Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Widmo.

Pisałam to w szkole, więc wybaczcie błędy ortograficzne.



Tak jak przewidywał, większość domów było zbudowanych z kamieni bądź cegieł, natomiast dachy były pokryte dachówkami lub strzechą.

Wiele z tych domów było bardzo starych, większość pewnie sięgała nawet setek lat. Charakteryzowały się tradycyjnymi cechami, takimi jak nieduże okna.

Wokół wsi rozpościerało się mnóstwo hektarów pół uprawnych, pastwisk i łąk.  Z oddali na jednym z pół udało mu się nawet zauważyć starego rolnika w podartych i starych ubraniach. Teraz tak będzie wyglądała ich codzienność. Już nie będzie więcej wygodnych foteli, rozmów z rodziną przy kominku czy poczucia bezpieczeństwa. Wszystko poszło się jebać.

Z tego co zauważył, wiele domów było również zbudowanych wokół jedynego w okolicy kościoła, który był centralnym punktem tej społeczności.

W okolicy znajdował się pobliski cmentarz, który swoim wyglądem sugerował, że od dawna nikt go nie odwiedzał. Metalowe bramki kruszyły się jak kreda, a większość nagrobków przechylała się na boki pod wpływem częstych powodzi.

Kilkadziesiąt metrów od nich znajdował się prawdopodobnie jeden z niewielu sklepów w okolicy.

Spojrzał kątem oka na Marię, która skrzywionym uśmiechem podzielała jego opinię o miejscu w którym mieli dożyć starości. O ile nikt nie zacznie się domyślać.

— To tam. - odpowiedział ochrypłym głosem pochylając się nad Marią, placem wskazywał na jeden z wielu podobnie wyglądających domów. Ten jednak różnił się jedną rzeczą, był znacznie wyższy od reszty, być może był największym budynkiem we wsi.

Kobieta niepewnie chwyciła go za rękę i dała mu się poprowadzić. Podczas drogi nie podniosła głowy ani na chwilę. Czuła się tym wszystkim przytłoczona. Ze stresu była wręcz pewna, że gdy podniesie głowę, ktoś kogo nigdy w życiu nie widziała rozpozna ją i dni tułaczki i planowania pójdą na darmo.

Pchnął lekko drewniane drzwi. Ciepłe powietrze niosące zapach ciepłej pieczeni i gorącej kawy uderzyło ich powodując ciarki na ich skórze. Cóż za miła odmiana w porównaniu do mrożącego powietrza na dworze.

— Czy mogę Państwu w czymś pomóc? - uśmiechnięta brunetka podeszła do nich z najczystrzy, najmilszy uśmiech jaki można było kiedykolwiek widzieć. To było szokujące jak można było być tak zadowolonym w tak okrutnych czasach.

— Chcielibyśmy wynająć jeden pokój. - odpowiedział z wymuszonym uśmiechem. Kobieta skinęła głową i ruchem ręki zaprosiła nowych gości w głąb budynku.

Gdy atrzymali się przy ladzie Pubu, Ludwig miał okazję rozejrzeć się do okoła. W środku znajdowało się pełno ludzi. Było duszno i gorąco a żeby się porozumieć trzeba się przekrzykiwać.

— Proszę bardzo. - kobieta za ladą podała Ludwigowi klucze i po chwili zniknęła na tyłach budynku.

Ludwig dla wsparcia chwycił Marię za rękę i poprowadził ją na ostatnie, trzecie piętro budynku. Ich “mieszkanie” było sto o ile nie milion razy gorsze niż ich poprzedni dom.

To oczywiste, wtedy Ludwig zarabiał tysiące, a teraz nawet nie miał pracy. Nawet nie wiedział, czy w ogóle jakąś tu znajdzie. A czynsz za wynajem nie jest najniższy. Do tego planowali kupić swój własny dom. Zważając za obecną sytuację finansową wiedzieli, że nie będzie on nawet w 0,01% bliski ich staremu domowi. Jednak mieli nadzieję, że będzie choć trochę większy od ich aktualnego pokoiku.

Mówiąc o ich pokoju, był to średniej wielkości drewniany pokoik z jednym podwójnym łóżkiem, kanapą, jednym ledwo działającym grzejnikiem i oczywiście szafą oraz kilkoma szafkami. Dzięki komukolwiek kto jest tam u góry, mieli również własną łazienkę.

Maria westchnęła, jej ramiona opadły, gdy zobaczyła w jak marnym stanie jest pomieszczenie, w którym spędzi większość następnych dni jej życia.

— Wiem, co o tym myślisz, ale musimy to zdusić. - spojrzał na jej zmartwioną twarz. Mówiąc ze stoickim spokojem. — To konieczne.

Kobieta przytaknęła i weszła w głąb pokoju. Każdy jej krok następował głośnym skrzypnięciem. W środku miała ochotę zapaść się pod ziemię i już nigdy nie wracać jednak wiedziała, że dla rodziny musi zignorować obrzydzenie tym miejscem i czekającym na nich nowym stylem życia.

Małego Leona utuliła do snu na swoich kolanach, podczas gdy Ludwig rozpakowywał ich walizki. Fałszywe paszporty odłożył do szafki nocnej. Gdyby ktoś kiedyś zaczął coś kwestionować, zawsze będzie wiedział gdzie są. Nawet Marii zabronił ich dotykać. Wszystko musiało być na swoim miejscu.

Spojrzał na ubrania, które znajdowały się w walizce bez ani jednej emocji widocznej na jego twarzy. Nie mieli dużo czasu na zaplanowanie ucieczki a co dopiero o spakowaniu się, więc musieli poradzić sobie przez jakiś czas z dwoma, może trzema kompletami ubrań.

Na całe szczęście nadchodziła wiosna, więc póki co nie musieli martwić się o ciepłe ubrania.

Czując jak powoli ogarnia go sen, odłożył ostatnią koszulę i podszedł do kobiety.

— Daj, - odetchnął i wziął chłopca na ręce. — połóż się już. Ja się wszystkim zajmę.

Uśmiechnął się co kobieta odwzajemniła. Pośpiesznie podeszła do łóżka i nie przebierając się w koszulę nocną, położyła się na twardym jak skała łóżku.

Ludwig z przysypiajacym na jego ramieniu chłopcu, podszedł do jedynego okna i spoglądając na powoli zapadające się w ciemności miasteczko, starał się opanować buzujące w nim emocje. Od pierwszego września kontrolował go strach, ciągła paranoia i uczucie pustki w środku.

Zaciągnął zasłony, odwrócił się i położył Leona w jego łóżeczku, zanim sam położył się koło śpiącej już Marii.

Gorzej już nie mogło być.

Kilka godzin później, Ludwig wraz z Marią i Leonem wyszli na świeże powietrze z zamiarem zrobienia zakupów na kolejne dni.

Podczas gdy kobieta trzymała syna, Ludwig trzymał drewniany koszyk, który ku ich niezadowoleniu, nadal był pusty.

Droga do pobliskiego targu nie była długa, zważywszy na to, że żyli w centrum tego małego miasta.

Targ był wyjątkowo zatłoczony, czego żadne z nich się nie spodziewało.

— Czego potrzebujemy? - zapytał, spoglądając na Marię, która nadal patrzyła prosto przed siebie.

— Eh, niech no pomyślę, - westchnęła, wyrywając się z zamyślenia, po czym spojrzała na chwilę na Ludwiga. — Mąka, cukier, jajka, warzywa i kawa.. jeżeli w ogóle ją tu mają. - dodała z obrzydzeniem. To oczywiste, że życie prostej kobiety jej się nie podobało, po tym jak jeszcze kilka miesięcy temu żyła jak prawdziwa królowa, jednak według Ludwiga mogła chociaż udawać, że się tym nie przejmuje.

Westchnął i odwrócił swój wzrok na zgromadzonych koło stanowisk ludzi. Faktycznie wyglądali jak zwykli chłopi, jednak Beilschmidt musiał ugryźć się w język i pominąć fakt, że teraz będzie musiał żyć z ludźmi, których tak bardzo nienawidził.

Jego oczom ukazał się wyczekiwany widok stoiska ze zmieloną już kawą. Bingo. Pomyślał i przeciskając się pomiędzy tłumem ludzi, ruszył w jego stronę.

Za ladą stał na oko siedemdziesięcioletni może osiemdziesięcioletni staruszek z uśmiechem od ucha do ucha. Fakt, że jego stare, pomarszczone powieki opadały na jego oczy co ograniczało jego widzenie był dla Ludwiga przezabawny. Jednak nie tylko on uważał to za coś warte śmiechu.

Kątem oka zauważył dwójkę chłopców. Byli ubrani zdecydowanie lepiej od reszty wieśniaków i nie byli ubrudzenia kurzem ani ziemią. Po upewnieniu się, że staruszek ich nie widzi, na ich twarze wkradł się złowieszczy uśmiech. Jeden z nich wyciągnął rękę do wora z ziarnami kawy aby złapać ich jak najwięcej, jednak w momencie kiedy miał już włożyć dłoń do wora, Ludwig chwycił go za ramię.

Nie szczędząc na chłopaka ani krzty siły, zwrócił się do niego z nadzwyczaj neutralnym wyrazem twarzy i patrząc w jego przestraszone, błękitne oczy wymamrotał “Wynoś się stąd smarkaczu”.

Obaj chłopcy zaczęli uciekać jakby od tego zależało ich życie. Bo zależało. Patrząc na beznamiętną twarz Ludwiga, nawet sam szatan by się przeraził.

— Cholerka, - zaczął staruch, poprawiając swój kaszkiet a następnie spadające mu z nosa okulary. — zawsze się tu czają. Wiedzą gnojki, że nie mam siły ich gonić. - mężczyzna zaśmiał się i chwycił za mały woreczek. — Ile?

Ludwig zawiesił się na chwilę, dopiero po kilku sekundach przypomniał sobie, że mężczyzna pyta go o kawę.

— Dwieście gram.

— Ktoś tu robi nieźle zapasy. - uśmiechnął się i zabrał się za nabieranie kawy. — Nie widziałem tu Pana wcześniej. Skąd jesteś, jeżeli mogę zapytać.

Ludwig poczuł stres zalewający jego ciało. Wiedział co ma odpowiedzieć, jednak czuł się jakby był odpytywany przez nauczyciela na środku klasy.

— Z północy. Przejechaliśmy szukać lepszej pracy. - skłamał odbierając kawę, szukając pieniędzy w kieszeni.

— Niech Pan nie szuka. - machnął ręka i uśmiechnął się do niego. — To na koszt firmy. - zażartował i życząc mu miłego dnia, zajął się kolejnym klientem.

Pierwszy prawdziwy dzień na obczyźnie minął im wyjątkowo szybko. Gonitwa za żywnością przy ograniczonym budżecie wiązało się z bieganiem od jednego stoiska z danym produktem do drugiego a nawet trzeciego czy czwartego, aby znaleźć najniższą cenę.

Dodatkowo Leon płakał za każdym razem, gdy Maria oddawała go w ręce Ludwiga, żeby zrobić normalne zakupy. Beilschmidt nigdy nie podejrzewał, że jego własny syn będzie tak na niego reagował.

— Za chwilkę przyjdę. - zapewniała go, po raz kolejny całując małego Leona w czoło, żeby się w końcu uspokoił. — Tam widziałam świeże owoce. Przecież dasz radę go przez chwilę upilnować.

Ludwig chciał zaprotestować ale Leon go uprzedził swoim płaczem.

— Uspokój się, uspokój.. - szeptał starając się nie zwrócić na nich uwagi, co było niezwykle trudnym zadaniem. Gdyby tylko był ktoś kto mógłby się nim zająć.

— Jaki słodziak!

Ludwig usłyszał czyiś kobiecy głos za nim. Odwrócił się i zauważył dwie młode kobiety jednak nie powyżej dwudziestu pięciu lat. Wpatrywały się w dziecko na wciąż płaczące dziecko na jego ramionach.

— Może Panu pomóc? - jedna z nich zaproponowała wreszcie spoglądając na Ludwiga. Ten bez słowa oddał jej Leona, który nagle przestał płakać. Ludwig nigdy nie czuł się tak upokorzony jak teraz.

Kobiety od razu zaczęły bawić się z Leonem, podczas gdy Ludwig wyjaśniał im, że to Maria zostawiła go z synem, którym nie umie się zajmować.

— Jeżeli będziecie potrzebować niańki, proszę zadzwonić. - jedna z nich podała mu karteczkę z numerem. — Dzieci mnie uwielbiają.

— Właśnie widzę. - uśmiech wkradł się na jego jeszcze przed chwilą zaniepokojoną twarz.

Pierwsza kobieta nagle zwróciła się do drugiej.

— Jak się tak przyglądam to wygląda troszkę jak Will. - dziewczyna zaśmiała się a druga zgodziła się z nią i również odpowiedziała śmiechem.

— Jak kto?

— Ah, tak. Zapomniałam, że jesteście tu nowi. William przyjechał tu tak jakoś... rok? rok i coś temu. Jest niezwykle pracowity.

— I przystojny. - dodała kolejna dziewczyna na co obie się uśmiechnęły. — Jaka szkoda, że nie zwraca uwagi na żadną z nas. Chyba w ogóle nie interesują go dziewczyny. Jaka szkoda..

Uroczo. Jak go zachwalają. Skoro jest taki pracowity, może mógłby również im czasem pomóc? Byłoby cudownie. Po kilku dniach bezustannej podróży z Berlina aż tu, obaj byli wyczerpani więc chętnie skorzystaliby z czyjejś pomocy.

— Możecie mi coś więcej o nim powiedzieć? Może macie na niego jakieś namiary?

— Jasne! Mieszka tam, - pokazała mu palcem najbardziej oddaloną część wioski. — w tym domu z cegły z zielonym dachem. Co prawda jest trochę wątły, ale za to jaki silny!

— Pracuje jednocześnie na farmie, lokalnym szpitalu dziecięcym w mieście i jako pomoc w domu Harrison'ów.

— Wyobraź sobie tylko, - zaczęła jedna do drugiej. — że budzisz się a mąż już wszystko za ciebie zrobił i jeszcze śniadanie do łóżka przyniósł!

— Oddałbym lewą rękę, żeby ktoś taki jak on mnie zauważył!

Słuchając rozmów kobiet, Beilschmidt miał czas na rozglądanie się po okolicy. Większość mieszkańców była już w swoich domach, jednak gdzieniegdzie Ludwig nadal mógł zauważyć jakieś figury przemieszczające się pomiędzy budynkami.

Było to głównie starzy bezdomni, którzy chodzili od domu do domu prosząc o resztki.

Jeszcze tak niedawno gardził tymi ludźmi, a teraz, jeżeli szybko nie znajdzie pracy, skończy tak jak oni.

— Oh tam idzie!

Z zamyślenia wyrwał go krzyk jednej z kobiet. Szybko spojrzał w stronę, w którą patrzyły się dziewczyny.

— William! Will! - krzyknęła druga. — Dobrej nocy!

Chłopak schodził właśnie z górki koło rzędu domów. Wyglądał niecodziennie. Mężczyzna w kitce?

Blondyn odwrócił się patrząc na dwie kobiety i nie do końca widoczną postać obok nich.

Blondyn? Kiepska postura, jednak nosił się jak panicz. Ręce w kieszeni i patrzył przed siebie z głową w dole, nie chcąc zwracać na siebie uwagi.

Odwrócił się. Światło wschodzącego księżyca odbijając się od jego oczu podkreślało ich szmaragdowe ubarwienie.

Szmaragdowe? Delikatna buźka jak u lalki, choć przeżyła tyle lat ciężkiej pracy. Z blizną na prawym policzku, spojrzał się na nie.


Chwila.


Blizna na prawym policzku?


Czy nie brzmi to znajomo?


Bo jak dla mnie brzmi bardzo znajomo.

Ludwig poczuł dreszcze na całym ciele. Od stóp do głów pokryty w zimnym pocie.

Chłopak uśmiechnął się i pomachał do nich.

— Dobranoc!



Witam
Długo mnie tu nie było. Głównie chodzi o szkołę. Nie wiem jak u was, ale u mnie gdy tylko zbliża się wolne nauczyciele nagle budzą się i zadają nam nawet po trzy sprawdziany i cztery kartkówki na jeden tydzień co tutaj jest "normalne". Jeszcze jedną sprawą jest to, że nie podoba mi się mój styl pisania po polsku. Ostatnio dużo czasu spędzam pisząc mój fanfik na moim angielskim koncie verfeliks a gdy nagle wróciłam na to konto jakoś przestało mi się podobać to, co tu piszę. Chyba po prostu przestałam lubić pisanie po polsku.

Tak czy siak, miłego dnia/nocy❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro