Rozdział 54
Witam was, moje kochane Laleciątka!
Na początku, zanim zaczniecie brać się za ten rozdział, chciałam was lojalnie uprzedzić, że ten rozdział wydaje mi się bardzo cukrowy. Potrzebowałam odpoczynku od ciągle pędzącej fabuły i wyszło co wyszło. Nie ukrywam, że jestem nie do końca zadowolona z efektu, ale rozdział pisałam z gorączką i może też dlatego odnoszę takie wrażenie. A może rozdział jest po prostu słaby, bo tak też może się zdarzyć. Tak więc, jeśli nie tolerujecie cukru, trzymajcie pod ręką jakąś torbę, albo nie czytajcie tego rozdziału. Raczej nie ma tutaj nic istotnego dla fabuły.
Kolejną sprawą jest to, że jeśli ktoś liczy na jakieś "pikantniejsze" sceny z Lale i Blaise'em, na pewno się zawiedzie. Nie umiem pisać takich scen i nie zamierzam tego robić. Nie chciałabym was albo siebie zostawić z niesmakiem po nieudanej próbie pisania takiej sceny.Tak więc w tej sytuacji pozostaje wam wasza własna wyobraźnia, jeśli aż tak wam na tym zależy. Na pewno okazja do puszczenia wodzów fantazji się znajdzie.
Dziękuję też wszystkim, którzy składali mi życzenia powrotu do zdrowia! Jesteście kochani i chociaż nie wyzdrowiałam jeszcze do końca, czuję się już znacznie lepiej.
No cóż, nie przedłużam i pozwalam wam przejść do rozdziału.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kiedy się obudziłam, słońce już dawno było wysoko na niebie. Blaise'a nie było obok, co tylko jeszcze bardziej uświadamiało mi, jak bardzo jest późno. Przekręcając się na plecy, chwyciłam za telefon i sprawdziłam godzinę. Prawie dziesiąta. Jednak bez Kiełka i Alstremerii wstawanie z rana będzie odbywało się dużo później.
Przeciągnęłam się i wstałam, po czym od razu skierowałam się do szafy. Ściągniętą z siebie koszulkę Blaise'a rzuciłam na łóżko i sięgnęłam po karminową sukienkę na ramiączkach. Kiedy się ubrałam, szybko przeczesałam włosy i pościeliłam łóżko. Poza założeniu plecionych sandałków, ruszyłam na poszukiwania chłopaka.
Już po wyjściu z sypialni, wiedziałam, gdzie go znajdę. W całym korytarzu unosił się zapach jedzenia. Kierunek kuchnia! Szybko znalazłam najbliższe schody i zeszłam na dół, przypominając sobie wyjaśnioną przez rodziców trasę. W lewo po zejściu ze chodów, na końcu korytarza w prawo i trzeba jeszcze przejść przez jadalnię... Trafiłam!
Oparłam się o framugę, patrząc jak Blaise uwija się przy piecyku, co chwilę zaglądając do książki kucharskiej. Wnioskując po zapachach, śniadanie będzie pyszne, jednak widząc wysiłek na jego twarzy oraz strach z jakim patrzył na palący się pod garnkami ogień wiedziałam, że gotowanie nieco go przerasta.
- Pomóc ci w czymś?- spytałam, wchodząc do kuchni.
Chłopak rzucił na mnie szybkie spojrzenie i skinął głową, chwytając za patelnię z jajecznicą.
- Wyłącz piecyk, bo za chwilę placki bananowe się sfajczą. I z mini grilla wyciągnij swoje ananasy.- polecił, zrzucając jajecznicę na talerz i łapiąc wyskakujące tosty, które poparzyły mu palce, o czym świadczył nieprzyjemny syk i rzucenie tostów prosto na jajecznicę.
Westchnęłam i wyciągnęłam z lodówki puszkę soku mango. Podałam ją brunetowi, który z wdzięcznością zaczął chłodzić o nią palce. Poprawiłam stan jego śniadania (tosty już nie urządzały leżakowania na jajecznicy) i nałożyłam sobie swoje jedzenie. Chwytając za oba talerze oraz dwa zestawy sztućców, zaczęłam kierować się do jadalni, prosząc chłopaka o zorganizowanie czegoś do picia.
Kiedy usiadłam do stołu, chłopak pojawił się obok prawie natychmiast, stawiając na blacie dwie szklanki z sokiem mango. Parsknęłam śmiechem.
- Zbyt leniwy, żeby wyciągnąć coś innego?- spytałam, unosząc brew.
- Lubisz sok z mango, więc nie narzekaj.- mruknął, po czym życzył smacznego i zaczął jeść.- Nie odpowiadam za jakość tego jedzenia. Nie umiem gotować.
- No to przez dwa tygodnie będziemy głodować, bo też nie umiem.- wzruszyłam ramionami, zjadając kawałek ananasa i przygryzając do niego placuszek bananowy.- Poza tym, mówisz, że nie umiesz gotować, ale jedzenie jest pyszne!
- To chyba jakiś fart.- westchnął.- Po dzisiejszym, wizja garnków mnie przeraża.
Nie mogłam się powstrzymać od chichotu.
- Faktycznie wyglądałeś na przerażonego!
Za to stwierdzenie dostałam pstryczek w nos.
- Jakie plany na dzisiaj?- spytał, kończąc poprzedni temat.
- Lenienie się!- oznajmiłam od razu.- Basen przy obecnej temperaturze brzmi bardzo zachęcająco. Albo morze. Co ty na to?
- Jestem jak najbardziej za.
***
- Kurwa, kurwa, kurwa!- krzyczałam, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie się dzieje.
Latałam jak wariatka po całej kuchni starając się naraz ogarnąć wszystkie garnki, krojenie jedzenia i przyprawy. I chociaż pomagałam sobie magią, nie mogłam nadążyć ze wszystkim i zawsze coś umykało mojej uwadze. Jeszcze na początku mnie to tak nie wkurzało, ale w momencie, w którym ziemniaki zaczęły uciekać z garnka, mięso się przypalało, a warzywa dla Blaise'a już dawno wyschły na wiór, miałam dość!
Trzasnęłam rękami w blat, a wszystkie garnki natychmiast zaczęły unosić się nad palnikami. Jednym szybkim ruchem ręki sprawiłam, że wszystko, co mnie irytowało, wyleciało prosto przez okno. Usłyszałam aby zdziwiony okrzyk Blaise'a i zjechałam po drzwiach lodówki prosto na podłogę. Przeczesałam włosy dłonią chcąc się choć na chwilę uspokoić.
Pierdolę taką robotę! To wszystko było zbyt skomplikowane! I o ile nie mam nic przeciwko skomplikowanym kwestiom, tak gotowanie zdecydowanie mnie przerasta! „Podsmażaj cebulę, aż się zeszkli", czyli ile? I jak wygląda dobrze zeszklona cebula? „Gotuj ziemniaki, aż będą miękkie", ale kiedy one takie są? Dla mnie mogą takie być po piętnastu minutach, a ktoś stwierdzi, że są twarde! A smażenie mięsa, to już w ogóle jakaś masakra! Z wierzchu wiesz, że jest usmażone, ale czy jest takie również w środku?!
- Lale, czemu garnki pływają w basenie?- spytał Blaise, wchodząc do kuchni i krzywiąc się, czując spaleniznę.- Dobra, nie odpowiadaj. Już wiem. Co nam zostało w lodówce?
- Dla ciebie kilka ziemniaków, ogórek i pół pojemniczka śmietany.- westchnęłam, waląc głową o wysokie urządzenie.- Ja na pewno mam jeszcze kilka owoców, z których mogę zrobić sałatkę. Lodówka napełni się dopiero w nocy.
Chłopak westchnął, przeczesując mokre włosy. Na ten widok przygryzłam wargę.
- Nie dostałeś z garnków, prawda?
- Nie. Byłem po drugiej stronie basenu.- powiedział, chwytając za książkę kucharską i przeglądając jej zawartość.
- Przepraszam.- westchnęłam.- Poniosło mnie.
- Przecież nic mi się nie stało.- uniósł kącik ust, nie odrywając oczu od książki.- Poza tym, wiem, jak gotowanie może być denerwujące. Te instrukcje są strasznie niejasne. Dobra! No to tak, ty sobie zrobisz tą sałatkę na kolację, ja sobie zrobię coś, co nazywa się mizerią i ugotuję sobie do tego dwa ziemniaki. Tyle chyba razem ogarniemy, nie?
- A obiad?- spytałam, nadal siedząc na podłodze.
- A obiad zjemy w wiosce. Może być?
Uśmiechnęłam się szeroko w odpowiedzi i chwyciłam dłoń, którą do mnie wyciągnął, po czym skorzystałam z jego pomocy przy wstawaniu. Przeciągnęłam się, przy okazji strzelając kośćmi palców.
- Idę po coś na owady a ty się ubierz. Czeka nas prawie godzinny spacer.
Blaise skinął głową i zniknął na piętrze, a ja zajrzałam do jednej z łazienek. Podobno w każdej było coś na owady. Przejrzałam szybko kilka szafek i znalazłam odpowiedni specyfik pod zlewem. Od razu się nim popsikałam i poszłam na górę.
Kiedy weszłam do sypialni, chłopak właśnie kończył się ubierać. Rzuciłam mu spray, który bez problemu złapał i również sobie zaaplikował. Chwyciłam jeszcze aby słomkowy kapelusz i byliśmy gotowi do wyjścia.
***
Po blisko pięćdziesięciu minutach spaceru, kiedy okrążyliśmy skarpę, w dole w końcu ukazała nam się wioska. Kilkadziesiąt drewnianych i glinianych budynków wybudowanych blisko morza, pośród drzew lasu, które zapewne częściowo wykarczowano, aby zyskać teren i budulec. W morze wychodziło kilka pomostów, przy niektórych przycumowane były statki, nie takie nowe jak są teraz, a takie które na myśl przywodziły wszystkie opowieści o piratach. Port od wioski oddzielony był czymś, co z tej odległości przypominało aby kolorowe plamy, a zapewne było bazarem. Poza zabudowaniami, w odległości ledwie kilkudziesięciu metrów zaczynały się rozciągać pola i plantacje, blisko były również tereny wypasu zwierząt.
- Pięknie tutaj.- uśmiechnęłam się pod nosem.- Ale po cholerę musieliśmy wchodzić tak wysoko pod górę?!
- Po to, żeby móc podziwiać ten widok.- zauważył Blaise, chwytając mnie za rękę.- A teraz nie narzekaj i idziemy.
- I to jak najszybciej. Twój żołądek wypłoszył co najmniej połowę zwierzą w lesie!- parsknęłam śmiechem.
Chłopak przewrócił oczami.
- Bardzo śmieszne. Myślisz że będzie tu jakaś karczma, albo coś takiego?
- Na pewno. A jak nie, po prostu kupimy coś na targu.
Powoli zeszliśmy ze wzniesienia, ponownie znajdując się w lesie i zaczęliśmy podążać w kierunku wioski. Im bliżej byliśmy, tym był większy hałas. Kiedy tylko minęliśmy pierwsze budynki, znaleźliśmy się w środku tętniącej życiem wioski. Albo nawet i miasteczka. Wszędzie ludzie i magiczne istoty rozmawiali ze sobą, często śmiali się, gdzieś kobieta wydzierała się na mężczyznę, chyba jej męża i groziła mu wałkiem, dzieci wesoło biegały między przechodniami i bawiły się ze sobą.
Przez chwilę przyglądałam się tak sielankowemu życiu, gdzie nikt się nigdzie nie spieszył, niczym nie przejmował... no może poza tymi najbardziej przyziemnymi kwestiami. W końcu z utrzymującym się na twarzy uśmiechem podeszłam do jednej z niewielkich grupek kobiet, ciągnąc za sobą Blaise'a.
- Przepraszam...- zaczęłam, chcąc zwrócić na siebie uwagę, co też mi się udało.- Jest tutaj może jakaś karczma?
- Oczywiście, kochana!- uśmiechnęła się najstarsza z kobiet, odgarniając jasne włosy za spiczaste ucho.- Zaraz przy porcie! Nie widzieliście jej schodząc ze statku? Chyba powinnam powiedzieć Erykowi, żeby jakoś lepiej oznaczył budynek...
- My nie zeszliśmy ze statku, Madame.- uśmiechnął się Blaise.- Jesteśmy z drugiej części wyspy.
Kobiety wydawały się być zaskoczone tą informacją.
- Oh, doprawdy?- spytała szatynka z parasolem, a jej kły zabłyszczały, kiedy mówiła.- A więc panienka musi być córką Sophie i Louise'a.
- Mam na imię Lale.- przedstawiłam się, kiwając kobietom głową.- A to mój chłopak, Blaise Zabini.
Brunet również skinął kobietom głową.
- Mogły by panie powiedzieć nam, jak dotrzeć do karczmy?- poprosił.- Oboje nie znamy się na gotowaniu i chcielibyśmy jak najszybciej coś zjeść.
Jakby na potwierdzenie tego, że jesteśmy głodni, zaburczało mi w brzuchu. Westchnęłam zrezygnowana, uśmiechając się przepraszając i łapiąc za hałasującą część ciała. Kobiety widocznie powstrzymywały się od zachichotania, czego Blaise nawet nie chciał zrobić, jednak rozbawienie świetnie było widoczne na ich twarzach.
- Możemy was zaprowadzić.- zaoferowała ostatnia kobieta, chyba niewiele starsza od nas, której wygląd nie przywodził na myśl żadnej nadnaturalnej rasy.- I tak planowałyśmy udać się na bazar.
Chwyciła Blaise'a pod ramię, a sędziwa elfka w podobny sposób zaczęła prowadzić mnie. Wampirzyca szła dwa kroki za nami. Bez problemu poruszaliśmy się w tym tłumie, bo chociaż był niezły tłok, to każdy uważał na pozostałych uczestników ruchu.
- Polecamy później odwiedzić targowisko.- uśmiechnęła się elfka.- Przypłynęły dzisiaj nowe towary i na pewno znajdziecie, kochani, coś dla siebie!
- Chętnie się rozejrzę, proszę pani.- uśmiechnęłam się.- Co ty na to, Blaise?
- Jak już tu jesteśmy, to czemu nie?
- Świetnie!- uśmiechnęła się starowinka.- Oh, i proszę, mówcie mi Rosalie. A to są Ingrid i Mercy. Jak już się pewnie domyśliliście, Ingrid jest wampirzycą. A Mercy...
- Jestem mugolką, jak wy to nazywacie.- uśmiechnęła się rudowłosa.
Słysząc to, autentycznie się zdziwiłam.
- Nie wiedziałam, że mieszkają tu mugole.- przyznałam szczerze.
- Jest nas niewielu i zazwyczaj trafiamy tu przypadkiem.- wyjaśniła kobieta.- Mnie wyrzuciło morze, kiedy statek którym płynęłam, zatonął podczas sztormu. Jean, podopieczny Ingrid, trafił tu, kiedy łódź jego rodziców zniosło na pobliskie klify. Ich nie udało się uratować, ale chłopiec przeżył i ma się dobrze.
- Chłopiec!- prychnęła Ingrid.- Ma już blisko dwadzieścia lat i dalej nie chce znaleźć sobie żony! Ma dobrą pracę i charakter, a starym kawalerem zostanie!
- Tak mówisz, ale jakby się wyprowadził, to byś była samotna.- zaśmiała się blondynka.- Wiem z doświadczenia. Piątkę dzieci odchowałam, Luke zmarł i w moim domu zrobiło się strasznie pusto!
- Źle ci z nami?- burknęła szatynka.
- Nie.- zaśmiała się Rosalie.- Ale to nie to samo, co dom, w którym ktoś na ciebie czeka.
Uśmiechnęłam się pod nosem, wymieniając spojrzenie z Blaise'em. Trafiliśmy na bardzo rozgadane panie, które na pewno wiedzą o wszystkim, co się dzieje w wiosce. Mimo wszystko były bardzo miłe i nie przeszkadzało mi ich gadulstwo.
- Mamo!- wykrzyknęła zapłakana dziewczynka o czarnych krótkich, postrzępionych włosach, podbiegając do Mercy i przytulając się do niej, przez co przystanęliśmy.
- Hope!- wykrzyknęła kobieta, od razu przy niej kucając.- Jezu, skarbie co się stało?!
- To Owen!- załkała mała.- Znowu mi dokucza!
- Odkąd zaczął przejawiać zdolności magiczne, zrobił się nieznośny.- westchnęła Ingrid, patrząc na grupkę chłopaków, która w ciasnej uliczce podśmiechiwała się z czegoś.
- Nie martw się, słońce.- Rosalie pogłaskała dziewczynkę po głowie.- Włosy odrosną, a my sobie z nim pogadamy.
- Nie!- wykrzyknęła dziewczynka.- I tak nie posłuchają, a później będą gorsi! W ogóle nie dadzą mi spokoju!
- To może sama coś zrobisz?- zaproponowałam, uśmiechając się szatańsko.- Powiem ci, co zawsze działa.
Przykucnęłam obok dziewczynki i szepnęłam jej na ucho instrukcję, co powinna zrobić. Ta przetarła oczy z łez, przyjrzała mi się z pełną determinacji miną i skinęła głową, po czym odbiegła od nas, a ja wyprostowałam się.
- Nie zrobiłaś tego.- zaśmiał się Blaise.
- A jednak.- uśmiechnęłam się.- Przynajmniej mała nabierze pewności siebie, a dzieciak dostanie nauczkę.
Trzy kobiety popatrzyły na siebie zdziwione. Ja w tym czasie opierając się o Blaise'a patrzyłam jak mała podbiega do chłopców na kilka kroków wcześniej wołając jednego z nich. Kiedy się obrócił, ta była już przy nim. Kopnęła go w czułe miejsce i przyprawiła to siarczystym policzkiem.
- Ty głupi, mały skurczysynie! Jeszcze raz będziesz mnie dręczył, to sprawię, że dzisiejsze wydarzenie będzie ci się wydawało cholernym spacerkiem!- jej głos niósł się po ulicy, sprawiając, że przechodnie z zaskoczeniem patrzyli na to co się dzieje, a ja wpatrywałam się w nią osłupiona.- A na koniec poproszę właścicielkę wyspy, żeby wyrzuciła cię z niej na twój głupi łeb! Czy to jasne?! Jeśli tak, to spieprzaj!
W kompletnym osłupieniu spojrzałam na matkę dziewczynki, kiedy chłopcy w pośpiechu uciekali.
- To nie moje słowa.- wydukałam w samoobronie, ciągle słysząc w głowie wiązankę w wykonaniu dziewczynki.
Rudowłosa tylko zaśmiała się, czochrając małej włosy, kiedy ta tylko do nas wróciła.
- Moje i mojego męża. W domu nie przebieramy w słowach. Skarbie, może pomożesz pani Emily na straganie? Rano miała dość spory ruch. Potem możesz przyjść do Eryka, poproszę go, żeby przygotował ci coś dobrego.
Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko i zniknęła gdzieś między straganami, do których mieliśmy już tylko kilka metrów, a my wznowiliśmy spacer.
- Często zdarzają się tutaj takie sytuacje?- spytał Blaise.
- Ależ skąd!- zaprzeczyła Ingrid.- To doprawdy mała wioska! Wszyscy wszystkich znają i próbują żyć z nimi w zgodzie. Nawet kupcy nie sprawiają nam żadnych problemów! Jedyne, co zakłóca codzienny spokój, to pijany Hank, który wraca do domu i dostaje manto od żony; Audrey kiedy wraca z morza i razem z załogą upijają się w karczmie czy zdenerwowany Patrick, kiedy nie uda zdobyć mu się czegoś na handel.
- Tutaj plotki szybko się roznoszą, poza tym wiemy, że gdybyśmy zaczęli robić sobie na złość, to nie ostałby się kamień na kamieniu.- wyjaśniła elfka.- Ale z Owen'em zawsze były problemy. Jego rodzice są nadzorcami portu i mały był przyzwyczajony do tego, że wszystko mu wolno i musi być tak, jak on chce. A odkąd zaczął przejawiać zdolności magiczne jest jeszcze gorszy.
- No! To tutaj!- klasnęła w ręce Mercy, puszczając Blaise'a.- Karczma Eryka!
Na pierwszy rzut oka był to niczym niewyróżniający się budynek z gliny, o drewnianych okiennicach i gdzieniegdzie wystających belkach. Dopiero niewielka tabliczka nad drzwiami informowała o tym, że jest to karczma.
Kobiety od razu wprowadziły nas do środka. Było tu nieco duszno i pachniało alkoholem. Przy większości stolików siedział rozgadany tłum, popijając coś z kufli, prawdopodobnie piwo. Były też spokojniejsze grupy, siedzące w pobliżu okien w spokoju jedzące i cicho rozmawiające we własnym towarzystwie.
Rosalie od razu poprowadziła nas do lady za którą stał młody chłopak. Nie mógł mieć więcej jak dziewiętnaście lat, był strasznie opalony, a jego dłonie były pokryte drobnymi bliznami. Uśmiechnął się szeroko na widok kobiet i skinął nam głową.
- Doberek, Rosi, Mercy, Ingrid. Widzę, że przyprowadziłyście mi wycieczkowiczów!
- A nie, mój drogi!- uśmiechnęła się elfka.- To córka Sophie i jej chłopak. Lale jest nową właścicielką wyspy.
- No nie mogę!- wyszczerzył się chłopak, a pozytywna energia biła od niego na kilometr.- Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek poznam nową właścicielkę! Co was do mnie sprowadza?
- Jedzenie.- przyznał Blaise.- Lale wyrzuciła dzisiaj garnki przez okno, ja kilka dni temu o mało nie puściłem kuchni z dymem. Oboje stwierdziliśmy, że lepiej żebyśmy nie gotowali. Poza tym, w lodówce mamy tylko coś na kolację.
Cała czwórka roześmiała się, słysząc tą historię.
- To prawda, że niektórych strach wpuścić do kuchni!- zauważył chłopak.- To co podać?
- Dla mnie mięso i owoce.- powiedziałam od razu, co nieco zbiło wszystkich z tropu.
- Krew Żywiołaka?- spytała po chwili Ingrid.
Skinęłam głową patrząc na wampirzycę zaskoczona.
- Znałam jednego takiego czarodzieja, jeszcze zanim tu trafiłam.- wyjaśniła kobieta, opierając się o parasol który złożyła zaraz po wejściu.- Jakieś... sto lat temu? Albo coś koło tego. Czas naprawdę szybko mija, kiedy jest się długowiecznym. Eryku, tacy czarodzieje nie mogą jeść nic innego, więc jeśli byłbyś tak miły...
- Jasne! A dla ciebie?- spytał patrząc na Blaise'a.
- Może być coś lokalnego.
- To będzie 6 sykli i 12 knutów!- uśmiechnął się, po czym krzyknął na zaplecze zamówienie.
Razem z Blaise'em spojrzeliśmy po sobie.
- Strasznie tanio.- zauważyłam, kiedy chłopak za nas zapłacił.
- Być może!- zaśmiał się Eryk, szykując dwa kufle.- Ale w sumie nie zależy nam na zarobku, wszystko, czego potrzebujemy, mamy tutaj. Większość cen jest symboliczna i idzie na kupna towarów od kupców, wiecie, jakaś biżuteria, eksporty... Na wyspie w większości panuje handel wymienny, jeśli ktoś jest właścicielem czegoś cennego, albo odrobienie towaru. Najczęściej jednak takie coś jak owoce czy produkty rolne po prostu są ogólnodostępne. Co pijecie? Właścicielka rozumiem, że sok. A...
- Blaise.- przedstawił się chłopak.- Piwo będzie okej. Ile...
- Wliczone w cenę posiłku.- poinformował szatyn, rozglądając się po sali.- Hm... Wszystkie miejsca zajęte, ale myślę, że Lucy nie będzie mieć nic przeciwko waszemu towarzystwu.
Wskazał na siedzącą samotnie postać ubraną w białą koszulkę, długą, karminową spódnicę i przewiązaną w pasie żółtym materiałem. Długie blond włosy opadały falami aż do jej bioder, okalając delikatną twarz.
Mimo delikatnego wyglądu postaci zmarszczyłam brwi.
- Też ci coś nie gra?- spytał Blaise, widząc moją minę.
- Yup.- przytaknęłam.
Miejscowi wymienili spojrzenia i zachichotali.
- Tak, Lucy to mężczyzna.- powiedziała Mercy.- Naprawdę ma na imię Lucas, ale przez jego delikatną urodę i styl ubierania się, wszyscy wołają na niego Lucy. Jest naszym miejscowym uzdrowicielem, jasnowidzem i wróżbitą, więc pewnie na was czeka. Lećcie.
Skinęłam głową i z uśmiechem podziękowaliśmy kobietom za pomoc. Te tylko zaśmiały się przyjaźnie i zniknęły na zapleczu gospody. Nie mając nic innego do roboty, podeszliśmy do stołu. Byliśmy już kilka kroków od niego, kiedy Lucy odwrócił się w naszą stronę z uśmiechem na twarzy. Czy praktycznie wszyscy tutaj się uśmiechają?!
- Lale, Blaise! Siadajcie!- wykrzyknął, a ja zauważyłam, że nawet głos miał delikatny.- Tak, Lale. Ludzie w większości się tutaj uśmiechają. Mamy spokojne, szczęśliwe życie, więc to raczej naturalne.
- I trochę przerażające.- stwierdziłam, starając się nie zwracać uwagi a to, że mężczyzna odpowiedział na pytanie z moich rozmyślań.- Ale skoro jesteście szczęśliwi, to niech wam aby to służy.
- Jesteśmy poza wszelkimi wojnami, a więc jest to już pierwszy powód do stałego szczęścia.- stwierdził blondyn, wyczarowując kolorowe kuleczki, które latał mu pomiędzy palcami.- Zróbcie coś proszę dla swojego kolegi i powiedzcie mu, że jeśli opatentuje ten lek na hemofilię, to dostanie niezłe stypendium naukowe oraz stały dochód. A jego brat niech uważa na jasne króliki. Albo to były szczury? Nie wiem. Nie pamiętam. W każdym razie niech uważa na jasne ssaki.
- Okej?- zdziwił się Blaise.
- Lucy, nie strasz ich!- polecił Eryk, przynosząc jedzenie.- Długo zostajecie?
- Do końca przyszłego tygodnia.- poinformowałam, odbierając swój talerz.
- To uważajcie podczas pełni.- ostrzegł szatyn.- Staramy się nie zapędzać na tereny willi, ale czasami nasze wilki nas ponoszą.
- Spokojnie, Eryku.- machnął ręką Lucy.- To animadzy. Dadzą sobie radę, nie?
***
- Jak zawsze przydarzają nam się jakieś przygody.- westchnął Blaise padając na łóżko, kiedy wróciliśmy z wioski.- Spokój nie jest chyba nam dany.
- Widocznie.- mruknęłam, napuszczając wody do wanny wbudowanej w podłogę. Nie była tak duża jak mój mini basen w Hogwarcie, ale spokojnie mogła pomieścić trzy czy cztery osoby.- Ale w sumie było to do przewidzenia. Chyba nie powiesz, że nie było fajnie?
- Było.- przyznał chłopak.- Do momentu, aż ten dzieciak nie przyprowadził swoich rodziców, aby poskarżyć się na małą. Nie dziwię się, że sprowadziłaś ich do parteru w taki bolesny sposób. Przecież oni byli tak cholernie zapatrzeni w siebie jak nie wiem kto!
- Nawe Draco taki nie był.- zachichotałam, siadając na skraju łóżka i głaszcząc chłopaka po plecach.- Idź się umyć.
- Nie chce mi się.- westchnął.- Padam z nóg. Lucy i jego teksty wyrwane z kontekstu mnie wyczerpały.
- Ale przynajmniej dowiedzieliśmy się, żeby Draco nie puszczać do fryzjera, bo ten opitoli go na łyso.- zaśmiałam się.- I że możemy zaufać Lunie. Patrząc na wszystko inne, co mówił, jestem skłonna się do tego przychylić. No już! Do wanny, bo śmierdzisz!
- Ty też, ale ci tego nie wytykam!- burknął w pościel.
Prychnęłam i ruchem ręki posłałam go prosto do wanny.
- Lale!- krzyknął, wynurzając się z kupką piany na głowie.
- Nie chciałeś po dobroci.- uśmiechnęłam się szeroko, a zaraz potem pisnęłam, kiedy w podobny sposób wylądowałam w ciepłej wodzie.
- Blaise!
***
Wygrzewałam się na słoneczku, kompletnie ignorując hałasy i krzyki dobiegające z kuchni. Blaise stwierdził, że jednak spróbuje coś ugotować, aby tak nie żerować na pracy Eryka i zakazał mi wchodzić do kuchni, tak więc nie wchodziłam. Niech radzi sobie sam!
Przekręciłam się na plecy, chcąc nieco opalić przednią część ciała, dokładnie w momencie, w którym poczułam dym i usłyszałam niewielki wybuch.
- Tylko nie gaś tego wodą!- krzyknęłam, mrużąc oczy pod wpływem słońca.
- Pierdolę, nie robię!- wykrzyknął Blaise, wychodząc na taras.- Pomyślałby kto, że powinno być to dla mnie proste, patrząc na to ile ma wspólnego z ważeniem eliksirów!
- Tylko eliksiry zawsze mają dokładne przepisy.- mruknęłam, zerkając na niego jednym okiem.- Spaliłeś kuchnię, prawda?
- Tylko trochę.- westchnął i położył się obok mnie.- Przyjemnie się tak leży?
- Odkąd nie wydzierasz się na garnki jest lepiej. Spokojniej.
Na tą uwagę chłopak prychnął.
- Dzięki.- powiedział, po czym westchnął.- Jednak będziemy musieli przejść się do wioski.
- Nie będziecie.- usłyszeliśmy od strony ścieżki, skąd właśnie w naszym kierunku zmierzali Lucy i Eryk, niosąc dwa koszyki.- Lucy poinformował mnie o waszej kolejnej głodówce, więc przygotowałem dla was sporo jedzenia.
Mężczyźni postawili koszyki obok nas.
- Dzięki.- uśmiechnął się Blaise, razem ze mną siadając.- Zjecie z nami?
- Chętnie.- uśmiechnął się Lucy, siadając na trawie.- Nie mam pojęcia, jaki geniusz wymyślił tak pokręconą drogę do was. Zamiast prowadzić ją mniej więcej po prostej...
Zgodziłam się z blondynem krótkim „Ta...", wyciągając jedzenie z koszyków i rozkładając między nami.
- Widzę, że Rosalie wywaliła cię z twojej własnej karczmy.- zaśmiałam się.
Szatyn zamrugał zaskoczony.
- Po czym wnioskujesz?
- Przeczucie.- wyszczerzyłam się.- A co, nie mam racji?
- Masz.- westchnął.- Stwierdziła, że jeszcze trochę, a zapuszczę korzenie za barem. Ingrid dorzuciła jeszcze swoje trzy grosze, każąc mi po drodze znaleźć jakąś dziewczynę. Według niej kobiety czekające na kawalerów można znaleźć na każdym drzewie.
- Ona każdej wolnej osobie każe znaleźć sobie kogoś.- zaśmiał się Lucy.- Chyba próbuje uchronić innych przed swoim losem starej panny.
- Ma dobre chęci.- przyznał Blaise.- Ale wybiera niekoniecznie dobrą drogę.
- Taki jej urok.- parsknął Eryk.- Tylko do Lucy jakoś się nie przyczepia. Nie mam pojęcia, jak to zrobiłeś!
- Po prostu jej powiedziałem, że przeznaczonej mi osoby nie ma na wyspie.- uśmiechnął się blondyn, przełykając jakąś lokalną potrawę.- A że jestem wróżbitą i jasnowidzem, uwierzyła. Mimo zachowywania się jak stara ciotka, która męczy wszystkich o ślub i dzieci, w rzeczywistości jest romantyczką. Wierzy, że czekam na pojawienie się tej wyjątkowej osoby.
Zamrugaliśmy zaskoczeni.
- Udało ci się oszukać Ingrid?- spytałam.- I tak po prostu się odczepiła? Nie chce mi się wierzyć! Z Blaise'em znamy ją ledwie od tygodnia, a już z dziesięć razy narzekała, że powinniśmy jak najszybciej wziąć ślub i mieć co najmniej piątkę dzieci.
- Nieco przeraża mnie ta wizja.- wzdrygnął się Blaise.- Za wcześnie na takie myśli.
- Dużo za wcześnie.- poparłam, upijając soku.- Człowieku, w czym tkwi twój sekret?!
Blondyn roześmiał się wesoło.
- Przypominam jej pierwszą miłość.- oznajmił, dokańczając posiłek.
- I nie wahasz się tego wykorzystać.- wytknął Blaise, zjadając krewetkę.- Straszny z niego ślizgon, co, Lale?
- Dokładnie!- poparłam chłopaka, odkładając opróżnioną połowę kokosa.- Zaczynam się bać o moją posadę królowej ślizgonów!
- Nie musisz.- uśmiechnął się Lucy, razem z Erykiem wstając po skończonym posiłku.- Na razie nie planuję wizyty w Hogwarcie. Nie miałem jeszcze żadnej wizji, która zmusiłaby mnie do opuszczenia wioski. Blaise, powinieneś przejść się na targ. Teraz. Z nami. A Lale się w tym czasie poopala, bo to wam chyba przerwaliśmy, nie?
Wymieniłam z chłopakiem zaskoczone spojrzenia. Nie miałam zielonego pojęcia, o co chodzi mężczyźnie, ale to nie pierwszy taki jego wyskok, kiedy każe zrobić coś komuś kompletnie od czapy. Nauczyłam się już słuchać jego poleceń i rad, po tym, jak jego słowa niejednokrotnie się spełniły. Jeśli każe mi tu zostać a Blaise'owi iść, to widocznie ma w tym jakiś cel. A ja będę miała co najmniej dwie godziny całkowitej ciszy i spokoju.
Naprawdę uwielbiałam spędzać czas z Blaise'em, ale od stycznia byliśmy praktycznie nierozłączni, nie licząc tych momentów, kiedy wykonywałam robotę, uczyłam na prośbę McGonagall lub mieliśmy akcje. A co za dużo, to nie zdrowo. On odpocznie trochę ode mnie, ja od niego i przynajmniej nie pożremy się o byle głupotę. Każdy czasami potrzebuje chwili dla siebie.
Blaise wzruszył ramionami i po krótkim pocałunku, razem z mężczyznami zniknął w lesie. Szybkim ruchem ręki posprzątałam zrobiony burdel, z którym trójka sklerotyków mnie zostawiła i wróciłam do wylegiwania się na słoneczku.
***
Ostatniego dnia pobytu na wyspie strasznie nie chciało mi się wstać z łóżka. Po pierwsze: było zbyt wygodna; po drugie: byłam zbyt wymęczona; a po trzecie: po prostu nie chciałam stąd wyjeżdżać. Było tutaj tak miło i spokojnie, tak sielsko. Jak pomyślałam o będącym w Anglii burdelu, aż robiło mi się niedobrze. Ale częściowo sama ten burdel rozpoczęłam, więc musiałam to teraz ogarnąć. Poza tym, tam był człowiek, którego postanowiłam się za wszelką cenę pozbyć i co zamierzałam wypełnić. Było tam o wiele więcej do zrobienia i wiedziałam, że nie mogę od tak zostać sobie w tym karaibskim raju. Poza tym, w Anglii byli chłopcy. Moja rodzina. Dlatego nie mogłam wiecznie leżeć w łóżku.
Z Blaise'em już poprzedniego dnia pożegnaliśmy się ze wszystkimi mieszkańcami wyspy, z którymi nawiązaliśmy bliższy kontakt, chcąc ostatni dzień spędzić tylko we dwójkę. Powrotny świstoklik mieliśmy następnego dnia rano. Obiecaliśmy jednak, że w przyszłym roku również przyjedziemy. Było to zaraz po tym, jak Rosalie i Ingrid wręcz zagroziły, że w najmniej spodziewanym momencie wparują do Anglii i opieprzą nas za brak jakichkolwiek informacji i znaków życia. Tak więc listy też znalazły się w planie, chociażby miesięcznym.
Tak więc ostatni dzień minął nam spokojnie, z dala od gwaru wioski i gadulstwa kobiet. Naprawdę je polubiłam, ale czasami powinny dać sobie na wstrzymanie. Przez cały dzień razem z Blaise'em raczej się leniliśmy, to czytając coś, pływając w basenie, wygrzewając się na słoneczku, czy znajdując chwilę dla siebie. I tak aż do wieczora.
Wisiałam właśnie przewieszona przez fotel w salonie, słuchając przez słuchawki muzyki z telefonu, kiedy poczułam szturchnięcie w kolano. Otwarłam oczy i spojrzałam na Blaise'a, który z szerokim uśmiechem trzymał koszyk (zapewne z pozostałościami jedzenia, w które wyposażył nas Eryk) i koc.
- Wstawaj! Wychodzimy!
Uniosłam brew, ale wstałam z fotela. Skoro Blaise coś zaplanował na ten wieczór, to czemu miałabym nie wziąć w tym udziału? W końca randka pod rozgwieżdżonym niebem Karaibów brzmiała całkiem zachęcająco. Zwłaszcza na zakończenie tak cudownego pobytu.
Chwyciłam za wyciągniętą rękę i opuściliśmy willę. Przeszliśmy się aż na plażę, na której pojawiliśmy się pierwszego dnia a na której byliśmy może dwa razy. Trochę szkoda, ale nie żałowałam czasu spędzonego w wiosce.
Rozłożyliśmy koc i wypakowaliśmy jedzenie. Tak jak myślałam, były to resztki z kuchni Eryka, ale było to jedzenie o wiele lepsze od tego, które zrobiłabym ja czy Blaise. Do tego jeszcze było białe wino, które Blaise musiał kupić na targu, jak zniknął z mężczyznami.
Przez blisko godzinę siedzieliśmy opierając się o siebie, popijając wino i jedząc co nieco. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, głownie o naszych wakacjach. Chociaż ostatecznie nie było to „tylko ty, ja i tamto miejsce", to bez tej całej otoczki planowania, ćwiczenia, walczenia i innych ludzi będących się za ścianami, było tu o wiele więcej czasu „dla nas". Oboje byliśmy takiego samego zdania. Wyjazd był naprawdę udany.
- Odpoczynek był aż taki straszny?- spytał w pewnym momencie Blaise, patrząc się na gwiazdy.
- Nie.- przyznałam, dopijając lampkę.- Ale to były tylko dwa tygodnie. Na dłuższą metę, nie dałabym tak rady.
To była prawda. Chociaż podobał mi się ten spokój, to, że nie musiałam nic robić pod kątem wojny, ta cała sielanka... To było dla mnie dobre tylko na chwilę. Nie byłam osobą, która przez resztę życia mogłaby prowadzić tak beztroskie, tak spokojne życie.
- Nie chcę, żebyś tak robiła przez dłuższy czas.- westchnął chłopak, odstawiając pusty kieliszek.- Raz na jakiś czas wystarczy. Tak, żebyś się nie przemęczała. Żebyś znała umiar.
- Wiem.- uśmiechnęłam się pod nosem, po czym zamrugałam zaskoczona, widząc spadającą gwiazdę.- Widziałeś?
Przytaknął skinięciem głowy, które nawet nie tyle zobaczyłam, co poczułam.
- Postaram się, Blaise.- dodałam, odpowiadając na jego wcześniejsze słowa.- A w razie bym przesadziła, to tak zawsze mnie opieprzysz i dopilnujesz, żebym się wyspała. Wiem, że mogę w tej kwestii na ciebie liczyć. I że lubisz t... Znowu! I kolejna!
Z wręcz dziecięcym entuzjazmem patrzyłam na kolejne spadające gwiazdy, które po chwili zamieniły się w najprawdziwszy deszcz meteorów! Blaise przyciągnął mnie bliżej, również przyglądając się temu niesamowitemu widowisku, jednak nie szalejąc aż tak jak ja. Czyżby zdawał sobie sprawę, że się dzisiaj odbędzie i dlatego zaproponował randkę?
Z rozmyślań wyrwało mnie uczucie wsuwania czegoś w dłoń. Od razu spojrzałam na niewielkie, czarne pudełeczko wyłożone zielonym aksamitem, na którym znajdował się przepiękny, srebrny pierścionek ze złotym kamieniem. W niedowierzaniu zasłoniłam usta wolną ręką, cały swój wzrok skupiając na Blaise'ie.
- Czy to...- zaczęłam cicho.
- Jeszcze nie zaręczynowy.- powiedział chłopak, patrząc prosto w moje oczy.- To pierścień przyrzeczenia. Przyjmiesz go?
Słowa były proste, bez tych wszystkich cukierkowych ozdobników, którymi potrafiliśmy się karmić. Bez tych wszystkich wyznań, które już nie raz padały z naszych ust. I to właśnie te proste słowa, to proste pytanie, składające się ledwie z dwóch wyrazów sprawiło, że w moich oczach zakręciły się łzy, a po sercu rozlało się niewyobrażalne ciepło. Lale, przestań! Nie rozpłacz się!
W pierwszej chwili nie byłam w stanie odpowiedzieć werbalnie, bo jakiekolwiek słowo z moich ust, spowodowałoby wybuch płaczu. Blaise w tym czasie cierpliwie czekał, aż dam mu odpowiedź. A raczej czekałby spokojnie, gdyby nie niepewność malująca się w jego oczach, którą tak bardzo próbował ukryć. W końcu po kilku głębszych oddechach, byłam w stanie odpowiedzieć.
- Na pewno chcesz taką nierozważną, upartą, sprawiającą problemy i zmartwienia idiotkę?- spytałam, przypominając sobie rozpoczęcie się naszego związku.- Później nie dam ci odejść.
- Kto powiedział, że będę chciał odejść?- spytał, a jego brew powędrowała w górę.
- A więc z chęcią przyjmę ten pierścionek, Blaise.- oznajmiłam.
Chłopak niezauważalnie odetchnął z ulgą, wyciągają pierścionek z pudełka i delikatnie wsuwając go na palec serdeczny mojej lewej dłoni. Pasował idealnie. Z delikatnym uśmiechem pocałowałam go, po czym bez słowa wróciliśmy do obserwowania spadających gwiazd. Słowa nie były nam potrzebne.
Dopiero kiedy częstotliwość widowiska zaczęła się zmniejszać, a do mnie zaczęły napływać otaczające nas dźwięki, które wyciszyłam, czując pudełko w rękach, wpadłam na pewien pomysł.
- Hej, Blaise?- zaczęłam.- Co powiesz na ostatnią kąpiel w morzu?
W odpowiedzi dostałam błysk oczu i szeroki, wszystko mówiący uśmiech.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro