3 || Inwitacja dla państwa Hops
— Jaki ten jest śliczny! — powiedziała pełna zachwytu Lena.
— Faktycznie. Bardzo dostojnie się prezentuje. — Podkręcił wąsa pan Luke.
Tego dnia rodzina Hops wybrała się na wielką wystawę psów organizowaną przez jakiegoś tam ważnego człowieka — przyjechał ze Szkocji i w całym Londynie było o nim głośno. Henry Fraser wyróżniał się na tle innych z dwóch powodów. Po pierwsze — zajmował się dosyć ekstrawaganckim i rzadko spotykanym zajęciem, jakim było organizowanie psich wystaw. Po drugie — tylko u niego można było oglądać wyodrębnioną rasę collie.
Pochodziła ona on owczarków pracujących, a zasłynęła dzięki pierwszemu pokazowi, odbywającym się w tysiąc osiemset siedemdziesiątym trzecim roku, na którego zaproszenie dostała i przyjęła sama królowa Wiktoria.
— Wypadałoby jakoś podziękować Wettiemu za te bilety — powiedziała pani Agnes do męża, spoglądając przez lornetkę teatralną na śnieżnobiałą suczkę. — Może zaprosimy go do siebie na obiad? Choć pewnie to i tak za mało…
— Nie — wtrącił się jej mąż. — Myślę, że mu się spodoba.
Prawda jednak troszeczkę różniła się od tego, co powiedział pan Luke swojej małżonce. Bowiem biletów nie dostał od swojego kolegi, a dołączone było one do tajemniczego anonima — anonima, bo nawet w środku nadawca nie pokusił się o zdradzenie swojego nazwiska lub przynajmniej imienia.
Przyjdzie Pan, prawda?
Bardzo mi na tym zależy…
Charakteru pisma nie poznał — było bardzo pochyłe oraz ozdobne, jakoby tę krótką notatkę napisał wprawiony w przepisywaniu ksiąg mnich.
Niemniej, nie mógł sobie pozwolić na coś takiego. Tajemniczy jegomość chciał się z nim zabawić? Proszę bardzo.
List spalił — dokładnie przyglądał się, jak papier ciemniał, a po chwili zmienił się w kupkę popiołu — ale bilety zachował, niejako traktując tę głupią wystawę psów jak pojedynek, przed którym nie miał najmniejszego zamiaru uciekać.
Jedynie poprosił, aby Wetti powiedział, że bilety otrzymał właśnie od niego. Ten, nie dociekając, zgodził się — ponoć niewiedza jest słodka.
— Chyba na niedługo koniec — mruknęła Lena.
— Nie mniej, mnie się podobało. — Uśmiechnęła się do córki pani Agnes.
— Mi również. Ale wszystko co dobre kiedyś się kończy — westchnęła.
— Możemy jeszcze kiedyś udać się na jakąś wystawę psów — zaproponowała jej matka. — Ojciec też wygląda na zadowolonego, więc czemu by nie.
Akurat zaczęło padać, gdy wyszli z okazałego budynku. Deszcz stukotał o dachy budynków, a w powietrzy unosił się charakterystyczny zapach. Wraz z przyjściem listopada, przyszedł i chłód w towarzystwie z wiatru, który smagał Lenę po twarzy i poniewierał luźnymi włosami, które wyswobodziły się spod więzów eleganckiego koczka.
Niebawem przyjechał Anthony. W czasie przejażdżki państwo Hops dyskutowali o czymś zaciekle, jednak, siedząca naprzeciwko nich Lena, nie miała ochoty ich słuchać. Przyglądała się kropelkom wody, który łączyły się i spływały po szybie w akompaniamencie szumu deszczu i innych dźwięków ulicy. W jej duszy zapanował dziwny spokój, którym starała delektować się, jak najdłużej tylko potrafiła. Prócz szumu wody w uszach zdawała się słyszeć delikatne brzmienie harfy, jakoby kuzynka Laura siedziała obok i szarpała struny instrumentu. W takich chwilach wydawało Lenie się, iż jej duch opuścił ciało, pozostawiając je na brudnej ziemi, a ona sama — lekka dusza — tańczy gdzieś wśród szarych, podniebnych zasp, nad którymi ciągle góruje słońce i łaskocze swoimi promieniami jej skórę.
A że wszystko co dobre, kiedyś się kończy, Lena musiała zostać brutalnie wybita z tego błogiego stanu, kiedy tylko pani Agnes lekko potrząsnęła ją za ramię.
Lena westchnęła cicho, jakoby marząc, aby jeszcze na chwile dać opuścić swojemu duchowi ciało i pozwolić mu skakać wśród promieni słońca, które nie zdołały przebić się przez gruba warstwę ciężkich, burzowych oraz szarych, jak życia ludzi we wschodniej części Londynu, chmur.
— Blanche, zaparz kawę — powiedział pan Luke, wchodząc do mieszkania i ściągając wysoki kapelusz z głowy.
— A od kiedy pijesz kawę? — zapytała pani Agnes, unosząc jedną brew ze zdumienia.
— Ta pogoda… — Usiadł w miękkim fotelu. — Strasznie mnie znużyła.
— Panie, pod pańską nieobecność przyszedł do pana i pańskiej żony list — oznajmił Albert, podchodząc z taca, na której leżała wspomniana korespondencja, oraz nożem do otwierania kopert.
Nic nie opowiedział, tylko chwycił list i spojrzał na jego rewers.
Alois Trancy — przeczytał w myślach.
Jego uwagę zwrócił pieczęć, którą została zabezpieczona koperta — przedstawiała pająka z krzyżem na odwłoku otoczonego napisem Earl Trancy.
Pieczęcie stanowiły niejako wizytówkę oraz autentyczności listu. Każdy ród — czy to bardziej zamożny, czy to mniej — posiadał swój herb, a wraz z tym, pieczęć charakterystyczną dla danego domu.
Pewnym ruchem ręki złamał pieczęć przy pomocy nożyka i wczytał się treść, co chwila przejeżdżając palcami po swoim wąsie.
— I co to? — zapytała go żona. — Daj mi to — westchnęła zirytowana brakiem odpowiedzi ze strony męża i wyrwała mu kartkę z ręki.
— Co się stało, że mama wygląda, jakby sam Bóg jej się objawił? — mruknęła Lena.
Siadła na sofie w salonie i oddała się swojemu ulubionemu zajęciowi — haftowaniu. Mogła robić to u siebie w pokoju, jednak z jakiegoś powodu nie miała ochoty na siedzenie w kompletnej ciszy.
— Pamiętasz tego hrabiego Trancy? — Spojrzał na nią pan Luke zmęczonym wzrokiem.
Poczuła, jak coś zacisnęła się na jej sercu, na wspomnienie tych odrobinę strasznych, ale zarazem pięknych, błękitnych jak niebo, zimnych jak lód oraz przerażających jak wzrok demona o anielskim wyglądzie tęczówkach. Aż lekko zadrgały jej dłonie, czego pan Luke na szczęście nie zauważył.
Siknęła głową na znak potwierdzenia, nie odwracając wzroku od materiału.
— Właśnie dostaliśmy od niego zaproszenie na jakiś bankiet. — Oparł głowę na ręce wspartej na podłokietniku fotela. — Najchętniej bym mu odmó…
— Nie ma takiej możliwości! — wtrąciła mu się w połowie słowa pani Agnes. — Bardzo dawno nigdzie nasz nie zapraszano, więc jest to świetna okazja, ażeby nadrobić stracony czas! — Gdy to mówiła, pan Luke przetarł twarz dłońmi, dając do zrozumienia, jak bardzo obchodziło go to, o czym prawiła jego żona.
— Blanche — odezwał się po chwili milczenia, gdy pokojówka położyła przed nim filiżankę z kawa. — Przynieś coś mocniejszego to tej kawy… — mruknął.
Pani Agnes fuknęła coś niezadowolona, czując, jakoby własny mąż ją obraził.
— Whisky czy może rum? — Uśmiechnęła się promiennie.
— Rum. — Popatrzył się na nią. Skąd ona miała tyle siły?
~*~
— Kto przyniósł list? — zapytała Lena pokojówkę.
— Proszę? Nie rozumiem, co panienka ma na myśli. — Delikatnie wypięła spinki z jej włosów, aby przypadkiem nie sprawić bólu dziewczynie.
— Kto przyniósł ten list z zaproszeniem — westchnęła. — Tu nie ma, co rozumieć — dodała cicho pod nosem.
— A o to chodzi. — Rozpuściła włosy Leny, który spadły kaskadami na jej ramiona. — Była to piękna pokojówka. — Zaczęła rozczesywać pojedyncze pasma. — Co prawda była ciemna, jednak posiadała cudowne włosy. Ich kolor był dziwny — na granicy szarego z cudownymi, hiacyntowymi refleksami.
— Czyli pokojówka… — mruknęła sama do siebie.
— Ale oczy miała jak smutny pies. Również piękne, jednak smutne — westchnęła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro