24 || Zachwianie spokoju młodzieńczego serca
Wiele młodych dam myślało, że najdelikatniejszą rzeczą na świecie są płatki kwiatów, a już w szczególności czerwonych róż. Lena za to była zdania, iż to jedwab jest najdelikatniejszy na całym świecie i nic przyjemniejszego w dotyku nigdy nie znajdzie. Od zawsze chciała samodzielnie wyhaftować coś na właśnie tym materiale, lecz uważała, że nie ma na tyle umiejętności, aby zrobić to w pełni poprawnie.
Nie chciała marnować choć kawałeczka tak cudownej tkaniny na jakiś koślawe kwiaty czy litery. Dlatego założyła sobie pewien cel — gdy nauczy się już bardzo dobrze haftować (aby nie sprofanować tak cudownego materiału, jakim jest jedwab), stworzy swoją wymarzoną chusteczkę.
Niektórzy pewnie by ją wyśmiali, lecz, uczciwie rzecz ujmując, czy miała jakiś lepszy cel w życiu? I tak jako kobieta zwykła głosu nie mieć, więc chociaż decydowanie o tak błahej sprawie, jaką było podjęcie się wyszycia jakiegoś wzoru na materiale o delikatności obłoków, sprawiało jej namiastkę satysfakcji.
Lena była innego zdania do czasu, aż nie poznała prawdy — jest coś delikatniejszego od tego materiału.
Alois, wciąż wpatrując się w jej oczy, lekko przechylił głowę. Zbliżył się do niej jeszcze bardziej, choć Lena nigdy nie przypuszczała, ze można być tak blisko drugiej osoby. Przymknął oczy, a ona poczuła coś na ustach, niby rozżarzoną pieczęć, która sprawia, iż serce pragnie wyswobodzić się z więzów klatki piersiowej.
Mimowolnie również zamknęła oczy, aby móc delektować się tym dotykiem. Usta Aloisa były słodkie, słodsze niż bezy czy miód, delikatniejsze od jedwabiu, bardziej miękkie niż jakakolwiek poduszka wypełniona lekkim puchem.
Pragnęła trwać tak przez całą wieczność. Te parę chwil stanowiły dla niej błogą wieczność, prawdziwy przedsmak nieba, które najwyraźniej przybrało formę młodzieńcach o włosach jasnych jak pszenica i oczach czystych niczym kryształy lodu…
To on przerwał tę cudowną chwilę, odsuwając się od Leny. Spojrzał w jej w oczy i dostrzegł w nich pewien tajemniczy błysk.
— Wybacz — wyszeptał, zakładając luźne pasmo włosów, które wypadło z jej koka, zza jej ucho. — Powinienem zapytać o zgodę.
— Nic się nie stało… — wymruczała, spuszczając wzrok. Policzki paliły ją, jakby ktoś smagał je ogniem.
Na swoich ustach wciąż wyczuwała delikatnie mrowienie — jedyną pozostałość po jego wspaniałych wargach.
Alois dalej nie puszczał rąk z jej talii, a Lena dalej trzymała ręce założone za jego kark.
— Przepraszam. — Subtelnie zadarł głowę i z czułością złożył kolejny pocałunek, tym razem na jej czole. — Nie chciałem robić nic wbrew tobie.
— Nic się nie stało… — powtórzyła równie cicho co przedtem, odwracając wzrok z powodu zawstydzenia.
Zapadło milczenie. Jedynie słyszeli szum deszczu oraz bicia własnych serc.
— Wracamy? — zapytał Alois po chwili.
— Zaraz — odparła.
Jakoś nie była chętna, aby każdy zobaczył jej dalej czerwone pliczki.
~*~
Victor nigdy nie palił w pomieszczeniu, a przynajmniej się starał. Zawsze w towarzystwie znajdzie się osoba, która nie lubi zapachu papierosów. Dodatkowo, po jakiś jedenastu latach praktyki, nawet polubił wychodzenie na zewnątrz i delektowanie się aromatem tytoniu w samotności i z dala od innych.
Tylko on, „natura” oraz kojący zapach papierosa.
Zmierzał w kierunku wyjścia, już sięgając do kieszeni po papierośnice.
— Jacob — zwrócił się do niego, widząc, jak zmierza w kierunku głównej sali.
— Tak? — Obrócił się w jego kierunku.
Victor prychnął ze śmiechu, prawie wypluwając papierosa trzymanego między zębami.
— Co się tak śmiejesz jak głupi? — Zmarszczył brwi.
Ale ten zaczął śmiać się jeszcze bardziej.
— Victor, weź się trochę opanuj. To że Laury tutaj nie ma… — Jacob urwał, bo tamten przerwał mu ruchem ręki.
Wziął głęboki wdech i spojrzał mu w oczy.
— Nic ci do głowy nie przychodzi?
— Nie.
— Zupełnie?
— Nic.
Victor popatrzył się na niego porozumiewawczo, jednak Jacob dalej nie zrozumiał, więc starszy westchnął tylko.
— Pamiętaj, że państwo Eddowes też tu są — odparł i przejechał kciukiem po dolnej wardze.
Poklepał go po ramieniu, odwrócił się, po czym ruszył w kierunku wyjścia na zewnątrz.
Jacob po prostu stał, nie mogąc zrozumieć przekazu Victora. Po chwili jednak zrobił się cały czerwony, sięgnął do kieszeni marynarki po chusteczkę i przetarł nią usta.
Zapewne widokiem ducha, by się tak nie przejął, jak widokiem czerwonej szminki na materiale.
Z oddali słyszał cichy śmiech Victora.
— Ani mi się warz mówić o tym Laurze! — krzyknął Jacob z podenerwowaniem w głosie.
— Na własne życzenie opowiem jej wszystko — rzucił. — Ze szczegółami — dodał, zerkając na niego przez ramię.
Ach, miłość to doprawdy cudowna rzecz. A już zwłaszcza wśród młodych, którzy stawiają w niej swoje pierwsze, poważne i przemyślane kroki…
Victor stanął na zewnątrz i zapalił papierosa. Zaciągnął się dymem, a po chwili powoli wypuścił go ze swoich płuc. Delektował się chwilą złudnego spokoju. Spoglądał gdzieś w dal, mimo iż wśród mroku niewiele widział.
Niebo wciąż płacze — pomyślał. — Ciekawe nad czyim losem tym razem rozpacza…
Wypalonego do połowy papierosa upuścił na ziemię i przydeptał butem.
~*~
Jacob, trochę poddenerwowany po krótkiej rozmowie z Victorem, przystaną gdzieś z boku, aby móc oglądać wszystkich. Jak prawie na każdym przyjęciu tego typu nastąpił taktyczny podział gości na mniejsze grupki.
Starzy ludzie (starzy przynajmniej w mniemaniu Jacoba) rozmawiali ze sobą, mężczyźni najpewniej na tematy związane z polityką, ale zapewne dokończenie budowy stalowej wieży w Paryżu na pewno nie uszło ich uwadze, a kobiety — o czymś tam. Nawet nie próbował spekulować.
— Można? — Usłyszał po swojej prawej stronie.
Spojrzał na adresata pytania.
— Oczywiście.
Alois usiadł na sofie obok Jacoba.
— Dawno nie mieliśmy okazji ze sobą porozmawiać — zauważył młodszy.
— Faktycznie, trochę czasu minęło — odpowiedział, w duchu przeklinając siebie za niezabranie kieliszka z jakimkolwiek alkoholem. Na trzeźwo to z tym dzieciakiem zbytnio nie umiał.
— Szkoda, że zaczęło padać.
Naprawdę chcesz rozmawiać ze mną o pogodzie? — pomyślał.
— Niestety nie mamy na to wpływu — westchnął. Czego chciał? Bo na pewno nie dyskutować na tematy meteorologiczne.
— Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie, panie Jacobie — odparł, uśmiechając się do niego serdecznie.
W odpowiedzi również się uśmiechnął. Alois Trancy siedział obok niego tylko z powodu Leny, której na jego udziale w urodzinach brata zależało, choć wprost o tym nie powiedziała.
— Chciałbym z panem porozmawiać. — Założył nogę na nogę i usadowił się pewniej na sofie.
— A o czym? — zapytał, mimo że doskonale wiedział.
Hrabia Trancy zaśmiał się cicho pod nosem, a ta jego pewność siebie nad wyraz nie podobała się Jacobowi.
— Mam nadzieję, że się pan domyśla.
— W tym problem, iż właśnie nie. Duchem świętym nie jestem — zaśmiał się, pomimo iż w środku się już gotował.
Tego wieczora był chyba nadwrażliwy na wszystko, jednak swoje emocje skutecznie maskował pod płaszczykiem uprzejmości i miłego uśmiechu.
— Chodzi o Lenę — odrzekł. — To właśnie o niej chciałem porozmawiać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro