Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

30 || Z drugiej strony

Lilium jest tym utworem, który wręcz trzeba wysłuchać. A zwłaszcza w kontekście tego rozdziału.

~*~

Alois obrócił się niespokojnie z boku na bok. Już po raz kolejny śniło mu się to samo — pająk odgryzający mu głowę. Innych szczegółów nie pamiętał, gdyż za każdym razem różniły się. Niekiedy biegł przez las, innym razem wpadł do ciemnej studni, a jeszcze innym razem plątał się w pajęczynie, po skoku ze szczytu Elizabeth Tower. Niemniej zawsze pojawiał się on - pająk, który podchodził do niego, wbijał zęby w jego brzuch, a następnie odgryzał głowę.

Zaśmiała się pod nosem, widząc jak Alois się poci i miota na łóżku. Wystawiła dłoń, jakby chciała odgarnąć pasmo włosów z jego mokrego czoła, ale opuszki jej palców wręcz zatopiły się w jego skórze.

Przyłożyła palec do jego ust, niby chcąc go uciszyć.

Spoczęła na krańcu łóżka i wyciągnęła obie ręce w jego kierunku.

Raz, dwa, trzy...

Alois zerwał się gwałtownie z żałosnym krzykiem. Roześmiała się głośno z tego widoku. Nie wiedziała, o czym śnił, jednak ilekroć zaciskała dłonie na jego szyi, palcami przyciskała jego grdykę, mając wrażenie, iż zaraz zapadnie mu się tchawica, ogarniała ją dziwna satysfakcja i ironiczne politowanie zarazem.

Niby nic nie mogła mu zrobić, gdyż jej dłonie przechodziły przez jego ciało niczym przez powietrze. Mimo to zawsze zrywał się z tym jękiem, jakby naprawdę go dusiła.

A może czuł to duszą? Kto wie.

Drzwi do pokoju nagle się otworzyły i po sekundzie do środka wbiegł Claude. Zachichotała pod nosem. Beznamiętność wypisana na twarzy kamerdynera tak bardzo nie pasowała do roli pocieszyciela, jaką musiał aktualnie przyjąć.

~*~

Claude zamknął drzwi do sypialni swojego pana. Spojrzał za siebie, czując na swoich plecach czyjeś spojrzenie. Westchnął i poprawił swoje okulary. Spokojnym krokiem ruszył w na poddasze.

Na korytarz panował wręcz niepokojący spokój, jednak na nim ta przeszywająca cisza nie robiła żadnego wrażenia. Zapewne ktoś nawet uznałby rytmiczny dźwięk jego kroków za przerażający, ale przecież on nie był dzieckiem, żeby bać się czegoś takiego.

Otworzył drzwi prowadzące do oranżerii, ale nie wszedł do środka. Po prostu stanął w progu i przyglądał się zamkniętym kielichom oleandrów.

— Dziękuję — wyszeptała, uśmiechając się słabo.

Wślizgnęła się do środka, zadarła głowę i wlepiła swój wzrok w niebo. Zawiodła się trochę, gdyż w majowe noce nieboskłon był ciut jaśniejszy, przez co nie wszystkie gwiazdy były dobrze widoczne. Niektóre z nich nie pojawiały się w ogóle, inne błyskały słabym światłem. Dodatkowo z braku księżyca podglądającego cały świat z góry, sklepienie niebieskie prezentowało się nad wyraz mizernie.

Usiadła na krzesełku. Choć tak naprawdę trudno nazwać to siedzeniem w pełnym tego słowa znaczeniu.

Nie mogła niczego dotknąć ani nic nie mogło dotknąć jej. Jej stopy, mimo iż wydawało się, że chodzi po marmurowej posadzce, delikatnie unosiły się nad ziemią. Trochę tak, jakby pomiędzy nią a podłogą tworzyła się niewidzialna siła, uniemożliwiająca jej normalne chodzenie.

Podobnie było z siadaniem — unosiła się centymetr nad siedziskiem krzesła. Jednak, gdy próbowała cokolwiek chwycić, jej palce przechodziły przez każdy przedmiot niczym przez powietrze. Niemniej, jak na złość, przechodzić przez ściany nie mogła.

Trochę śmieszne, czyż nie?

— Nie ma za co — odpowiedział beznamiętnie Claude, wciąż stojąc w drzwiach.

— Zostaniesz trochę ze mną? — Popatrzyła się na niego z dziwną tęsknotą w oczach.

Przypomniał mu się tamta noc, gdy Lena Hops wyglądała niczym zjawa zaklętą w tej rezydencji. Chyba właśnie taki los był jej pisany.

Jej włosy opadały kaskadami na ramiona, a niektóre kosmyki okalały jej twarz. Cera widocznie zbladła, jakby w ten sposób najlepiej oddając nową naturę dziewczyny. W jasnych oczach błyskały iskierki bólu, pozostałości po ziemskim życiu. Na środku czoła wyróżniał się czarny i paskudny otwór.

Chyba niektóre anioły zostały wyznaczone przez samego Boga, aby odpowiedzialne były za odzianie każdej przeklętej duszy. Lena nosiła białą, lekką sukienkę z długimi, bufiastymi rękawami, ozdobionym dekoltem oraz talią przepasaną hiacyntową wstążką.

Claude nic nie odpowiedział. Zrobił krok ku Lenie i spoczął na krzesełku.

— Mogłabyś stąd łatwo uciec — powiedział po chwili milczenia.

— Chyba tak... —mruknęła cicho i spuściła wzrok. —Ale... — Położyła dłoń na wysokości mostka.

— Jest drugi sposób — przerwał jej.

Lena gwałtownie uniosła głowę i spojrzała w złote oczy Claude'a.

— Czyli nie...

— Nie musisz niszczyć tego wisiorka.

Na te słowa uśmiechnęła się z nutką złośliwości. Demon poczuł, iż w żadnym stopniu nie żałuje zdradzenia się tej martwej już dziewczynie. Zabawne jak jedna osoba, a właściwie to niezbyt przyjemne uczucia do niej kierowane, może łączyć dusze.

Jakby ich losy połączyła nić przeznaczenia.

— Mów — zażądała. Od razu w jej głosie wyczuł więcej pewności, a mniej jakiejś melancholii. Choć równie dobrze mógł się mylić.

Będąc szczerym przed samym sobą, Claude bardzo dobrze rozumiał pannę zjawę Lenę. Zapewne, gdyby znalazł się na jej miejscu, też nie chciałby od tak zniknąć z ziemi. Zwykłe zniszczenie wisiorka podarowanego jej przez tego irytującego (i niebezpiecznego w swoim szaleństwie) dzieciaka wyglądało niczym ucieczka. Zostawienie tego wszystkiego, bez szansy na odegraniu się pięknym za nadobne — umyślne stracenie szansy od Losu.

— Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, iż mi przy okazji pomożesz — odparł beznamiętnie.

— Mam przez to rozumieć, iż nasze cele są wspólne, a przynajmniej podobne? — Zmarszczyła brwi, a na usta Leny wpłynął dziwny uśmiech.

Aż zaśmiał się w duchu na myśl o tym wszystkim. Jakże to zabawne — demon i zjawa wspólnie knują, a obiektem ich planów jest pewien nastolatek...

A właściwie to dwójka nastolatków.

~*~

Patrząc przez te dni na Aloisa, zaczęła sobie zdawać sprawę, jak bardzo mało go znała. Przy niej zachowywał się w całkiem odmienny sposób, kontrolował swoją naturę.

Tak bardzo się starałem. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile trudu sprawiało mi opanowanie się.

Wspomnienie tych słów pewnie wywołałoby u niej ścisk serca i poczucie winy związane z zniszczeniem owoców jego wysiłków.

Gdyby nie wpakował jej kulki w łeb, a potem nakazał wyrzucić z balkonu, aby upozorować nieszczęśliwy wypadek.

Westchnęła i oparła się rękami o balustradę. Akurat dłonie Leny nie przeszły przez metal, co ją ciut ucieszyło. Sama jeszcze nie umiała ocenić, kiedy jej ciało przenikało przez przedmioty, a kiedy jakaś dziwna siła uniemożliwiała jej dotknięcie czegoś.

Spojrzała w dal. Słońce lekko wychyliło się znad linii horyzontu, jakby wstydziło się podnieść wyżej.

Wyciągnęła z pomiędzy piersi wisiorek z ametystem. Trzymając go zaciśniętego w dłoni, zastanawiała się, co do tego doprowadziło. Nie chodziło o zamach na życie jej rodziców, śmierć jej samej czy (jak później się dowiedziała) upozorowaniu samobójstwa Jacoba. To było w pełni logiczne — należy uciszyć wszystkich światków. A chyba każdy wie, że dzieci, ryby i trupy nie mówią.

Wielokrotnie wspominała tamten wieczór i nigdy nie potrafiła zrozumieć, co doprowadziło ją do tego żałosnego stanu. Dlaczego zaczęła mu się tłumaczyć, gdy zapytał o powód grzebania w jego rzeczach?

Najwyraźniej czuła się wobec niego mała, bezsilna, niczym dziecko, a trzymany przez Aloisa rewolwer tylko utwierdzał ją w tym przekonaniu. Chyba też podświadomie poczuwała się do winy, zniszczenia tego wszystkiego — snu trwającego od pewnego czasu.

Jednak jednej rzeczy nie mogła sobie wybaczyć, mimo iż minęło tyle dni, a ona zdołała przez ten czas uprzykrzyć się Aloisowi.

Dlaczego tak żałośnie chwyciła rewolwer skierowany na jej serce i błagała, aby zapomnieli o tym wszystkim?

Rozpaczliwie trzymała się chęci życia, nawet jeśli oznaczałoby to życie w kłamstwie, którym tak bardzo się brzydziła. Pragnęła tkwić na tym padole u boku Aloisa niż odejść, w ten sposób pozbywając się całego cierpienia.

Westchnęła i omal by zapłakała, gdyby nie fakt, iż zaklęte dusze nie mogą ronić łez. A przynajmniej nie takich zwykłych.

Claude wyraźnie jej to wytłumaczył: została przeklęta z powodu swojej — godnej pożałowania — chęci pozostania tutaj. Na ziemi.

Gdzieś w oddali dostrzegła go, maszerującego na baczność.

Była mu wdzięczna. Tak po prostu. Nawet nie chowała do niego urazy za zabicie jej rodziny. Jak sam przyznał, obowiązuje go kontrakt, a zakańczanie żywotu jakiś czterech Bogu ducha winnych ludzi nie sprawiło mu nawet namiastki radości. Wiedział, że kiedyś plan tego dzieciaka zostanie zniszczony i to właśnie z powodu niego samego. Okazało się, iż miał rację, ale nawet Claude'owi to nie schlebiało.

Jak można chełpić się przewidzeniem czegoś tak oczywistego?

Lena zobaczyła, jak lekki wietrzyk zakołysał liśćmi. Pragnęła poczuć to samo. Ten delikatny podmuch powietrza, potrafiący niekiedy dodać złudnego poczucia wolności i niezależności.

— Za niedługo się pożegnamy — powiedziała cicho, po czym odwróciła się twarzą w kierunku Claude'a.

Ten skinął głową w odpowiedzi.

Patrzyli się na siebie i milczeli. Dopiero niedawno miała okazję mu się przyjrzeć i wtedy też utwierdziła się w przekonaniu, iż w żadnym stopniu nie przypomina demona. A jednak nim był, co najbardziej potwierdzał zdolnością do zobaczenia jej.

— Masz jedyną szanse na odpłacenie mu się.

— Wiem — mruknęła.

— Ale nawet jeśli stchórzysz...

— Nie zrobię tego.

— Wątpię — powiedział beznamiętnie, bezczelnie patrząc w oczy Leny.

Już nic nie odpowiedziała tylko odwróciła się do niego plecami i rękami oparła na balustradzie.

Nawet diabeł nią gardził i jej rozpaczliwą chęcią pozostania przy życiu...

W końcu mogła stąd odejść, udać się do zaświatów, gdy tylko zaradził jej, w jaki sposób należy to zrobić. Ale ona została i tułała się po korytarzach Rezydencji hrabiego Aloisa Trancy...

— Poprzedniej nocy... — zaczęła z trudem. - Wydawało mi się, że chcesz mi pomóc

— Poprzedniej nocy wydawałaś się pewniejsza swojej decyzji. Myślałem, że na to właśnie czekasz — sposób inny niż ucieczka — powiedział chłodnym tonem. Lenie aż przeszedł dreszcz po plecach. — Wszystko mi jedno, czy wybierzesz...

— Kiedy przyjeżdża? — przerwała mu dosyć pewnym głosem.

— Za dwa dni. — Odwrócił się na pięcie, pozostawiając samą Lenę.

Słońce już na dobre wstało i zaczęło swoimi promieniami ogrzewać ziemię.

Za dwa dni... — powtórzyła w myślach.

~*~

— Aloisie Trancy, poniżyłeś mnie jak nikt inny przedtem — rzekł poważnie Ciel Phantomhive, rzuciwszy pod stopy Aloisa swoją rękawiczkę.

Od razu go rozpoznała. Tydzień temu to on i jego sługa (Sebastian?) przyczynili się do porażki dziwnego i przy tym bardzo głupiego planu Aloisa.

Widać, że był za to odpowiedzialny — pomyślała mimochodem, widząc, jak lokaj „odczarował” ludzi zaklętych przez grę Hannah na armonice.

Swoją drogą dziwiło ją, dlaczego Hannah i trojaczki nie zwrócili na nią uwagi, a tylko Claude — z pozoru najmniej przejęty czymkolwiek — postanowił się do niej odezwać.

Delikatnie pokręciła głową, aby odpędzić natrętne myśli.

— Nigdy tego nie robiłem - powiedział entuzjastycznie Alois, patrząc na ostrze miecza. — Jakie są zasady?

On chyba naprawdę nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji.

Lena zaśmiała się pod nosem. Może i lepiej?

Stanęli do siebie plecami.

Podeszła do Ciela i spojrzała na jego poważny wyraz twarzy. Położyła dłoń na jego policzku, a opuszki jej palców zatopiły się w jego skórze niczym w powietrzu.

— Pomścij mą śmierć, paniczu Cielu Phantomhive'ie — wyszeptała i złożyła na jego policzku delikatny pocałunek.

— Mów — zażądała.

Claude poprawił swoje okulary.

— Musisz mu zadać fizyczne cierpienie.

— To znaczy? — Zmarszczyła brwi i popatrzyła się na niego pytająco. Przez chwilę zapatrzył się na obrzydliwą dziurę na jej czole przypominającą czarne bindi. — Jak to zrobić?

— Wystarczy pobłogosławić wyznaczoną przez ciebie osobę, aby zadała mu jakąś poważniejszą ranę — tłumaczył beznamiętnie. — Jest tylko jeden warunek: musi to być człowiek.

— Czyli ty nie możesz mi w żadnym stopniu w tym pomóc?

Zaprzeczył ruchem głowy. W oczach Leny dostrzegł namiastkę tego przerażającego smutku, jakby oczekiwała czyjegoś strasznego cierpienia, ale koniec końców ta osoba go nie doświadczyła. W sumie — takiego rodzaju smutek to właśnie był.

— Ale kto inny może.

Uśmiechnął się w duchu na myśl o kilku następnych dniach.

— Pomścij - powtórzyła. — Proszę... — dodała błagalnym tonem i odsunęła dłoń z jego policzka.

Ach, dlaczego ten cały Phantomhive był taki słaby? Przecież Alois nawet się nie starał, aby wygrać, a jednak uzyskał przewagę nad Cielem. Młodszy cały czas się cofał, bronił, zamiast atakować. Na domiar złego ten szaleniec zrzucił go z jakiś trzech metrów w dół. Lena aż drgnęła, widząc, jak plecy Ciela spotykają się z twardą posadzką. Otworzył usta niczym ryba wyciągnięta z wody i próbował jakoś zaczerpnąć powietrza.

— O to i jesteśmy — powiedział Alois, siadając okrakiem na udach młodszego hrabiego. — Ciel Phantomhive w końcu będzie mój. — Chwycił miecz oburącz i przyłożył mu ostrze do szyi.

Trancy coś jeszcze do niego mówił, aż w końcu zaśmiał się. Lena bez dwóch zdań uznała ten śmiech za paskudny, niemający nic wspólnego z tym, który słyszała za życia.

— Chyba trzeba będzie mu pomóc — zakpiła, patrząc na  swojego mściciela, dalej leżącego na ziemi i coś mówiącego do Aloisa na temat jakiejśtam dumy i godności Psa Jej Królewskiej Mości.

— Och, widzę, że nadal masz siłę, by pyskować.  — Uniósł miecz, ostrzem skierowanym do dołu. — To bez sensu. Po prostu się poddaj!

— Drugi raz ci się nie dam — rzekła ze spokojem, jakby Alois miał ją usłyszeć.

Ciel, gdy Alois już prawie dotknął kocówką miecza jego klatki piersiowej, chwycił nagą dłonią ostrze. Lena zaśmiała się z tego widoku. Ciekawe, jakby zareagował, gdyby odsunęła rękę. I tym razem Los jej sprzyjał - choćby nie wiadomo jak się starał, Alois nie mógłby przeciąć dłoni Leny.

Stało się to, co w trakcie chodzenia. Wytworzyła się cienka bariera pomiędzy jej skórą a ostrzem.

— Przydatna rzecz — mruknęła z satysfakcją, widząc malujące się na twarzy byłego narzeczonego przerażenie.

Ciel uniósł w górę swoją broń.

— Paniczu! — krzyknął Sebastian, wchodząc do sali.

Gwałtownie zatrzymał się i wraz z Claude'em, który stanął odrobinę za nim, z wyraźnym niedowierzaniem przyglądał się Cielowi i Aloisowi.

Po korytarzach Rezydencji Trancy rozszedł się żałosny krzyk, połączenie bólu oraz płaczu. Lena przemknęła oczy i poczuła pewną lekkość na wysokości serca. Rozpaczliwe wycie Aloisa było dla niej niczym najpiękniejsza muzyka, cudniejsza od jakiegokolwiek utworu wygrywanego na harfie przez kuzynkę Laurę.

— Proszę! Pomóż mi Claude! Pomóż! Umieram! — wrzeszczał jak opętany. — Nie chcę umrzeć!

Miała nadzieję, że gdzieś przynajmniej podświadomie zrozumiał jej ból, gdy tamtego wieczoru wycelował w jej kierunku lufę rewolweru. W dodatku pogrywając sobie z jej przerażenia i chęci dalszego życia.

Po jej policzku spłynęła jedna łza. Skapnęła z brody Leny i z cichym brzdękiem spadła na ziemię.

— Dziękuję... — wyszeptała drżącym głosem w kierunku Ciela. — Najwyraźniej zemstę masz we krwi, hrabio Cielu Phantomhive'ie. — Uśmiechnęła się słabo.

Jedyną fizyczną pozostałością po zjawie panny Hops został fioletowy opal — samotna łza szczęścia — błyskający w świetle zachodzącego słońca.

Świat kładł się do snu, a wraz z nim i żywi, i martwi.

~*~

Nienawidzę Aloisa i chyba dopiero dokończenie tego opowiadania w taki sposób daje mi swego rodzaju satysfakcję.

Do zobaczenia gdzieś w Internecie <3

fruziapo, 30.07.2021

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro