Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

22 || Słowa słodsze niż miód

— Zdrowie barona Hopsa! — wiwatował Wetti, unosząc kieliszek z szampanem.

— Zdrowie barona Hopsa! — powtórzyli za nim goście, również unosząc swoje kieliszki.

Jacob uśmiechnął się szczerze, widząc wpatrzone w niego znajome twarze.

— Dziękuję wam bardzo — odrzekł. — Jak również dziękuję wszystkim za przybycie. Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że każdy z was przyjął zaproszenie. To dla mnie niezwykły dzień, ponieważ są to moje pierwsze urodziny, odkąd nie ma z nami mojej matki i ojca. Jednakże mam nadzieję, iż patrzą na nas gdzieś z góry i uważnie obserwują. A w szczególności matka, bym się zbytnio nie upił.

Goście zaśmiali się cicho na te słowa, co wywołało u Jacoba jeszcze większy uśmiech na twarzy.

— Czujesz się już staro? — zagadał do niego Wetti i poklepał Jacoba po plecach, kiedy ten zakończył swoje małe przemówienie.

— Nawet nie wiesz jak bardzo. Zadaję mi się, że rok temu byłem jeszcze małym dzieckiem, a teraz, zwłaszcza gdy odziedziczyłem tytuł ojca, czuję się jak jakiś staruszek.

— Spokojnie — Wetti zaśmiał się serdecznie i ponownie poklepał go po plecach.

— Zgadzam się. — Podszedł do nich Victor. — Jeszcze raz wszystkiego najlepszego, Jacob.

— Dziękuję.

Aż zrobiło mu się cieplej na sercu. Przez ponad trzy miesiące nie pojawiał się na żadnych przyjęciach z oczywistego powodu… Na początku nie dawał rady i nawet pomimo swojej towarzyskiej natury wybierał samotność. Nie licząc kontaktów biznesowych, nie spotykał się praktycznie z nikim jak dotychczas.

Później wziął na swoje barki większą odpowiedzialność związana z pracą, więc wieczorami nie miał siły, aby kiwnąć choć palcem. Ale w końcu przyszedł dzień — nawet jeśli jako dzień nie posiadał nóg — jego urodzin, a dokładniej rzecz ujmując: pierwszy kwietnia.

Ten dzień pasował do niego, jak mało co. Niekiedy pan Luke myślał, że Jacob ma właśnie takie podejście do życia z powodu dnia, w którym to przyszedł na ten świat. Oczywiście pani Agnes wierzyła to całym swoim kobiecym sercem.

~*~

— A tamta dziewczyna to Marica Eddowes z rodzicami. Szczerze mówiąc, to nawet nie pamiętam ich imion — powiedziała Lena, podbródkiem wskazując wspomnianą osobę, rozmawiającą z jakimś mężczyzną.

— Chyba już ją kiedyś widziałem — odparł Alois. — Albo mi się zdaje. — Wzruszył ramionami.

— Reszty sama nie znam. — Napiła się łyka szampana. Przecież raz na jakiś czas można, prawda? — W końcu to urodziny Jacoba i to on wysyłał zaproszenia.

Lena i Alois zasiedli wspólnie z boku i czujnie obserwowali wszystkich gości. Jej brat postanowił zorganizować urodziny w wynajętym lokalu, a nie, jak ro zwykle miało miejsce, we własnym domu. Nigdy nie lubiła, gdy ktoś naruszał jej prywatną przestrzeń. Dodatkowo miała większy podgląd na innych niż gdyby grzała sobie miejsce na sofie u siebie.

— Wciąż go nosisz — szepnął Alois i spojrzał na nią.

— Oczywiście, że tak — mruknęła speszona. — Dałeś mi go, bym czuła, iż zawsze jesteś przy moim sercu, więc…

Zaśmiał się ciszo.

— Co cię tak bawi?! — Popatrzyła się na niego ze zmarszczonymi brwiami.

Zdawało jej się, że coś połaskotało jej serce. Mimowolnie położyła dłoń na wysokości mostka — miała wrażenie, iż fioletowy ametyst rozgrzał się, aż zaczął ja palić niczym żywy, lecz przyjemnie ciepły, ogień.

Alois znowu zaśmiał się cicho. Chwycił jej dłoń, a po plecach Leny przeszedł dreszcz. Nachylił się nad jej uchem i szepnął:

— Może się przejdziemy, hm? — Poczuła ciepły oddech, owiewające jej płatek ucha. — Nudno tu strasznie, nieprawdaż?

Odsunął się od niej i spojrzał Lenie w oczy. Zrobił to po raz kolejny, już nawet nie liczyła który. Jego tęczówki przypominały dwa, krystalicznie czyste topazy.

W pokoju panował elegancki półmrok rozświetlany jedynie przez blask świec.

W tym nikłym świetle, ów dwa topazy wydawały się skąpane w leniwych promieniach letniego słońca.

Alois wstał i patrzył na Lenę wyczekująco, z łagodnym uśmiechem na ustach i zawadiackim błyskiem w oczach, wciąż ujmując jej dłoń. Niczym zahipnotyzowana powstała i dała się mu poprowadzić.

~*~

— Jacob… — wydyszała z trudem Marica, gdy się od siebie na chwilę oderwali. — Bo jeszcze…

— Nie — powiedział stanowczo i przyłożył swoja dłoń do jej policzka.

— Ale…

Przerwał jej, całując ją i przypierając do ściany. Serca im biły jak szalone, jak gdyby chciały wyskoczyć z ich piersi.

— Marica… — wymruczał przy jej uchu, owiewając je lekko swoim ciepłym oddechem, przez co po jej plecach przeszedł przyjemny dreszcz podniecenia. — Ja nie mogę tak dłużej.

Spojrzał głęboko w jej ciemne oczy, próbując znaleźć jakieś odpowiednie słowa. Zdezorientowana Marica przygryzła dolną wargę, widząc jakieś zamieszanie wymalowane na jego twarzy. Jakoś nigdy wcześniej nie milkł tak gwałtownie.

Ujął jej ręce i splótł ze swoimi.

— Marica, wyjdź za mnie — powiedział wręcz błagalnym tonem.

Mimowolnie uchyliła usta z zaskoczenia. Widząc tę niepewność w oczach Jacoba, która po chwili zmieniła się w jakiś lęk, oniemiała, ale po chwili zachichotała pod nosem.

W odpowiedzi dostał śmiech.

Poczuł, jak jego serce pęka na drobny mak. Puścił jej dłonie i wbił wzrok w podłogę.

Niech się dzieje, co się chce — pomyślał, odwracając się z chęcią najzwyklejszej ucieczki.

Czyli tak boli odrzucenie?

Ach, cóż on myślał? Że doczeka się szczęśliwego życia z kobieta, którą prawdziwie pokochał? Marzenie ściętej głowy. Chyba to była kara z nieba za wcześniejsze łamanie serc innym kobietom.

Postąpił jeden krok na przód, gdy usłyszał:
— Jacob — powiedział nie za głośno Marica, chwytając go za mankiet koszuli.

Zastygł w bezruchu i spiął się. Marica milczała, a brak jakiejkolwiek odpowiedzi zdawał się spalać pozostałości jego młodzieńczego serca.

— Rumienisz się — mruknęła, ujmując jego dłoń.

Zerknął na nią kątem oka i zapłoną ze wstydu. Zdawało mu się, że zaraz pozostanie z niego kubka popiołu.

— To urocze — dodała.

Zacisnął usta w wąską linię i starał zignorować się ścisk w gardle.

Wyśmiej mnie bardziej — pomyślał, przygryzając wewnętrzną stronę policzka.

Wciąż wpatrywała się podłogę, nie mogąc zebrać się na odwagę, by popatrzeć mu prosto w oczy.

— Czemu uciekasz? — zapytała spokojnie i uniosła wzrok.

Jacob wziął jeden głęboki wdech, a następnie bardzo powoli wypuścił powietrze z płuc, starając się uspokoić tępy ból w sercu.

— Tak — odparła. — Wyjdę za ciebie — odrzekła dumnie.

Niewiele myśląc, odwrócił się do niej i mocno objął. Brodę oparł na jej ramieniu i trzymał ją w swoich objęciach, jakby zaraz miała zniknąć na wieczność.

Zacisnął mocniej wargi, by powstrzymać ich drżenie. Pomimo najszczerszych chęci zatrzymania łez, jedna popłynęła po jego policzku.

W pewnym momencie Jacob odsunął się od Maricy i ponownie spojrzał w jej oczy. Tego wieczora były piękniejsze niż zazwyczaj, bowiem patrzyły na nią w jakiś inny sposób, który w najcudniejszy sposób na świecie wstrząsał jego sercem.

Marica położyła swoją dłoń na jego lekko wilgotnym policzku. Ten widok rozczulił ją do tego stopnia, że aż nogi się pod nią ugięły. Plecami oparła się o ścianę, aby przez przypadek nie upaść.

Chwycił ją gwałtownie w pasie i przysunął do siebie, jednocześnie składając na jej ustach słodki pocałunek. Był on chyba najsłodszy ze wszystkich pozostałych, bowiem Jacob po raz pierwszy całował swoją narzeczoną, która skradła jego młodzieńcze serce.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro