Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

W końcu nadszedł czwartek. Nie mogłam się doczekać pierwszej lekcji latania. Z tego co opowiadali chłopacy, latanie na miotle, a zwłaszcza gra w Quidditch'a jest niesamowite. Fred i George grają w domowej drużynie na pozycji pałkarzy, a Draco i Blaise mają zamiar w przyszłych latach dostać się do naszej drużyny. Na początku nie rozumiałam zasad tej gry, jednak chłopcy szybko i jasno mi je wyjaśnili, przez co z niecierpliwością czekałam, aż będę mogła obejrzeć pierwszy mecz.

Blaise i Draco całkiem nieźle dogadują się z bliźniakami. Na początku nie chcieli ich poznać, przez międzydomowe utarczki oraz to całe bycie zdrajcą krwi, ale w końcu dali się na to namówić. Zabrałam ich do opuszczonej klasy, w której tamtego dnia dogadałam się z rudzielcami. To było takie nasze małe miejsce spotkań. I od tego czasu razem planujemy kolejne elementy zemsty na bracie gryfonów.

A co do najmłodszego Weasley'a... Niedziela wcale nie była dla niego najgorszym dniem. Staraliśmy się, aby nasze plany nie były ani mniej wredne i krzywdzące dla tego idioty. Naprawdę nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego Fred i George tak męczą swojego brata, ale po kilku dniach przestało mnie to interesować. Grunt, że są po mojej stronie. Tak szczerze, to nie chciałabym mieć tych dwóch demonów przeciwko sobie, byli zbyt nieobliczalni.

Polubiłam ich tak samo mocno, jak Blaise'a i Draco. Z każdym dniem czułam, że ta czwórka jest mi coraz bliższa. Pierwszy raz w życiu czułam takie emocje. Mimo początkowego dziwnego wrażenia, przyzwyczaiłam się do niego i nawet je polubiłam. Do tej pory nie posiadałam zbyt wielu emocji, byłam okrutna i za nic miałam czyjeś uczucia i choć to się nie zmieniło, tym chłopakom udało się wkupić w moje łaski. Oni byli dla mnie ważni i tylko oni mieli prawo i przywilej wiedzieć, co się ze mną dzieje, oraz tylko ich samopoczuciem się przejmowałam. Reszta była dla mnie bez najmniejszego znaczenia.

O piętnastej trzydzieści pierwszoroczni ślizgoni i gryfoni zebrali się na wielkim trawniku przed zamkiem. Z przyjemnością nadstawiałam twarz do słońca, czując przyjemny wiatr we włosach, które po chwili zastanowienia spięłam w niedbały kok. Wolałam, żeby mi nie przesłaniały w razie czego widoku.

Na ziemi w dwóch rzędach leżało kilkanaście, może trochę więcej, mioteł. Na polecenie naszej nauczycielki, pani Hooch- kobiety o krótkich, szarych włosach i złotych oczach jastrzębia, ustawiliśmy się przy miotłach. Tak jak na większości zajęć znajdowałam się pomiędzy chłopakami. Przyjrzałam się swojej miotle. Wyglądała, jakby najlepsze lata miała już za sobą i sprawiała wrażenie, jakby nawet najmniejsza ilość siły miała ją połamać. Westchnęłam mentalnie, tylko marszcząc brwi.

- Wyciągnąć prawą rękę nad miotłą.- powiedziała pani Hooch.- I powiedzieć „Do mnie!"

Wzruszyłam w myślach ramionami.

- Do mnie!- rozkazałam miotle, choć mój głos utonął wśród wrzasków pozostałych osób.

Miotła od razu powędrowała do mojej ręki, a ja machinalnie zacisnęłam na niej palce. Kątami oczy dostrzegłam, że Blaise i Draco zrobili to samo, choć w przeciwieństwie do mnie nie wydawali się zaskoczeni zachowaniem przedmiotu. Obdarzyli mnie ciepłymi uśmiechami, widząc moją reakcję. Naprawdę byłam przekonana, że mi się to nie uda! Rozejrzałam się po pozostałych. Niewiele osób trzymało swoje miotły w rękach, a ci, którym się to udało, albo patrzyli na nie z niedowierzaniem, albo uśmiechali się z dumą. Przynajmniej w przypadku gryfonów, bo ślizgoni zachowywali kamienne miny.

Gdy każdy trzymał już swój środek transportu, nauczycielka pokazała nam jak mamy jej dosiadać. Przeanalizowałam jej postawę, dostosowałam ją do własnej sylwetki i również dosiadłam przedmiotu. Kobieta zaczęła przechadzać się miedzy uczniami, poprawiając tych, którzy robili to źle. Chciało mi się śmiać z miny Draco, kiedy on również dostał pouczenie. Zaraz potem wzrok kobiety prześlizgnął się na mnie. Popatrzyła chwilę i kiwnęła głową z uznaniem, po czym zabrała się za Blaise'a i resztę osób.

W końcu, kiedy każdy już poprawnie siedział na swojej miotle, pani Hooch podała nam kolejne instrukcje. Potem zaczęła odliczanie do startu, jednak nim zdążyła dmuchnąć w gwizdek, jeden z gryfonów, całkiem blady i przerażony, zaczął się unosić w powietrzu. Leciał coraz wyżej, kompletnie niezdolny do powrotu na ziemię. Kiedy zaczął się niebezpiecznie chwiać, wiedziałam, że to się dobrze nie skończy.

Z niedowierzaniem patrzyłam, jak wszyscy zamiast zareagować, gapili się na nieporadnego chłopaka. Nawet nauczycielka nie robiła nic, oprócz rozpaczliwego wołania aby ...Longbottom? Chyba tak mu było... wrócił na ziemię. Wyciągnęłam różdżkę z połaci szat, chcąc w razie potrzeby zareagować w odpowiednim momencie.

Kiedy chłopak zaczął spadać, wiedziałam, że to jest właśnie ten odpowiedni moment.

- Wingardium Leviosa!- krzyknęłam, celując w chłopaka.

Gryfon zatrzymał się kilka stóp nad ziemią a ja bezpiecznie opuściłam go na ziemię. Nauczycielka od razu do niego podbiegła. Chłopak był roztrzęsiony i nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Pani Hooch odesłała go do skrzydła szpitalnego z Weasley'em, który od jakiegoś czasu drapał się niekontrolowanie po całym ciele, głównie w miejscach intymnych. Muszę bliźniaków pochwalić za ten swędzący proszek.

- Panno Gaunt.- zwróciła się do mnie kobieta, gdy chłopcy zniknęli z pola widzenia.- Dwadzieścia punktów dla Slytherinu za szybką reakcję i pomoc innemu uczniowi a także poprawne rzucenie zaklęcia, którego jeszcze nie przerabialiście, jak mniemam.

Kiwnęłam głową w geście podziękowania. Miałam ochotę powiedzieć, że to nie ja powinnam reagować, że to jej obowiązkiem jest pilnowanie bezpieczeństwa uczniów, ale powstrzymałam się od komentarza. Lepiej, żeby nauczyciele uważali mnie za pomocną, mądrą dziewczynkę. Nie ważne, jaka jestem naprawdę.

Wróciliśmy do lekcji. Latanie jest niesamowite! Chłopaki mieli rację! I nie było to czymś trudnym, przynajmniej dla mnie. Ten wiatr, ta wolność! Zapewne, gdybyśmy mogli więcej i szybciej polatać, to do zalet dołączyłabym również zastrzyk adrenaliny. To był pierwszy raz, kiedy instynktownie robiłam cokolwiek. Po pewnym czasie nauczycielka przestała nam wydawać polecenia i mogliśmy spokojnie latać, jak sami chcieliśmy, oczywiście zachowując bezpieczeństwo. Wiedziałam, jak się odpowiednio ustawić, skręcać, robić beczki.

To była chyba pierwsza lekcja, która mnie nie nudziła i chciałam, aby trwała dłużej. Nie miałam ochoty wracać do zamku. Niestety jednak w końcu musiałam zsiąść z miotły. Obiecałam sobie, że będę musiała to powtórzyć. Już bez ograniczeń.

Nauczycielka, odprowadzając nas do szkoły, miała całkiem zadowoloną minę. Mówiła coś do siebie o kilku urodzonych talentach i uśmiechała się nieznacznie.

***

Wrzesień upłynął bardzo szybko, podobnie jak październik. Po letniej pogodzie nie pozostało ani śladu. Im bliżej było do Halloween, tym było zimniej i bardziej ponuro, nie pomagały nawet kolorowe liście na drzewach. Zachmurzone niebo i coraz częstsze opady sprawiały, że uczniowie stracili cały swój dobry humor.

Dręczenie Ronalda Weasley'a znudziło nam się już po tygodniu, od jego rozpoczęcia. Chłopak nie uczył się na własnych błędach, ciągle je powtarzając. Na wadliwą bieliznę dał się nabrać aż cztery razy, podobnie jak na zaczarowany prysznic, który albo zmieniał kolor jego skóry, albo pozbawiał go wszystkich włosów. Cała nasza piątka chciała wyzwania, a chłopak ewidentnie nam go nie zapewniał.

Przez te dwa miesiące wyrobiłam sobie dość specyficzną reputację wśród hogwarckiej braci. Większość nauczycieli była mną zachwycona, ślizgoni nie popierali mojego mniej drastycznego nastawienia do mieszkańców innych domów oraz mugolaków i zdrajców krwi, jednak nie komentowali tego w żaden sposób, a pozostali uważali mnie za całkiem ciekawy okaz, kiedy rozniosło się, że bezinteresownie pomogłam Longbottom'owi. I na nic były tu tłumaczenia, że zrobiłam to w większości dla siebie, nie chcąc tracić lekcji latania. Chłopak po wyjściu ze skrzydła szpitalnego jak tylko mnie zobaczył, zaczął mi dziękować jak oszalały. Mało brakowało, a zacząłby mnie po rękach całować. Również moje dobre kontakty z bliźniakami wpłynęły na postrzeganie mnie przez innych uczniów. Wielu zaczęło się domyślać, że to wszystko, co spotykało najmłodszego rudzielca było starannie zaplanowane. Nie mieli jednak żadnych dowodów, że mieliśmy z tym cokolwiek wspólnego.

W dzień poprzedzający Halloween, czy jak to nazywają czarodzieje Noc Duchów, obudził mnie przyjemny zapach pieczonej dyni, który dotarł aż do dormitorium Slytherin'u. W całkiem dobrym nastroju przyszykowałam się na dzisiejsze zajęcia.

Profesor Filtwick stwierdził, że jesteśmy już gotowi, aby sprawić, by nasze przedmioty latały. Oczywiście słyszał o moim popisie na lekcji latania i z zafascynowaniem poprosił mnie o prezentację. Zapiszczał ze szczęścia jak mała dziewczynka, gdy sprawiłam, że książka leżąca przede mną uniosła się w górę, obleciała całą klasę i wylądowała na swoim miejscu. Dostałam za to pięć punktów.

Większość uczniów patrzyła na to z mieszaniną zazdrości i ciekawości. Tylko Granger przyglądała mi się takim jakimś urażonym spojrzeniem. Chyba weszłam jej na ambicję. No trudno. Niedługo potem rozpoczęły się ćwiczenia. Chciało mi się śmiać z miny Blaise'a i Draco, którzy nie potrafili poderwać swoich piórek.

W końcu nie wytrzymałam i zachichotałam cicho. Oburzony Draco był uroczy.

- Źle to wymawiacie.- poinformowałam ich.- Na początku musi to być wysoko, od „g" ton lekko opada a w drugim wyrazie akcentujecie „o". Spróbujcie.

Chłopcy spojrzeli po sobie i w końcu trochę nieufnie podążyli za moimi instrukcjami. Ich piórka delikatnie poderwały się do góry.

- Może oddam pani moją pracę, panno Gaunt?- nauczyciel brzmiał na urażonego, ale szeroki uśmiech na jego twarzy psuł cały efekt.- Radzi pani sobie lepiej z edukowaniem kolegów ode mnie.

- Dziękuję, profesorze. Uważam, że całkiem nieźle pan sobie radzi z nauczaniem.

Wskazałam głową na Granger, która bez problemu unosiła swoje piórko. Mężczyzna skinął głową i dał dziewczynie oraz chłopakom po dwa punkty.

***

Kiedy wchodziłam do Wielkiej Sali, poczułam się, jakbym wchodziła tam po raz pierwszy. Całe pomieszczenie pełne było nietoperzy. Na początku myślałam, że są sztuczne, lecz kiedy wzbiły się do lotu i przeleciały tuż przed moim nosem, musiałam zmienić zdanie. Nad stołami lewitowały wydrążone dynie ze świecami w środku. Wyglądały przerażająco, na co delikatnie się uśmiechnęłam. Podobał mi się taki wystrój.

Usiadłam obok Draco, naprzeciwko Blaise'a. Od razu rozpoczęliśmy przyjemną rozmowę. Z zaangażowaniem opowiedzieli mi o znaczeniu tego święta dla czarodziejów, oraz łączących się z nim tradycjami. Słyszałam już o tym trochę od Salazara, tak jak o wielu innych rzeczach, ale nadal ciekawie było słuchać, jak odbierają te zwyczaje przedstawiciele młodego pokolenia.

Byłam w połowie jedzenia mojej sałatki owocowej, gdy do Wielkiej Sali wpadł profesor Quirrell w przekrzywionym turbanie, cały blady i przerażony; potykając się o własne nogi. Gwar wypełniający do tej pory pomieszczenie ucichł przeraźliwie szybko, a spojrzenia wszystkich przeniosły się na nauczyciela. Mężczyzna dobiegł do stołu prezydentialnego, o który się oparł, i wysapał.

- Troll... w lochach... uznałem, że powinien pan wiedzieć.

To co stało się potem było trudne do zarejestrowania. Wybuchło straszne zamieszanie. Uczniowie w większości pozrywali się z własnych miejsc i zaczęli biegać jak bezgłowe kurczaki, popychając i szturchając, kogo popadnie, nawet nauczycieli. Patrzyłam na to wszystko w szoku. Nie wiedziałam, jakim cudem to stworzenie dostało się do szkoły. Spojrzałam na chłopaków. Draco był bledszy niż zwykle, a Blaise wyglądał na dość niepewnego. Również bliźniacy przy stole Gryffindor'u nie wyglądali tak jak zwykle.

Powróciłam wzrokiem do nauczycieli. Nadal panował tam niezły harmider, grono profesorskie nie było w stanie nawet krzykami opanować przerażonych uczniów. W pewnym momencie jeden z nich tak popchnął Quirrell'a, że jego turban przekrzywił się jeszcze bardziej. Zmarszczyłam brwi, dostrzegając fragment czegoś, co mogłoby być ustami. Mężczyzna szybko się zasłonił, ale byłam pewna, że mi się nie przywidziało.

W końcu Dumbledore wystrzelił kilka purpurowych rakiet ze swojej różdżki, a uczniowie zamarli. Dyrektor rozkazał prefektom odprowadzić uczniów do dormitoriów.

- Pan chyba żartuję!?- wydarłam się, przekrzykując na nowo powstały hałas, wchodząc na ławkę.

Czułam się w obowiązku chronić ślizgonów. To chyba to braterstwo, które tak ceni sobie Slytherin. Tego starca chyba coś do reszty pogrzało, że kazać nam wracać do dormitorium. A widocznie nikt inny nie wpadł na pomysł, aby zwrócić temu mężczyźnie uwagę, że popełnia błąd.

Poczułam na sobie spojrzenie wielu setek oczu.

- Nie żartuje, panno Gaunt!- warknął twardo mężczyzna, widocznie zdenerwowany.

- Nie?!- zakpiłam, zakładając ręce na biodra.- Właśnie wysłał pan ślizgonów do LOCHÓW, kiedy to w LOCHACH jest TROLL! Jak dla mnie to albo żart, albo brak zainteresowania bezpieczeństwem uczniów!

- Muszę się zgodzić z panną Gaunt.- odezwał się Mistrz Eliksirów, a mnie zaskoczyło, że to zrobił.- Nie mogę pozwolić na narażenie moich podopiecznych, Dumbledore!

- Ślizgoni zostają w Wielkiej Sali, reszta do swoich dormitoriów!- krzyknęła McGonagall.- JUŻ!

Zeszłam z ławki i patrzyłam, jak w pierwszej kolejności wychodzi dyrektor wraz z zastępcą, a następnie uczniowie i reszta nauczycieli. Wmieszałam się w tłum, nie spuszczając oczu z Quirrell'a. Miałam zamiar dowiedzieć się, co jest z tym mężczyzną. Był dziwniejszy niż na początku mi się wydawało. A po dzisiejszym... Miałam zamiar odkryć, co skrywa jego turban.

W odpowiednim momencie odłączyłam się niepostrzeżenie od tłumu i chowając się w cieniach oraz tłumiąc swoją obecność (czego nauczyłam się w sierocińcu), podążałam za mężczyzną. Szłam za nim aż na korytarz na trzecim piętrze, kiedy to zatrzymał się przed jakimiś drzwiami. Już miał pociągnąć za klamkę, gdy usłyszałam cichy, piskliwy głos.

- Dziewczyna cię śledzi... Pozbądź się jej...

Wstrzymałam oddech, chcąc jak najbardziej wymazać swoją obecność. To był pierwszy raz, kiedy ktoś mnie wyczuł. Quirrell odwrócił się i zaczął rozglądać. Nie miał pojęcia, gdzie jestem. I wtedy ten głosik przemówił po raz kolejny, dając mu potrzebne informacje. Serce zaczęło mi walić, kiedy nauczyciel skierował różdżkę w moim kierunku. Nie chciałam umierać. Jeszcze nie... Musiałam zrobić jeszcze wiele rzeczy! Miałam wypełnić obietnicę!

I kiedy usta profesora otworzyły się, przypomniałam coś sobie.

***

Wspomnienie

To była chyba trzecia albo czwarta rozmowa z Salazarem. Siedziałam na poduszce, którą przyniosłam sobie przed obraz. Przodek właśnie opowiadał mi o budowie zamku i wielu niesamowitych zaklęciach na niego rzuconych przez założycieli. Z zafascynowaniem słuchałam o początkach Hogwartu. W pewnym momencie, Salazar jakby oderwany od rzeczywistości powiedział:

- Jeśli kiedykolwiek będziesz w niebezpieczeństwie, poproś mury zamku o pomoc. Są tak zaklęte, że będą chronić dziedziców. Nawet przed nimi samymi. Nie pozwolą cię skrzywdzić, jeśli je poprosisz o ochronę.

Kiwnęłam wtedy głową, obiecując, że będę o tym pamiętała. Chociaż nie miałam pojęcia, dlaczego miałabym coś sobie robić.

Koniec wspomnienia

***

Przyłożyłam rękę do kamiennej ściany, szepcząc cichutkie, praktycznie niedosłyszalne „Proszę". Od razu poczułam coś dziwnego, tak jakby ktoś obejmował mnie ramionami. Cały strach i wyrzuty minęły. Byłam dziwnie spokojna. Biorąc głęboki oddech, wyszłam z cienia, stając zaraz przed wyciągniętą różdżką nauczyciela. Patrzyłam mu prosto w oczy. Uśmiechnął się z kpiną.

- A wydawałaś się mądra. Avada kedavra!

Jak w zwolnionym tempie widziałam zielony promień opuszczający różdżkę Quirrell'a i zmierzający w moją stronę. Był tak podobny do tego z moich koszmarów... kiedy już zaklęcie, jak podejrzewałam- mordercze, miało trafić w moją pierś, zaraz przede mną, wyrósł kamienny strażnik, pochłaniając siłę czaru i rozsypując się w pył.

- Nie skrzywdzi mnie pan.- powiedziałam pewnie, dotykając kamiennego filaru.- Nie jest pan w stanie, tego zrobić.

Mężczyzna wyglądał na zszokowanego. Na jego twarzy z każdą chwilą pojawiało się coraz więcej niezrozumienia i gniewu. Chyba miał zamiar po raz kolejny rzucić we mnie klątwą, jednak uprzedził go ten dziwny głosik.

- Interesujące... Daj mi porozmawiać... Z dziewczyną...

- Panie, nie powin...

- Porozmawiam z dziewczyną...- stwierdził twardo głos.

Quirrell wyglądał, jakby coś go bardzo zabolało. Krzywiąc się, uniósł ręce do góry i powolnymi ruchami zaczął odwiązywać turban. Z sekundy na sekundę na ziemi znajdowało się coraz więcej materiału. W końcu cały turban opadł na ziemię odsłaniając łysą głowę profesora. Nauczyciel powoli odwrócił się do mnie tyłem.

Tak jak podejrzewałam, znajdowała się tam druga twarz. I nie było to wcale metaforyczne. Była to najstraszniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widziałam- biała jak śnieg, o dwóch szparkach zamiast nosa, wąskich ustach i oczach w barwie krwi. Nawet fakt, że znajdowała się na tyle głowy innego mężczyzny nie był tak groteskowy, jak sam jej wygląd. A mimo wszystko czułam, że nie muszę się bać, że jestem w jakiś sposób związana z tym czymś.

- Jak się... nazywasz... dziewczyno...?

- Jak chcesz znać czyjeś nazwisko, wypadałoby się najpierw samemu przedstawić.- automatycznie odpowiedziałam to samo, co Draco dwa miesiące temu w pociągu.

Do moich uszu dobiegł cichy, urywany i piskliwy śmiech. Twarz znajdująca się na głowie Quirrell'a wykrzywiła się w grymasie, który miał być zapewne śmiechem.

- Mam wiele imion... dziewczyno... Czarny Pan... Ten, Którego Imienia... Nie Wolno Wymawiać... Sama-Wiesz-Kto...

- Nie wiem kto.- również powiedziałam, zanim zdążyłam się ugryźć w język.- Nikt mi nie chce tego powiedzieć.

Groteskowa twarz zapewne zmarszczyłaby brwi, gdyby miała taką możliwość.

- Nie słyszałaś... o mnie... od rodziców...?

Pokręciłam głową i wzruszyłam ramionami.

- Nie mówią za wiele. Nie żyją. Wychowywałam się w mugolskim sierocińcu.

Teraz twarz wyglądała na zaskoczoną, o czym z całą pewnością świadczyły szerzej otwarte oczy.

- A więc wiedz... dziewczyno... że nazywam się Tom Marvolo Riddle... znany szerzej... jako Lord Voldemort...

Otwarłam szerzej oczy na nazwisko mężczyzny i otwarłam ze zdziwienia usta. I teraz zrozumiałam. To mój daleki krewniak. Nie był żywy, ani martwy. Nie miał ciała, ale egzystował jako pasożyt innego ciała. Zamknęłam usta na karcące spojrzenie i skinęłam twarzy w geście zapoznania.

- Lale Gaunt.- przedstawiłam się krótko.

- Dziedziczka Slytherina...?

- Jak widać.

- Krew z krwi mojego przodka... Dawno nikogo takiego... Nie spotkałem... Ostatnia była chyba... Sophie...

- Moja matka.- oznajmiłam, po czym dodałam poważnie.- Chyba nie powinieneś się tak pokazywać na szkolnych korytarzach, Tom.

- Jestem Lord Voldemort!- rzekła twarz twardo.- Nie używam nazwiska... tego przeklętego...!

- Mugola?- dokończyłam beznamiętnie.- Ale właśnie przed chwilą przedstawiłeś mi się jego nazwiskiem.

Tom zmrużył oczy w geście zirytowanie i gniewu. Widać było, że brakuje mu sił, a jednak miał dość sił, aby wyrażać emocje i mówić. To, co się działo, musiało mieć dla niego jakieś znaczenie, inaczej nie traciłby energii.

- Krzyżujesz mi plany... dziewczyno... Quirrell... zabierz dziewczynę... do gabinetu...

- Panie, a ka...

- Później wrócimy... Teraz dziewczyna... Jest ważniejsza...

Prychnęłam. Nie lubiłam, jak ktoś decydował za mnie i w dodatku kompletnie mnie ignorował. Czułam się wtedy, jakbym była nic nie wartym śmieciem, a obiecałam sobie, że nie pozwolę, aby ktokolwiek znów mnie tak traktował.

- Miło, że zapytałeś mnie o zdanie, Tom.- specjalnie użyłam tego imienia.- Może nie chce nigdzie z tobą pójść?

Czerwone oczy patrzyły na mnie ze złością.

- Nie denerwuj mnie... dziewczyno... Mogę...

- Nic nie możesz.- przerwałam mu chłodno.- Jesteś zaledwie strzępkiem czegoś, co kiedyś było człowiekiem, cholernie potężnym czarodziejem. Nie masz własnego ciała, własnej mocy. Wiesz, co mnie dziwi? W tym momencie jesteś niczym, a nie przestajesz być arogancki.

- Znam swoją... wartość... Jestem potomkiem... Slytherina...

Wiedziałam, że igram z ogniem, denerwując Lorda Voldemorta, ale naprawdę nie uważałam go teraz za zagrożenie. Był zaledwie pasożytem, naroślą na słabym magicznie czarodzieju. I nawet fakt, że był czarnoksiężnikiem odpowiedzialnym za śmierć setek, jeśli nie tysięcy ludzi nie potrafił mnie przerazić. Powinnam chyba zacząć lepiej panować nad swoimi emocjami. Może medytacja?

- Nie przypominam sobie, żeby Salazar cenił sobie arogancję. Jak to szło? A tak! Ambicja, braterstwo, spryt, przebiegłość i zaradność, prawda? Widzisz, nie ma tu ani słowa o arogancji.

- Dziewczyno...- po głosie można było poznać, że Riddle jest coraz bardziej wkurzony.

- O ile pamiętam, to się przedstawiłam.- warknęłam, nie przejmując się tym, do kogo, a właściwie czego, mówię.- I nienawidzę, gdy ktoś traktuje mnie przedmiotowo lub patrzy na mnie z góry. Nie jestem jakimś śmieciem!

Kiedy wybuchłam, w czerwonych ślepiach mignęło coś, co odczytałam jako zrozumienie i... coś jeszcze, ale nie potrafiłam tego określić. Od razu się uspokoiłam, karcąc się mentalnie za ten wybuch. Tak, medytacja ewidentnie powinna mi pomóc. I chyba powinnam wrócić do treningów.

- Źle dobrałem słowa.- wypowiedź mężczyzny uznałam za przeprosiny, bo nie wątpiłam, że tym miały być.- Panno Gaunt... czy zechcesz kontynuować... naszą rozmowę... w bardziej sprzyjającym miejscu...?

***

Nie miałam pojęcia, jak dostałam się do pokoju wspólnego Slytherinu. Cały czas czułam się jak w transie, jakbym była tak naprawdę gdzieś daleko, daleko stąd. A wszystko przez to, czego się dzisiaj dowiedziałam. Wszystko przez mojego krewniaka, Toma Marvolo Riddle'a.

Jak tylko znaleźliśmy się w gabinecie Quirrell'a, ledwo unikając węszącego Snape'a, Tom zaczął zadawać mi pytania. Choć bardziej przypominało to przesłuchanie. Nie chciałam nic mówić, dopóki nie zapewniłby mi odpowiedzi na moje pytania. Zdziwiłam się, kiedy zgodził się na mój warunek i zamiast dalej pytać, sam zaczął mówić o moich rodzicach.

Mama i tata byli śmierciożercami. Zostali bardzo skrzywdzeni przez mugoli i przyłączyli się do Toma, choć nie popierali jego podejścia do mugolaków, mama uważała, że zasługują oni na szansę, w końcu tak jak w naszych, tak i w ich żyłach płynęła magia. Tak naprawdę, Tom na początku miał inne cele, nie tępił szlam a w późniejszych czasach grał, aby zyskać znaczących popleczników, dla których czystość krwi była najważniejsza. A później sam się pogubił. Kiedy mówił o rodzicach, w jego głosie słyszałam szacunek, którego kompletnie się nie spodziewałam. Podobno byli bardzo potężni. Mama znała wiele gatunków magii i zakazanych rytuałów, których nawet Tom nie znał. Niestety była słabego zdrowia, a po moich narodzinach jej stan trochę się pogorszył. Tata za to był wspaniałym strategiem i medykiem. Potrafił leczyć zarówno czarami, jak i sposobami mugolskimi, gdy magia zawodziła.

Po porażce Toma w Dolinie Godryka rozpoczęły się polowania na śmierciożerców. Tata zginął, gdy miałam dwa lata. Zaskoczyli go, gdy wracał od Malfoy'ów. Pomagał pani Malfoy pogodzić się z utratą drugiego dziecka. Podobno był świetnym psychologiem. Z tego, co wiem, Draco nie wiedział, że miałby rodzeństwo. Myślę, że to dobrze. Kiedy członkowie Zakonu Feniksa, nie aurorzy a poplecznicy Dumbledore'a, go dopadli, był już bardzo blisko naszej kryjówki. Podobno nie mieli dla niego litości. Kiedy zapytałam Toma, skąd to wie, powiedział tylko, że ma swoje źródła.

Mama ciężko przeżyła śmierć męża, ale byłam jej światełkiem nadziei. Kochała mnie ponad wszystko a w wychowywaniu mnie pomagał mój ojciec chrzestny. Niestety nie dowiedziałam się, kim on jest. Voldemort nie chciał mi tego powiedzieć. Kiedy dyrektor i Moody odkryli, gdzie się ukrywamy, zrobili nam nalot na dom. Mama była zbyt osłabiona, by się chronić. To właśnie naszą cieczkę widziałam w koszmarach.

Tom opowiedział trochę o swoim dzieciństwie, które było zatrważająco podobne do mojego. Oboje żyliśmy w sierocińcu, oboje byliśmy dręczeni, oboje nauczyliśmy się sobie z tym radzić. Podobieństw było o wiele więcej. Jednak były też różnice. A najważniejszą z nich, było podejście do innych. Tom nienawidził mugoli i gardził nimi za to, co mu zrobili. Pod "koniec życia" zaczął uważać, że mugolaki są takie same i przeniósł te uczucia również za nich. Czuł się o wiele lepszy od nich, kompletnie ignorując fakt, że jego ojciec był mugolem. Starał się to jak najbardziej wyprzeć. Ja, mimo że nienawidziłam mugoli z sierocińca i najchętniej bym ich powybijała, nie wiedziałam, jaka jest reszta. Byłam bardzo ostrożna w osądzaniu. Nie chciałam popełniać błędów.

Nie wiedziałam, dlaczego Voldemort znajdował się w obecnym stanie, ale wywnioskowałam, co znajduje się za drzwiami na trzecim piętrze. Jego sposób, na powrót do pełnego życia. Coś o takiej mocy, że przywróci mu ciało. Słysząc moje wywody, mężczyzna zaczął śmiać się, swoim piskliwym głosem. Potwierdził, że mam rację, choć zanim powróci, może potrwać nawet kilka lat, w zależności od warunków w jakich przeprowadzi jakiś rytuał oraz na jakim etapie rozwoju zatrzyma swoje ciało. Nie bardzo wiedziałam, co ma na myśli, ale obiecałam sobie, że się tego dowiem.

Sam Tom był... wydawał mi się bardzo złożoną osobą. Nie krył nienawiści do mugoli i mugolaków, choć sam nie jest czystokrwistym czarodziejem, a jego ojciec był mugolem. Bez wątpienia był mądry i można było z nim prowadzić dyskusję na poziomie, o ile miał ochotę rozmawiać. Łatwo było go zdenerwować. Twardo stał przy swoim zdaniu, ale wbrew pozorom, potrafił wysłuchać innych i szanował ich zdanie. Mimo wszystko od swoich popleczników wymagał posłuszeństwa, ale nie karał ich za odmienne zdanie. Przemoc a nawet morderstwa były dla niego czymś zwyczajnym, tak samo, jak temat śmierci.

Przez to całe zamieszanie, które miało miejsce, odkąd opadł turban Quirrell'a, zupełnie zapomniałam o tym, że w zamku był troll, oraz, że zniknęłam bez słowa. Zdziwiło mnie więc, kiedy poczułam jakiś ciężar na ramionach. Spojrzałam z niezrozumieniem na Blaise'a.

- Lale!- krzyknął na mnie ciemnoskóry, gdy odczepił się od mojej szyi.- Gdzieś ty była?!

- Wiesz, jak się martwiliśmy?!- zawtórował mu Draco.

Chyba dopiero teraz zorientowali się, że coś jest nie tak. Nie miałam swojego zwyczajnego wyrazu twarzy, nawet nie starałam się go udawać. Byłam zagubiona. Tyle się dowiedziałam. O rodzicach, o Tomie, o jego najbliższych planach, o niedalekiej przyszłości. Przeprosiłam tylko chłopaków i dalej przebywając w swoistym transie przeszłam obok nich, kierując się wprost do dormitorium. Przebrałam się i położyłam do łóżka, pozwalając Sirr, aby mi towarzyszyła na materacu. Zasnęłam prawie od razu.

***

Obudziłam się w trochę lepszym humorze. Sen chyba pomógł mi poukładać sobie niektóre sprawy, przez co niektóre rzeczy przestały mnie obchodzić, a inne zastanawiały mnie coraz bardziej. Postanowiłam jednak dać sobie trochę czasu. Może mi się coś ułoży.

Ubrałam się szybko, przygotowując się na dzisiejsze zajęcia. Pozwalając Sirr owinąć się na mojej ręce, opuściłam dormitorium. Wężyca trochę urosła, odkąd ją kupiłam i miałam wrażenie, że za kilka miesięcy nie będę w stanie nosić jej na ręce. W pokoju wspólnym zobaczyłam chłopaków. Wyglądali na zmartwionych, a mnie coś w środku zakłuło. Przywitałam się z nimi, przeprosiłam za wczorajsze zniknięcie i zastrzegłam, że jeśli będę chciała porozmawiać, to to zrobię, ale niech na razie nie poruszają tematu Nocy Duchów. Kiwnęli tylko głowami, zgadzając się na to. Widocznie ich trochę uspokoiłam. Poszliśmy razem na śniadanie.

Nie miałam dzisiaj zbyt wielkiego apetytu. Zjadłam zaledwie trochę owoców i popiłam sokiem wieloowocowym. Kiedy miałam zamiar odejść od stołu, nadleciała sowia poczta. Nie spodziewałam się żadnego listu, gazety nie prenumerowałam, więc z zaskoczeniem stwierdziłam, że wśród sów jest Kirana. Wystawiłam rękę, pozwalając krukowi wylądować na niej, co też natychmiast zrobił. Odebrałam list i poczęstowałam ptaka bekonem, który zjadł ze smakiem. Pogłaskałam go po łebku i odesłałam do sowiarni.

Nie zwracałam wagi na zdziwione i zaciekawione spojrzenia. Z zastanowieniem patrzyłam na kopertę. Nie było na niej nic, z wyjątkiem mojego nazwiska napisanego mało starannym pismem. W końcu postanowiłam przeczytać, co ktoś do mnie napisał.

Droga Lale

Zapewne zastanawiasz się, kto mógłby do ciebie pisać. Nie martw się, niedługo wszystko ci wyjaśnię. Na początku chciałbym jednak powiedzieć, ile ulgi sprawiła mi informacja, że żyjesz. Ostatni raz widziałem cię, gdy miałaś zaledwie cztery lata. Wątpię, abyś mnie pamiętała.

Przygotuj się na szok. Jestem twoim ojcem chrzestnym. Niestety z pewnych względów nie mogę w liście napisać swojego nazwiska. Powiedzmy, że... wiele osób ucieszyłoby się z mojej śmierci.

Chciałbym cię przeprosić, że nie mogłem się tobą zająć. Było ku temu kilka powodów, o których nie mogę napisać, jednak najważniejszym był fakt, że nie potrafiłem cię odnaleźć, po tym, jak twoja matka odesłała cię świstoklikiem. Odwaliła kawał dobrej roboty, żeby cię chronić.

Wiadomość o twoim odnalezieniu otrzymałem już w wakacje, od mojej dobrej znajomej. Niestety dopiero teraz zdobyłem się na odwagę, aby do ciebie napisać. Nie wiedziałem, co mógłbym ci powiedzieć.

Chciałbym cię lepiej poznać, chociaż na razie listownie. Podobno jesteś bardzo mądrą dziewczyną, podobną do matki w każdym calu, z wyjątkiem oczu. Przyjaciółka mówiła, że ciężko cię rozszyfrować. Zachowywałaś się przy niej miło i grzecznie, jednak widać było, że wszystko analizujesz. Zupełnie jak Sophie.

Bardzo chciałbym zabrać cię z sierocińca, ale obawiam się, że nie mam do tego odpowiednich uprawnień. Postaram się przekonać kogoś, aby załatwił mi to, jednak mugolska adopcja jest bardzo skomplikowana dla czarodziejów i... innych.

Nawet jeśli mi się to nie uda, to wiedz, że zawsze będę w pobliżu, żeby cię obronić. Obiecałem to twojej matce i zamierzam dotrzymać obietnicy.

Mam szczerą nadzieję, że zechcesz mi odpisać, oraz nawiązać ze mną kontakt. Od zawsze uznawałem cię za członka mojej watahy i to się nie zmieni.

Szukaj syna Loki'ego

Wpatrywałam się w tekst z zaskoczeniem. Mam rodzinę. Nie jestem sama. Po raz pierwszy od wielu lat nie jestem sama. Moje myśli pędziły z prędkością światła, wyjaśniając wszystkie niejasności zawarte w liście. Nie mógł się przedstawić- był poszukiwany. Wiedział o świstokliku, a więc musiał być tam obecny tamtej nocy. Nie mógł się mną zająć, bo był inny- prawdopodobnie jakieś stworzenie, być może niebezpieczne, skoro go szukają. Nawiązanie do watahy- wilk. Najprawdopodobniej był wilkołakiem, to by się zgadzało również z moimi wspomnieniami, kiedy pomógł mi i mamie wielki wilk. Co prawda jego opis nie zgadzał się z książkowym, ale... Syn Loki'ego. Loki miał czterech synów- Narvi'ego, Vali'ego, Fenrira i Jor-munganda. A jedynym, który pasuje do wilka, jest Fenrir. Wspomniał o przyjaciółce spotkanej przeze mnie podczas wakacji. A jedyną kobietą, która miała styczność z czarodziejskim światem i poznałam w tamtym okresie, była mama Blaise'a.

Przeniosłam wzrok na ciemnoskórego chłopaka, kopiąc go pod stołem w kostkę. Moje spojrzenie wręcz krzyczało, że musimy porozmawiać. Znacząco spojrzałam na list, który natychmiast schowałam do kieszeni. Chłopak wzruszył ramionami, dokańczając śniadanie i wstając od stołu. Szturchnęłam Draco na znak, że jeśli chce, może iść z nami.

Szybko znaleźliśmy się w pokoju wspólnym. Do zajęć mieliśmy jeszcze z dwadzieścia minut. Wystarczająco, abym dowiedziała się wszystkiego, czego chciałam. Poszliśmy do mojego dormitorium, które było kompletnie puste. Usiadłam na łóżku, nie przejmując się jakimkolwiek wstępem do rozmowy. Zapytałam prosto z mostu.

- Blaise, czy twoja mama zna jakiegoś Fenrira?

Chłopacy spojrzeli po sobie. Okey, a więc to wspólny znajomy. Po tym, czego się wczoraj dowiedziałam, czytając między wierszami z wypowiedzi Toma, wiedziałam, że rodziny chłopaków były mniej lub bardziej zaangażowane w sprawy śmierciożerców. A więc Fenrir też prawdopodobnie jest w to zamieszany. Kolejny powód, aby wiele osób „ucieszyło się z jego śmierci".

- Zna?- ponagliłam, kiedy nie odpowiadał.

W końcu niepewnie kiwnął głową.

- Tak, ale on jest... no...

- Wilkołakiem?- podsunęłam.- Zamieszany w sprawy śmierciożerców? Poszukiwany?

Chłopcy otwarli usta patrząc na mnie z niedowierzaniem. Pewnie nie spodziewali się, że będę posiadała tyle informacji na temat mężczyzny. Albo, że będę do tego podchodziła tak spokojnie. Jakoś po spotkaniu Voldemort'a coś takiego nie robiło na mnie wrażenia. Ale musiałam się upewnić. Upewnić, że nadawca listu nie próbuje mnie oszukać.

Znów niepewnie kiwnął głową, podobnie jak Draco. Odetchnęłam, gdy potwierdzili moje przypuszczenia. Bez słowa podałam im list. Chłopcy szybko go przeczytali, patrząc na mnie co chwile z niedowierzaniem. Z pewnością o tym nie wiedzieli.

- Ojcem chrzestnym? Fenrir Greyback?

A więc tak ma na nazwisko. Kiwnęłam głową.

- Widocznie.- stwierdziłam.- Wiecie, pamiętam go. Moje jedyne wspomnienie sprzed sierocińca. Uciekałyśmy. Razem z mamą uciekałyśmy przez las. Byłyśmy gonione, nad naszymi głowami ciągle latały zaklęcia. Kiedy się potknęłam, a nasi prześladowcy byli coraz bliżej, mama zawyła. Zawyła jak prawdziwy wilk, a wtedy pojawił się on. Z zarośli wyskoczył wielki, srebrny wilk, dając nam czas na dalszą ucieczkę. Myślę, że to był on.

Chłopcy z całą pewnością nie spodziewali się czegoś takiego. Po raz pierwszy podzieliłam się z nimi fragmentem życia, który nie był opowiedziany tylko ogólnikowo. W dodatku to był chyba najważniejszy fragment mojego życia. Mówił o mojej historii więcej, niż jakikolwiek inny.

- Uciekałyście?- spytał prawie szeptem Draco.- Ale przed czym?

- Przed Dumbledore'em i Zakonem Feniksa.- odpowiedziałam, postanawiając im zaufać.

Chłopcy ponownie spojrzeli po sobie. Wiedziałam, o co chcieli zapytać. Czy moi rodzice byli śmierciożercami.

- Tak, byli JEGO poplecznikami.

- Skąd to wiesz?- zapytał szczerze zdziwiony Blaise, w końcu do niedawna nic nie wiedziałam o swoich rodzicach.

Uśmiechnęłam się szeroko.

- To tajemnica. Mam swoje źródła. A teraz chodźcie, bo się spóźnimy.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

No i jest kolejny rozdział! Tak jak pisałam już pod poprzednimi, mam nadzieję, że się spodobał^^ Nawet udało mi się go trochę zgrać w czasie, bo w końcu niedługo jest Halloween! Będziecie je obchodzić?

Mikoto6432


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro