Rozdział XI
Robyn siedziała jak na szpilkach przez cały dzień. Co rusz z torby wyciągała paczkę i podejmowała próbę zdarcia papieru. Efektem jej nerwowej pracy były jednak jedynie niestłumione chichoty przyjaciół, zaciekawione spojrzenia innych uczniów i groźby odebrania jej pudełka przez wszystkich profesorów, z którymi miała tego dnia zajęcia.
Kiedy dzwon po raz ostatni tego dnia obwieścił koniec zajęć, Robyn była bliska rzucaniu pudełkiem o ściany. Cały swój honor straciła błagając i grożąc na przemian Arsenowi i Malvinowi, jednak żaden z nich nie zamierzał ujawnić najmniejszej podpowiedzi.
Papier był niezniszczalny, a ona musiała to zaakceptować i czekać.
A tak się składało, że od zawsze nienawidziła czekać, a ten dzień jeszcze bardziej ją w tym utwierdził.
W końcu, kiedy przemierzali korytarze w drodze do dormitorium, Malvin szturchnął w bok Arsena:
– Myślisz, że możemy jej powiedzieć?
Robyn od razu doskoczyła do przyjaciół, jej krzyk rozniósł się echem po korytarzu:
– Tak, do jasnej cholery, oczywiście, że możecie! Zamieniam się w słuch!
Arsen całkowicie ją zignorował i gładząc brodę odparł:
– No nie wiem, jakoś nie mam pewności... A ty, co o tym myślisz?
Rozpaczliwy jęk, fuknięcie wściekłości i bolesny krzyk zmieszały się w jedno. Robyn sięgnęła palcami włosów i chwyciła za nie z całych sił, jakby miała zamiar je wyrwać.
– Nienawidzę was – wysyczała.
Malvin wybuchnął śmiechem i położył swoją dłoń na plecach przyjaciółki. Spojrzenia wymienił z Arsenem.
– Myślę, że możemy się zgodzić powiedzieć ci... coś – stwierdził Arsen, uśmiechając się pojednawczo.
– Ale pod jednym warunkiem... Weźmiesz ze sobą słodycze, które dostałaś od Aldy – dodał Malvin.
Robyn zabrała dłonie i wbiła ogniste spojrzenie w przyjaciół. Milion różnych emocji wstrząsało jej ciałem, setki myśli przepływało przez umysł. Potrzebowała chwili, nim wydobyła tą najbardziej wartościową.
– Wezmę ze sobą... Gdzie idziemy i kiedy?
Malvin wyszczerzył zęby.
– Nie spodziewałem się, że to wychwycisz. Czyżby z wiekiem przyszła do ciebie mądrość?
– Och, zamknij się i odpowiedz.
– A magiczne słówko?
– Impe... – odparła dziewczyna wyjątkowo powoli i wyraźnie. Arsen i Malvin spojrzeli na nią przerażeni, jednak nim ich dłonie dopadły jej ust, Robyn zdążyła dodać: – Na Merlina, żałujcie, że nie widzieliście swoich min. Chyba nie sądzicie, że serio użyłabym niewybaczalnego?
– Idiotka – odburknął Arsen. – Szkoda, że z mądrością nie dorzucili w gratisie uprzejmości i poczucia humoru. Powinnaś złożyć reklamację.
– Poczucie humoru mam akurat wybitne – zaprotestowała Robyn. – Nie to co ty, trawojadzie.
Arsen pokręcił głową z pobłażaniem, mrucząc pod nosem coś o tym, że zachowywała się jak dziecko. Nie byłby to pierwszy raz, więc niespecjalnie się przysłuchiwała. Mogłaby z pamięci recytować formułki Arsena na temat jej infantylności.
Tę małą kłótnię przerwał Malvin. Szturchnął dziewczynę między żebra z wyjątkowo naburmuszoną miną.
– Rosenbluth, słodycze
– McLaggen, godzina i miejsce.
– Cornway, cierpliwość – wtrącił Arsen, pocierając twarz. Ściągnął w ten sposób na siebie spojrzenia przyjaciół. – Za godzinę, w pokoju wspólnym. Idziemy na wieżę astronomiczną. Nie zapomnij wziąć ze sobą paczki.
– I słodyczy.
Robyn wyszczerzyła zęby.
– Nareszcie! Nie mogliście powiedzieć wcześniej?
– Nie – odpowiedzieli zgodnie czarodzieje.
***
Robyn nie lubiła spędzać czasu w swoim pokoju. Towarzystwo Louvenii i – przede wszystkim – Bell było dla niej bardziej niczym przedsenna rutyna. Każda z nich wolne wieczory spędzała w pokoju wspólnym w towarzystwie przyjaciół. Nie inaczej miało być tego wieczora.
Kiedy trójka czarodziejów dotarła do dormitorium, Robyn różdżką przywołała jedną z ogólnodostępnych talii eksplodującego durnia. Czarodziejska gra miękko wylądowała w jej dłoni.
– To co, może partyjka? – zapytała Robyn z jakimś dzikim błyskiem w oku.
Arsen i Malvin wymienili spojrzenia. McLaggen wyglądał jakby błagał przyjaciela o zgodę, której ten najwidoczniej nie zamierzał mu udzielić.
– Innym razem – odparł Arsen. – Musimy jeszcze kilka rzeczy przygotować. Do potem.
Malvin westchnął, ale przyznał mu rację. Rzucił ostatnie tęskne spojrzenie na karty i razem zniknęli na schodach prowadzących do dormitorium chłopców.
Robyn patrzyła na to z niedowierzaniem. To był pierwszy raz, gdy Malvin odmówił gry w durnia. Wciąż nie wiedziała, co dokładnie szykowali i coraz bardziej umierała z ciekawości. Przeszło jej przez myśl, aby zakraść się do ich sypialni i zajrzeć, co takiego szykują. Już nawet odłożyła karty, jednak nim zdążyła ruszyć, zatrzymał ją czyiś krzyk:
– Rosenbluth, dawaj do nas!
Spojrzała w stronę, z której ten nadbiegł. W jednym z kątów pokoju wspólnego, rozłożona nierówno na kanapie, fotelach i poduszkach niedbale rzuconych na podłodze, siedziała spora grupa Gryfonów. Robyn z łatwością wypatrzyła wśród nich niemal całą drużynę quidditcha – Angelina, Katie i bliźniacy Weasley (jeden z nich machał do niej ręką) siedzieli zwinięci w okolicach czerwonej kanapy. Poza nimi był Lee Jordan, Hermiona, Ron i Ginny. Do pełnej grupy brakowało jedynie Pottera, który odbywał sławny szlaban u Umbridge.
Dziewczyna uśmiechnęła się i dosiadła do grupy Gryfonów. Jej serce zalało coś na wzór ulgi, gdy uświadomiła sobie, że nie będzie musiała spędzić tej godziny samotnie. I nawet obecność Bell nie mogła ją przed tym uczuciem powstrzymać.
– Jak tam twój przyjaciel, zdecydował się w końcu? – zagadnął ją ten z bliźniaków, który wcześniej do niej machał. Najpewniej Fred, bo siedział obok Angeliny.
– A ten tylko o interesach. Myślałam, że prosisz mnie do gry. Łamiecie mi serce! – poskarżyła się, kładąc dramatycznie dłoń na piersi.
– Serce jest z lewej strony – zauważyła Hermiona.
– Złamane serce rozlało się po mojej klatce piersiowej, więc jest też po prawej – stwierdziła lekko Robyn, jednak przełożyła dłoń na odpowiednią stronę.
– Że co? – wyrwało się Bell.
Robyn machnęła niedbale ręką jakby chciała powiedzieć, że szkoda czasu na tłumaczenie.
– Ma wątpliwości co do bezpieczeństwa waszych produktów – Rosenbluth zwróciła się ponownie do Freda.
– Tak jakby chodziło o to, żeby były bezpieczne! – parsknął Lee. – Och, Hermiono, nie patrz tak na mnie. To, że zostałaś prefektem nie znaczy, że...
– W wakacje jakoś ci to nie przeszkadzało – dodał ze śmiechem George. – Zwłaszcza kiedy...
– Och, zamknijcie się wszyscy. Arsen ma prawo nie ufać waszym produktom – burknęła wyraźnie niezadowolona mugolaczka. Wyglądała jakby zastanawiała się nad odejściem do swojego dormitorium albo wymuszeniem konfiskaty wszystkich produktów bliźniaków na mocy jej odznaki prefekta. Obie opcje były tak samo możliwe.
– Możecie mu powiedzieć, że pomógłby zrobić je mniej niebezpiecznymi – zaproponował Ron. – No co? Co się tak wszyscy na mnie gapicie?
– Nie wierzę, Ronuś powiedział coś do rzeczy! – prychnął Fred.
– Fred, podaj mi kalendarz, zaraz to zapiszemy! – dodał George.
Razem ze swoim bliźniakiem rzucili się, aby potargać młodszego brata po głowie. Ron zdążył się jednak uchylić i ich dłonie sięgnęły zamiast tego Ginny, która głośno pisnęła w ramach protestu.
– Ups.
– Nie taki był plan.
Ginny spojrzała na nich spode łba. Nie skomentowała jednak w żaden sposób tego ataku, a jedynie spytała:
– Gramy czy nie?
– Gramy – odparła bez chwili wahania Angelina. Nie wstając z kanapy, na której leżała wraz z Fredem, za pomocą różdżki uniosła kilka zmieszanych ze sobą talii i zaczęła je rozdawać. Nim jednak rozdała połowę potrzebnych kart, wbiła wzrok w Robyn: – To grasz z nami czy nie?
– Głupie pytanie. Jordan, zrób mi miejsce – odparła dziewczyna, stopą szturchając czarodzieja.
Chłopak przewrócił oczyma, ale posłusznie się przesunął, robiąc jej wystarczająco dużo miejsca, aby mogła wcisnąć się na fragment podłogi między nim a Weasleyem.
– Niech rozpoczną się igrzyska – powiedział głośno Lee, kiedy ostatnia z kart wylądowała na swoim miejscu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro