Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

Taki krótki wstęp, zanim przejdziemy do rozdziału.

$- wężomowa

Yachiru111 chciałaś dłuższy rozdział, to masz! Jakieś 9-10 stron.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Szliśmy w ciszy, przemierzając kolejne uliczki Londynu. Starałam się jak najlepiej zapamiętać drogę. W końcu stanęliśmy przed barem o nazwie „Dziurawy kocioł". Weszliśmy do środka. Przy stolikach siedziało kilka osób w dziwnych strojach. Z niedowierzaniem stwierdziłam, że sama będę się tak ubierać. Westchnęłam. Chyba utknęli w średniowieczu.

Przeszliśmy na zaplecze, gdzie mężczyzna po stuknięciu patykiem, prawdopodobnie różdżką w mur, otworzył przejście. Znaleźliśmy się na zatłoczonej ulicy, pełnej sklepów o dziwnych szyldach. W pierwszej kolejności doszliśmy do dużego, śnieżnobiałego budynku. Jak mnie poinformował mężczyzna, był to Bank Gringotta.

Weszliśmy przez potężne drzwi wykonane z brązu, dzięki czemu znaleźliśmy się w czymś w rodzaju przedsionka. Na, tym razem srebrnych, drzwiach wygrawerowane były słowa:

Wejdź tu, przybyszu, lecz pomnij na los,

Tych, którzy dybią na cudzy trzos.

Bo ci, którzy biorą, co nie jest ich,

Wnet pożałują żądz niskich swych.

Więc jeśli wchodzisz, by zwiedzić loch

I wykraść złoto, obrócisz się w proch.

Złodzieju, strzeż się, usłyszałeś dzwon

Co ci zwiastuje pewny, szybki zgon.

Jeśli zagarniesz cudzy trzos,

Znajdziesz nie złoto, lecz marny los.

Prychnęłam w myślach. Jakże miło. Przeszliśmy również przez te drzwi, dostając się do wielkiej, marmurowej sali. Za kontuarami siedziało pełno goblinów. Były to stworzenia o śniadej skórze, chytrych twarzach, niższe nawet ode mnie. Miały bardzo długie palce i stopy. Nie wyglądały przyjemnie, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Skrobały piórami w wielkich księgach, oraz liczyły monety. Podeszliśmy do jednego z wolnych goblinów.

- Dzień dobry.- przywitałam się.- Chciałabym wymienić funty na czarodziejską walutę.

- Nazwisko?- zapytało stworzenie, spoglądając na mnie.

- Lale Gaunt.

Słysząc moje nazwisko, goblin wyglądał na zaskoczonego. Przerzucił kilka stron w księdze i ponownie spojrzał na mnie.

- Pani matka nazywała się Sophie Gaunt?

Kiwnęłam głową.

- Pani matka zostawiła pani całkiem spory majątek. Nie przekazała pani klucza?

Mama mi coś zostawiła? Nie spodziewałam się tego. Ale faktycznie miałam klucz. To było jedyne, co mi po niej zostało. Zawsze nosiłam go ze sobą. Szybko wyciągnęłam go zza koszulki. Duży, srebrny klucz, przewiązany był czarnym rzemykiem i wisiał na mojej szyi. Po raz pierwszy dałam go komukolwiek. Goblin przyjrzał się mojej własności i uśmiechnął się do mnie szeroko, nie pokazując zębów. Odwzajemniłam gest.

- Proszę za mną, panno Gaunt.

Ruszyłam za stworzeniem. Po kilku krokach zorientowałam się, że ponury profesor nam nie towarzyszy. Odwróciłam się. Mężczyzna stał dalej przy kontuarze i widocznie nie miał najmniejszego zamiaru się ruszać. Wzruszyłam ramionami i dalej szłam za goblinem. Przeszliśmy przez jedne z wielu drzwi, a następnie wsiedliśmy do małego wagonika. Zostałam ostrzeżona o tempie czekającej nas podróży i ruszyliśmy.

Jechaliśmy coraz niżej i niżej, pędząc tak szybko, że obraz rozmywał mi się przed oczami. Z każdą kolejną minutą podróży coraz bardziej myślałam, że na którymś zakręcie się rozbijemy. W końcu jednak bezpiecznie zatrzymaliśmy się przed drzwiami z dziwnym mechanizmem i błyszczącym napisem 218. Wysiedliśmy z wagonika. Goblin otworzył skrytkę i wpuścił mnie do środka.

Jeśli mam być szczera, nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam. Pierwszym, co mnie uderzyło, to były stosy złotych i srebrnych monet, które w moim mniemaniu wystarczyłyby na kupienie kilku prywatnych wysp i jeszcze by ich zostało, tak że do końca życia nie musiałabym pracować. Pod jedną ze ścian stało kilkanaście regałów, wypełnionych przeróżnym księgami. Oprócz tego, było tu pełno skrzyń, wypełnionych wartościowymi kamieniami i drogą biżuterią. Było tu również wiele przedmiotów, których nie znałam ani nazw, ani przeznaczenia czy wartości.

- Może mi to trochę zająć.- ostrzegłam goblina z przepraszającym uśmiechem.

- Rozumiem, panno Gaunt. W razie potrzeby służę pomocą.

Kiwnęłam głową, podchodząc do jednego z większych stosów monet. Leżała na niej pusta sakiewka, którą po chwili zastanowienia wzięłam. Wrzuciłam do niej cztery potężne garście galeonów. Zmarszczyłam brwi, kiedy jej wielkość nie powiększyła się, ani nie stała się cięższa.

- Ta sakiewka jest specjalnie zaczarowana.- wyjaśniło stworzenie.- Nie ważne, ile włoży pani do środka, nie zmieni swojej wielkości i wagi, panno Gaunt.

Po raz kolejny niemo kiwnęłam głową. Dorzuciłam jeszcze trzy garście złotych monet, kilka srebrnych i brązowych. Potem podeszłam do ksiąg i zaczęłam czytać ich tytuły.

- Radziłbym uważać z wyborem.- wtrącił się.- Niektóre tytuły są nielegalne.

- Jak rozpoznam które?

- Są oznaczone kolorowymi zakładkami. Zielone są legalne, czerwone nie.

Od razu zauważyłam, że większość ma czerwone zakładki. Widocznie moja rodzina miała dość mało legalne zainteresowania. Postanowiłam nie sprawdzać tych tytułów. Nie chciałam mieć kłopotów już na starcie. Mimo wszystko obiecałam sobie kiedyś do nich zajrzeć. Spojrzałam na legalne księgi. Od razu w oczy rzucił mi się tytuł „Samoaktualizująca się księga rodów". Wzięłam księgę w ręce i przeszukałam kolejne tytuły. W końcu zdecydowałam się wziąć jeszcze tylko „Podstawowe zasady i tradycje czarodziejów na przestrzeni wieków. Edycja samoaktualizująca się". Z sakiewką i książkami wróciłam do goblina, który zamknął za mną skrytkę i oddał mi klucz.

- Książki również może pani włożyć do sakiewki, panno Gaunt. Tak będzie nawet bezpieczniej.

Podążyłam za radą. Zasznurowaną sakiewkę schowałam do kieszeni, dodatkowo przywiązując ją do szlówek na pasek. Poszłam razem z goblinem do wagonika. Otworzył przede mną drzwi, a kiedy zajęłam miejsce, również wszedł do środka. Nim ruszyliśmy, zapytałam jeszcze.

- Czy mogłabym dostać spis moich własności? Z wyłączeniem nielegalnych rzeczy.

Stworzenie wyglądało na zaskoczone moim pytaniem. Szybko jednak kiwnął głową z poważną miną.

- Oczywiście, panno Gaunt.

- Wydawał się pan zaskoczony moim pytaniem.- zauważyłam.

- Pierwszy raz mam do czynienia z tak młodą, poważną i mądrą damą, panno Gaunt. Nie spotkałem jeszcze osoby w pani wieku, która byłaby zainteresowana swoim majątkiem i to wyraźnie nie po to, żeby go wydać. I nazywam się Gryfek, panno Gaunt.

Wróciliśmy na górę. Snape stał w tym samym miejscu, w którym go zostawiliśmy. Kiedy nas zobaczył, widocznie chciał już wyjść. Zdziwił się, kiedy podeszliśmy do lady, a Gryfek po chwili podał mi plik pergaminów, które wcześniej schował do sznurowanej teczki.

- Znajduje się tutaj wykaz posiadanych przez panią dóbr, zabezpieczone, aby nikt z wyjątkiem pani nie był w stanie się z nimi zapoznać.- uśmiechnął się, nie ukazując zębów.- Dołączyłem również historię rachunku z ostatnich jedenastu lat.

- Dziękuję, Gryfku.- uśmiechnęłam się w podobny sposób.- Do widzenia. Możemy iść, profesorze Snape.

Mężczyzna kiwnął głową i nie czekając na mnie, ruszył do wyjścia. Trzymałam się kilka kroków za nim. Dopiero, gdy wyszliśmy na słoneczną ulicę i skierowaliśmy się w stronę sklepu z różdżkami, jak głosił szyld, odezwał się.

- Wykaz i historia rachunku?- prychnął.- Raczej nie jest ci to potrzebne.

- Rozumiem, że uwielbia pan kpiny.- mruknęłam tonem, kompletnie pozbawionym szacunku.

Mężczyzna zgromił mnie wzrokiem, jakby chciał powiedzieć „Trochę szacunku, głupi bachorze". Nie mam pojęcia, czemu się powstrzymał. Wzruszyłam ramionami, ciesząc się z tej małej wygranej. Mimo wszystko czułam, że profesor odbije to sobie w szkole. Zatrzymaliśmy się przed sklepem Ollivander'a.

Po wejściu sklep wydawał się być pusty, nie licząc regałów wypełnionych prostokątnymi pudełkami. Mężczyzna podszedł do lady i nacisnął na dzwonek. Z zaplecza wyszedł staruszek o przyjemnym wyrazie twarzy i dużych, błyszczących oczach.

- Dzień dobry.- przywitał się.

- Dzień dobry.

Przyglądałam się uważnie mężczyźnie. Czułam, jak jego oczy prześwietlają mnie jeszcze intensywniej niż oczy Snape'a. Po chwili mężczyzna ponownie się odezwał.

- Panna Gaunt, o ile się nie mylę?- spytał i nie czekając na odpowiedź, kontynuował.- Pamiętam, jak pani matka kupowała u mnie różdżkę. Cis, 12 i pół cala, odpowiednio giętka, pióro z ogona gromoptaka. Tak... Wyjątkowa. Idealna do transmutacji. Pani ojciec kupował różdżkę we Francji, prawda?

Spojrzałam na mężczyznę z zaskoczeniem.

- Nie wiem.- powiedziałam bez emocji.- Nie miałam okazji się nimi nacieszyć. Odkąd pamiętam, mieszkam w sierocińcu.

Ollivander pokiwał smętnie głową.

- Tak... Wielka strata. Bardzo wielka.

Nie zareagowałam na jego słowa. Przyzwyczaiłam się do myśli, że jestem sierotą i nie potrzebowałam niczyjej litości ani współczucia. Z kamienną miną czekałam, aż mężczyzna powróci myślami do chwili obecnej.

- Dobrze... Która ręka ma moc?- spytał a ja uniosłam brew.- Która ręka jest wiodąca?

- Jestem oburęczna.- przyznałam.- Ale częściej używam prawej.

Mężczyzna kiwnął głową i mrucząc coś do siebie wyciągnął miarę, która sama mnie zmierzyła. Kiedy zdjął moją miarę, zniknął między regałami. Po chwili wrócił z kilkoma pudełeczkami. Podał mi pierwsze z nich.

- Jodła, 10 i ¾ cala, włókno ze smoczego serca, sztywna.

Wzięłam przedmiot do ręki i po zachęcającym geście sprzedawcy, machnęłam nią. Stojący na ladzie dzwonek rozpadł się w drobny mak. Podskoczyłam na miejscu i szybko odłożyłam różdżkę do pudełka. Mężczyzna mruknął coś do siebie i podał mi kolejne pudełko, mamrocząc, z czego jest wykonana. Machnęłam nią, zbijając stojący na ladzie wazon. Westchnęłam ciężko.

Przez kolejne kilkadziesiąt minut próbowałam kolejne różdżki, kompletnie rujnując sklep Ollivander'a. Podpaliłam ladę, zbiłam szybę wystawową, połamałam regał, miejscami oderwałam podłogę, nawet postrzępiłam szaty obu mężczyzn. Miałam coraz czarniejsze myśli, a patrząc na zdenerwowanego i zirytowanego Snape'a, coraz bardziej psuł mi się humor. Natomiast właściciel sklepu nie wyglądał na przejętego stanem, w jakim znajdował się jego interes i ciągle coś do siebie mruczał, podając mi kolejne różdżki.

Kiedy o mało nie zwaliłam nam sufitu na głowy, wykrzyknął coś z niedowierzaniem i zniknął na zapleczu. Wrócił po kilku chwilach, niosąc mocno zakurzone pudełko z ciemnego drewna. Otworzył je, a moim oczom ukazała się przepiękna różdżka, leżąca na połyskującym, srebrnym materiale.

- Dawno nie miałem tak wymagającego klienta.- stwierdził wytwórca różdżek, po czym przyznał.- Ta różdżka nie wyszła spod mojej ręki. Zrobił ją jeden z moich przodków, przeszło 370 lat temu i do tej pory nie znalazła właściciela. Jest bardzo wybredna. Spróbuj, panno Gaunt.

Już z daleka czułam moc tej różdżki, nie musiałam jej nawet dotykać. Było to dla mnie naprawdę bardzo dziwne uczucie- takie jakby mrowienie, ale intensywniejsze. Dużo intensywniejsze. Niepewnie wzięłam ją w rękę. Poczułam niesamowite ciepło, przechodzące przez moje ciało, które stopniowo zmieniło się w mróz. Machnęłam nią delikatnie a wszystkie szkody, które do tej pory narobiłam zostały naprawione.

- Niesamowite!- zachwycił się sklepikarz.- Nie myślałem, że dożyję dnia, w którym ta różdżka wybierze sobie czarodzieja!

- Co jest takiego niesamowitego w tej różdżce?- prychnął Snape.

Oczy Ollivander'a szalenie błyszczały, gdy spojrzał na profesora.

- Olcha, 14 i pół cala, giętka. Niby nic specjalnego, tak pan myśli, prawda, profesorze Snape?- mężczyzna mówił szybko. Nawet nie czekał na odpowiedź mężczyzny tylko kontynuował.- Jest bardzo wybredna, jak już mówiłem. I niezwykle lojalna! To, co ją wyróżnia spośród innych, to to, że ma aż dwa rdzenie! I to nie byle jakie!

Nie bardzo wiedziałam, o czym mówił mężczyzna, ale wnioskując po po raz pierwszy zburzonym spokoju na twarzy nauczyciela, było to coś niesamowitego. Wytwórca różdżek jednak nie zwracał na nic uwagi i kontynuował.

- Róg bazyliszka i róg horned serpenta! To najpotężniejsza różdżka, jaką miałem przyjemność trzymać w rękach! Jej właściciel musi posiadać niesamowitą moc! Nawet ja nie wiem, jakie sekrety ukrywa! Panno Gaunt, wybrała panią niezwykła różdżka!

Nie miałam zamiaru pytać, co oznacza, że różdżka mnie wybrała, że ma dwa rdzenie oraz o inne niezrozumiałe dla mnie kwestie. Chciałam jak najszybciej wyjść z tego sklepu. Nigdy nie lubiłam takiego zainteresowania moją osobą. Odbierało mi to prywatność i zwracało na mnie niepotrzebną uwagę. Często łączyło się to z niemiłymi konsekwencjami, zwłaszcza w sierocińcu, kiedy w pobliżu nie było opiekuna tylko same okrutne dzieciaki. Na szczęście nauczyłam się sobie z nimi radzić.

- Ile kosztuje?- spytałam, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce.

- To najdroższy egzemplarz, jaki posiadam. Ponad sto galeonów! Jednak sprzedam go za połowę. Pięćdziesiąt galeonów i osiem sykli.

Nie pytałam o powód obniżenia ceny. Zapewne miało to wiele wspólnego z tym, że sklepikarz „dożył dnia, w którym ta różdżka wybrała sobie czarodzieja" oraz, że jest ona „niezwykła". Zamiast tego, wyciągnęłam odpowiednią liczbę monet i podałam sprzedawcy. Grzecznie się pożegnałam i wyszłam ze sklepu, oddychając z ulgą. Nie cieszyłam się długo komfortem psychicznym, bo zaledwie chwilę później poczułam świdrujące spojrzenie bruneta na karku.

Ruszyłam do jedynego sklepy, który szyld cokolwiek mi mówił. Sklep z szatami Madame Malkin. Weszłam do środka, skutecznie ignorując Snape'a, który został na zewnątrz. Od razu dopadła mnie tęga kobieta o przyjaznym wyrazie twarzy.

- Hogwart, kochana? Chodź, chodź!

Poprowadziła mnie w głąb sklepu i kazała wejść na stołek obok jakiegoś ciemnoskórego chłopca. Miał wydatne kości policzkowe i podłużne oczy. Uśmiechał się do mnie. Sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie i czasami miałam wrażenie, jakby patrzył na mnie z góry. Uśmiechnęłam się lekko nieśmiało, pokazując mu jakąkolwiek reakcje.

- Hogwart?- zapytał, kiedy ustawiłam się na stołku.

Kiwnęłam głową.

- Pierwszy rok.- dodałam.

- Ja też.- jego uśmiech się powiększył.- Nazywam się Blaise Zabini.

- Lale Gaunt.

Słysząc moje nazwisko, chłopak wyglądał na zaskoczonego.

- Myślałem, że ród Gauntów przestał istnieć. Jesteś z tych Gauntów?

Wzruszyłam ramionami.

- Nie wiem. Od czwartego roku życia mieszkam w sierocińcu. Ale nazwisko mam po matce. Tata nazywał się May. Louis May. Chyba oboje byle czarodziejami. Mama na pewno.

Chłopak kiwnął głową z zakłopotaną miną. Rozłożyłam ręce, pozwalając pobrać swoją miarę.

- Wybacz.- mruknął.

- Nie przepraszaj.- powiedziałam twardo.- Idzie się przyzwyczaić do takiego życia. Zresztą rodziców nie pamiętam, z mamą mam tylko jedno wspomnienie. Ogólnie nie rozpaczam.

Blaise uśmiechnął się przepraszająco i po chwili rozpoczął nowy temat.

- Wiesz, do jakiego domu trafisz?

Pokręciłam spokojnie głową.

- Nie wiem nic o Hogwarcie oprócz tego, że znajduje się w Szkocji. Dopiero dzisiaj dostałam list i zostałam poinformowana, że jestem czarownicą. Choć dużym zaskoczeniem to nie było, po tych wszystkich dziwnych rzeczach.

Chłopak kiwnął głową na znak, że rozumie, co mam na myśli przez dziwne rzeczy. Uśmiechnął się i zaczął wyjaśniać, dając mi odpowiedzi na niektóre pytania.

- W Hogwarcie są cztery domy, do których przydzielani są uczniowie. Ja na pewno trafię do Slytherin'u. Trafiają tam głównie czarodzieje czystej lub półkrwi.- widząc moje pytające spojrzenie, dodał.- Czarodzieje czystej krwi to tacy, którzy w drzewie genealogicznym nie mają mugoli- ludzi niemagicznych. Natomiast półkrwi to tacy, u których gdzieś się trafił mugol. Są jeszcze szlamy, których oboje rodziców są mugolami. Oprócz tej cechy, Slytherin ceni sobie ambicje i spryt. Do Ravenclaw przydzielani są kujoni. Gryffindor jest domem głupców bez instynktu samozachowawczego, którzy jako pierwsi szukają guza i wpadają w tarapaty. A do Hufflepuff trafia cała reszta. Każdy dom ma swojego opiekuna, pokój wspólny oraz dormitoria i prefektów. Przez cały rok uczniowie zbierają punkty, aby podczas uczty pożegnalnej wygrać Puchar Domów.

Chętnie słuchałam nowych informacji na temat szkoły. Chłonęłam wszystko jak gąbka, nie chcąc niczego zapomnieć i jak najlepiej zapamiętać podawane przez Blaise'a dane. Nie umknęła mi niechęć w jego głosie do ostatnich dwóch domów, a z jego stronniczych wypowiedzi potrafiłam wyciągnąć obiektywne fakty.

W pewnym momencie mogliśmy zejść ze stołków i musieliśmy poczekać na nasze stroje. Usiedliśmy na ławce pod ścianą, kontynuując rozmowę. Kompletnie zapomniałam o czekającym na dworze mężczyźnie. Po raz pierwszy od pewnego czasu czułam się jak normalne dziecko, mogąc spokojnie porozmawiać z rówieśnikiem, który nie wyzywa mnie od nawiedzonych dziwadeł lub nie ucieka gdzie pieprz rośnie. Nie wiem dlaczego, ale początkowe uczucie, jakby chłopak miał na mnie patrzeć z góry, zniknęło kompletnie.

- Lale?- zaczął po pewnym czasie Blaise. Spojrzałam na niego, pytająco unosząc brew.- Mówiłaś, że mieszkasz w sierocińcu. Skąd wiedziałaś, jak przyjść na Pokątną?

- Miałam wizytację. Odwiedził mnie dyrektor razem z profesorem Snape'em. To profesor mnie tu przyprowadził.

- Naprawdę?- zapytał podekscytowany chłopak.- Profesor Snape jest opiekunem Slytherin'u!

Uśmiechnęłam się pod nosem na reakcje chłopaka.

- Mam wrażenie, że mnie nie lubi.- powiedziałam pocierając kark i uśmiechając się z zakłopotaniem.- Ciągle na mnie patrzy, jakbym mu coś zrobiła. Albo rzuca kpiącymi uwagami.

Blaise roześmiał się wesoło.

- Nie przejmuj się. On taki jest. To znajomy mojej mamy, czasami u nas bywa. Jeśli trafisz do Slytherinu przestanie cię tak traktować i będzie obojętny. Albo istnieje nikła szansa, że cię polubi.

- Tak bardzo nikła, że równa zero.- prychnęłam.

- Skarby, należy się po 15 galeonów, 7 syklów i 4 knuty.

Razem z chłopakiem zapłaciliśmy wymaganą kwotę i odbierając torby, wyszliśmy na zatłoczoną ulicę, gdzie Blaise przywitał się z nauczycielem. Okazało się, że chłopak jest sam na zakupach i postanowił nam towarzyszyć. Snape nie wydawał się zadowolony z tego pomysłu, ale nic nie powiedział na ten temat.

Całkiem przyjemnie rozmawiało mi się z Blaise'em. Odwiedziliśmy razem sporo sklepów, zaopatrując się w potrzebne przedmioty do szkoły. Weszliśmy również po nowy kufer dla mnie, bo jak się dowiedziałam, muszę owy posiadać. Wybrałam dość duży, z magicznymi przegrodami i sporą ilością miejsca na książki. Chłopak śmiał się, że na pewno trafię do Ravenclaw. Powtórzył to, gdy w księgarni oprócz podręczników kupiłam kilka innych interesujących mnie tytułów.

Naszym ostatnim celem była magiczna menażeria. W sklepie pełno było najróżniejszych zwierząt: od ssaków, przez gady i płazy aż po ptaki. Było tutaj głośno, ponieważ stworzenia chciały zwrócić na siebie uwagę i zostać czyimś pupilem. Sprzedawczyni była przemiłą, starszą kobietą, która chciała nam sprzedać któreś z podstawowych zwierząt: kota, sowę albo ropuchę. Grzecznie podziękowałam i rozeszłam się po sklepie.

Było tu pełno wspaniałych zwierząt, które patrzyły na mnie uważnie, jakby prosząco. Ja jednak nie czułam, że powinnam wziąć któreś z nich. Dopóki nie stanęłam przed klatką z dużym, czarnym krukiem o bystrych oczach. Patrzył na mnie uważnie, jednak w przeciwieństwie do pozostałych zwierząt nie wywierał na mnie presji. Po prostu... patrzył.

- Weź go.- usłyszałam cichy, przeciągły głos.

Rozejrzałam się delikatnie dookoła. Nikogo nie było w pobliżu. Blaise razem ze sprzedawczynią byli w innej części sklepu, a Snape po raz kolejny został na dworze.

- Weź go.- powtórzył tajemniczy głos.

Zupełnie przypadkowo spojrzałam na małego węża w terrarium obok mnie. Widać było, że był jeszcze bardzo młody, nie mógł mieć więcej niż 10 cm. Ponownie rozejrzałam się dookoła, tym razem sprawdzając, czy nikt na mnie nie patrzy. Oprócz węża i kruka, nie było nikogo.

- Weź go.- powiedział po raz trzeci głos, a ja zorientowałam się, że to był wąż.

Przykucnęłam przed terrarium i patrzyłam na węża uważnie. Był brązowy i miał jaśniejszy, złoty brzuch oraz ciemniejszą, prawie czarną główkę. Miał hipnotyzujące, złote oczy.

- Dlaczego?- spytałam bardzo cicho.

Kiedy zorientowałam się, że z moich ust wydobył się cichy syk, moje oczy rozszerzyły się i machinalnie przyłożyłam palce do ust. Słysząc moje pytanie, wąż przekrzywił łepek.

- Mówisz moim językiem?- zapytał, jednak zaraz potem kontynuował.- Będzie wiernym towarzyszem. Nie zawiedzie cię. Czuję, że cenisz lojalność. On ci zapewni jej więcej, niż jakakolwiek sowa.

Spojrzałam na obserwującego mnie kruka. Był dumny i pewny. Sprawiał wrażenie, jakby miał nie dopuścić do żadnej skazy na swoim honorze. Uśmiechnęłam się do siebie na te niedorzeczne myśli. Chociaż... skoro istnieje magia, to czemu zwierzęta nie mogą mieć takich odczuć? Zwłaszcza, kiedy rozumiem węże?

Spojrzałam na oba zwierzęta. Czułam się z nimi związana w jakiś dziwny sposób.

- Wybrałaś coś?- usłyszałam za plecami.

Odwróciłam się gwałtownie, stając twarzą w twarz z Blaise'em. Za nim stała sklepikarka. Chłopiec trzymał w rękach klatkę z szarą sową.

- Tak.- kiwnęłam niepewnie.

- Co takiego, kochana?- zaciekawiła się kobieta.

- Wezmę tego kruka i węża.

Blaise wyglądał na zaskoczonego.

- W Hogwarcie można mieć tylko jedno zwierzątko, skarbie.- zauważyła kobieta.

Uśmiechnęłam się delikatnie. Nie miałam najmniejszego zamiaru odmawiać sobie żadnego z nich.

- Wiem, proszę pani.- powiedziałam grzecznie, po czym dodałam.- Wąż jest na prezent urodzinowy.

Na prezent urodzinowy dla mnie, dodałam w myślach. Ale o tym nie musiał nikt wiedzieć. Kobieta kiwnęła ze zrozumieniem głową. Sprzedała mi oba zwierzęta oraz klatkę i wyposażenie dla kruka. Wąż zaraz po kupnie owinął mi się wokół nadgarstka, kompletnie znikając pod kurtką.

Razem z chłopakiem skierowałam się w stronę wyjścia.

- Ani słowa o wężu przy Snape'ie.- syknęłam do chłopaka zaraz przed wyjściem.

Nie patrząc na zaskoczonego Blaise'a, pociągnęłam z klamkę i wyszłam na ulicę. Widząc, co kupiłam, profesor uniósł prowokująco brew. Kiedy nie zareagowałam na zaczepkę, stwierdził, że musimy wracać.

- Profesorze Snape.- wtrącił się Blaise.- Czy Lale mogłaby jeszcze zostać? Za pół godziny odbiera mnie matka. Moglibyśmy ją odprowadzić, a pan mógłby już wrócić do domu.

Mężczyzna nie wydawał się zachwycony tym pomysłem, ale ostatecznie zgodził się cichym prychnięciem i zniknął. Jak wytłumaczył mi Blaise- teleportował się. Chłopak chwycił mnie za rękę i pociągnął w tylko sobie znanym kierunku tak szybko, że ledwie zdążyłam chwycić za kufer, w którym znajdowały się wszystkie moje zakupy z wyjątkiem zwierząt.

Zostałam zaciągnięta przed lodziarnię Floriana Fortescue. Według Blaise'a mają tu najlepsze lody na świecie. Nie chciało mi się w to wierzyć, ale gdy dostałam swój deser i go spróbowałam, musiałam przyznać, że były to najsmaczniejsze lody, jakie jadłam.

- Więc?- zapytał po pewnym czasie, trzymając łyżeczkę w ustach.- O co chodziło z tym wężem?

Spojrzałam na niego z uniesioną brwią.

- Przecież mówiłam, że to prezent urodzinowy.

- Jakoś dziwnie ci nie wierzę.- uśmiechnął się chytrze.- Jeśli tak by było, nie musiałabyś ukrywać tego przed Snape'em.

Uśmiechnęłam się delikatnie. Wiedziałam, że jest bystry i na pewno się połapie w moich planach. Ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Polubiłam go.

- Ale to naprawdę prezent urodzinowy.- powiedziałam obronnym tonem.- Z tym, że dla mnie.

Chłopak roześmiał się radośnie.

- Masz zamiar przemycić go do szkoły?

- Nie po to go kupowałam, żeby zostawiać go w sierocińcu.- prychnęłam, uśmiechając się przebiegle.

Blaise po raz kolejny roześmiał się. Jego wesołość udzieliła się również mi.

- A ja myślałem, że będziesz krukonką!- wyrzucił sobie.- Normalnie urodzona ślizgonka!

- Blaise.

Spojrzałam w stronę, z której dobiegł nas głos. Zmierzała do nas piękna, szczupła kobieta o widocznych walorach. Miała ciemną skórę, czarne włosy spięte w misterny kok oraz ciemnobrązowe, ciepłe oczy. Uśmiechała się delikatnie.

- Matko.- przywitał się chłopak, wstając z miejsca.

Poszłam w jego ślady i skłoniłam się w geście powitania, grzecznie mówiąc „dzień dobry". Zostałam obdarzona zaciekawionym spojrzeniem i miłym uśmiechem.

- Dzień dobry. Blaise, przedstawisz mi koleżankę?

- Oczywiście, matko. To Lale Gaunt. Lale, to moja matka- Euphemia Zabini.

Kiwnęłam kobiecie głową.

- Miło mi panią poznać.

Pani Euphemia wyglądała na zamyśloną. Kiwnęła automatycznie głową, po czym spojrzała na mnie uważnie.

- Mi również, panno Gaunt.- uśmiechnęła się.- Blaise, możemy już wracać?

- Tak, ale miałbym prośbę, matko.

Kobieta spojrzała na niego pytająco.

- Lale była na pokątnej razem z profesorem Snape'em. Był jej wizytatorem. Poprosiłem go, aby Lale mogła ze mną zostać, kiedy czekałem na ciebie i obiecałem, że później ją odprowadzimy.

Pani Zabini kiwnęła głową.

- Rozumiem. Oczywiście, że ją odprowadzimy. Gdzie mieszkasz, panno Gaunt?

- W sierocińcu Wool's, proszę pani.

Kobieta jednym ruchem różdżki zmieniła swoją granatową szatę na tego samego koloru sukienkę nad kolano. Blaise poszedł zapłacić za lody. Nie chciałam, żeby za mnie płacił, bo mogłam sobie na to pozwolić, ale kiedy stwierdził, że wychowanie na dżentelmena tego od niego wymaga, oraz że to mój prezent urodzinowy, odpuściłam.

Udaliśmy się do Dziurawego Kotła, a stamtąd wyszliśmy na mugolski Londyn. Kierowałam się uliczkami, którymi kilka godzin temu szłam z hogwarckim nauczycielem. Podczas podróży rozmawiałam z Blaise'em i jego mamą, zdobywając nowe informacje. Dowiedziałam się między innymi, że różdżki mają tzw.: namiar, który nie pozwala niepełnoletnim czarodziejom czarować poza szkołą a pełnoletność osiąga się w wieku 17 lat.

Mama Blaise'a rozwinęła również temat szkoły. Opowiedziała, jakie są tam zajęcia oraz nauczyciele. Dowiedziałam się, że Snape jest Mistrzem Eliksirów i uczy właśnie tego przedmiotu. W końcu doszliśmy pod bramę sierocińca.

- Panno Gaunt.- zaczęła kobieta, nim zdążyłam się pożegnać.- Mogę o coś zapytać?

Kiwnęłam głową, czekając na ciąg dalszy jej wypowiedzi.

- Zastanawia mnie to odkąd zostałaś mi przedstawiona. Jak nazywali się twoi rodzice?

- Sophie Gaunt i Louis May, proszę pani.

W oczach brunetki mignęło coś, co odczytałam jako mieszaninę zaskoczenia, smutku, zrozumienia i tęsknoty. Uśmiechnęła się smutno. Miałam wrażenie, że ich znała, może się przyjaźnili. Nie roztrząsałam jednak tego tematu. Dla mnie oni nie żyli, a nie chciałam, żeby kobieta mówiła na widocznie trudny dla niej temat.

- Rozumiem.- mruknęła tylko.- Bardzo się cieszę, że miałyśmy okazję się poznać, panno Gaunt.

- Ja również, pani Zabini. Do widzenia. Do zobaczenia, Blaise.

- Cześć!

Chwyciłam za kufer i weszłam na podwórko, na którym po deszczu znów roiło się od biegających i bawiących się dzieci. Kiedy mnie dostrzegały, zbijały się w ciasne grupki i szeptały zawzięcie lub próbowały znaleźć się jak najdalej od mojej osoby. Na początku bolało mnie takie zachowanie. Jednak przyzwyczaiłam się do tego, a z aktami prześladowania nauczyłam się radzić na wiele sposobów.

Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. Strach prowadzi do nienawiści i poczucia realnego zagrożenia. A w takich sytuacjach nawet łagodne zwierzę jest w stanie zaatakować. Normalna reakcja obronna. Jeśli pierwszemu się zaatakuje, istnieje szansa, że cokolwiek kogoś przeraża, da sobie spokój. Nie bez powodu mówi się, że najlepszą obroną jest atak. Nie zamierzałam jednak pozwolić sobie na ciągłe bycie atakowaną i w końcu sama nauczyłam się atakować.

Weszłam do budynku, ciągnąc za sobą kufer i od razu skierowałam się do swojego pokoju. Bagaż postawiłam pod ścianą obok regałów a klatkę z krukiem postawiłam na biurku. Otwarłam ją i wypuściłam z niej ptaka. Chętnie skorzystał z wolności, robiąc kilka kółek po pokoju. Ostatecznie usiadł na moim ramieniu. Wąż po powiadomieniu, że jesteśmy w moim pokoju, spełznął z mojej ręki i zwinął się na biurku.

- Masz jakieś imię?- spytałam.

- Nie.

Zamyśliłam się. Trzeba było jakoś nazwać te zwierzęta. Chwyciłam z regału kilka książek i zaczęłam je przeglądać. Imię dla kruka znalazłam dość szybko. Może nie do końca, bo przyszło mi do głowy kilka i zapisałam je na kartce, mając zamiar zdecydować się później. Jednak z wężem, a dokładniej wężycą, jak mnie poinformowała, nie było tak łatwo.

W końcu doznałam olśnienia dzięki książce o symbolach.

- Kirana*.- powiedziałam do kruka, który przekrzywił śmiesznie łepek, po czym zwróci-łam się do wężycy.- Sirr**.

Oba stworzenia wydawały się zadowolone z imion, jakie dla nich wybrałam. W czasie, kiedy kruk czyścił swoje piórka, ja porozmawiałam trochę z Sirr. Dowiedziałam się, że jest bardzo jadowitym tajpanem pustynnym a do sklepu trafiła tylko dlatego, że jakiś imbecyl pomylił ją z kompletnie niegroźnym gatunkiem. Jedna dawka jadu, jaki aplikuje, jest w stanie zabić 150 osób. Normalnie jest to o pięćdziesiąt osób mniej, jednak ona jest magiczną odmianą i będzie również większa od zwyczajnych przedstawicieli swojego gatunku. Na początku trochę wystraszyły mnie te informacje, ale wężyca stwierdziła, że teraz jestem jej panią i nie zrobi nic bez mojego polecenia oraz mnie nie zaatakuje.

Po pewnym czasie, gdy Sirr uznała, że jest zmęczona i poszła spać, zajęłam się czytaniem kupionych/wziętych ze skarbca książek. Najbardziej interesowała mnie ta o drzewach genealogicznych, więc przeczytałam ją jako pierwszą. Zaskoczyło mnie, że w jednym z wykresów byłam ja. Przeanalizowałam wszystkie połączenia rodu Gauntów. Korzenie prowadziły do Peverell'ów i samego Salazara Slytherin'a, który jak poinformował mnie Blaise był jednym z założycieli Hogwartu. Mniej więcej czterysta lat temu ród rozszczepił się na dwie gałęzie. Jestem ostatnią żyjącą przedstawicielką jednej z nich. Drugi szczep również jest na wymarciu, mając tylko jednego potomka o dziwnym oznaczeniu- nie była ani żywy, ani martwy. Jest to kuzyn dla mnie tak daleki, że praktycznie jedyną rzeczą, która nas łączy, są Peverell'owie i Salazar.

Poczułam się jakoś dziwnie dumna, że jestem potomkinią tak wielkiego i sławnego czarodzieja. W dodatku potężnego. Było to dla mnie czymś cennym. W końcu miałam okazję poznać część siebie, część mojej przeszłość. Uśmiechnęłam się delikatnie.

Po przeczytaniu tej księgi, zabrałam się za kolejne. Byłam tak zajęta czytaniem, że nawet nie zauważyłam, kiedy mijały kolejne godziny. W końcu, gdy ziewnęłam po raz trzeci w ciągu minuty, postanowiłam iść spać. Przebrałam się w piżamę, ukryłam Sirr, żeby opiekunowie albo dzieciaki jej nie znaleźli i poszłam spać.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

* Kirana po nepalsku oznacza "świt"

** Sirr po arabsku znaczy "sekret"

Oba te słowa były tłumaczone przez tłumacza google, więc jeśli to, co napisałam różni się od stanu faktycznego, to przepraszam.

Znowu posłużyłam się fragmentem z książki J.K. Rowling i będzie się to przewijać w następnych rozdziałach, ponieważ w bardzo dużym stopniu, przynajmniej do pewnego momentu, moje opowiadanie bazuje na jej książkach. Także ten, jakby w następnych rozdziałach nie było wspomniane, że użyłam czegoś z książek autorki "Harry'ego Potter'a" a ktoś by się tego doszukał, to informacja jest zawarta tutaj.

O! I nagięłam trochę fakty odnośnie namiaru. Wiem, że namiar dotyczy niepełnoletniego czarodzieja, a nie jego różdżki, ale każda rozbieżność, jaka pojawi się w tym opowiadaniu/tej książce jest zrobiona celowo, na potrzeby historii.

Mam nadzieję, że rozdział się spodobał i liczę na komentarze. Naprawdę. To, że rośnie mi ilość wyświetleń i tak dalej bardzo mnie cieszy, ale chętnie przeczytałabym również wasze opinie, albo chociaż nawet krótkie: "Hej, przeczytałam/łem rozdział."

Dobra, nie zanudzam już i przestaję żebrać ^^

Mikoto6432






Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro