą. — odsunąłem się na znaczną odległość i spojrzałem w pogodę za oknem.
— Ja także. — zawtórował mi Harry.
— Boże. — westchnęła ciężko. — Zawsze jesteście tacy grzeczni? — nie czekała na odpowiedź. Wyszła, oznajmiając, że idzie do przyjaciół.
— Matko, co za laska. — mój brat zaczął się śmiać. — Zapomniałem ci powiedzieć wcześniej, że masz pozdrowienia od Velvet i propsy za Afire Love, cokolwiek to znaczy. — wzruszył ramionami i zaczął smażyć sobie bekon. Mimowolnie kąciki moich ust poszły w górę.
— Lubię ją. — powiedziałem bez powodu.
— Wiem. Widzę. — zerknął na mnie. — Ja też ją lubię, ale nie w ten sposób, co ty. — dodał po chwili. — Ty ją lubisz tak, że chciałbyś coś więcej. — szturchnął mnie widelcem w ramię.
— Przeprosiłeś ją? — zmieniłem temat.
— Oczywiście. — oburzył się. — Velvet nie potrafi się długo gniewać. Wybacza wszystko i wszystkim. To jedna z jej największych wad.
Nie wiem, co musiała przejść, aby wszystkim wszystko wybaczać, ale po jego słowach poczułem dziwną potrzebę, aby nie dawać jej powodów do wybaczania mi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro