Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15 || Smak lata wśród mrozu

— Nie! — pisnęła przerażona Lena.

Alois zaśmiał się cicho pod nosem, lecz ona tego nie słyszała przez własny pisk oraz świst wiatru.

— I jak? Podobało ci się? — zapytał z figlarnym uśmiechem na ustach.

— Nie — jęknęła z jakimś dziwnym niedowierzaniem w oczach.

— No przecież nie było tak źle…

— Ta, jasne — prychnęła, lecz wkrótce kąciki jej ust uniosły się ku górze. — Zobacz tylko. — Wystawiła ku niemu dłoń w skórzanej rękawiczce. — Patrz, jak mi teraz ręce drżą z emocji.

— Ale ci się podobało, prawda?

— Tak — mruknęła z naburmuszoną miną po chwili milczenia. — Ale nigdy więcej nie dam ci się wziąć na „przejażdżkę” — mówiąc, zrobiła cudzysłów palcami w powietrzu — saniami. — Założyła ręce na klatkę piersiową.

— No ale zobacz. Taka piękna pogoda, słoneczko świeci. Aż żal nie skorzystać i nie wyjść na dwór. — Wyciągnął ku Lenie rękę, aby ułatwić jej wyjście z sań.

— Jednakże wyjście na dwór nie musi kończyć się zawałem serca — westchnęła teatralnie.

Wciąż czuła, jak wiatr smagał jej twarz. Policzki wciąż ją lekko piekły, a serce ledwo co zdążyło się uspokoić. Bała się tej prędkości, piszczała, jakby miała zaraz umrzeć, lecz jakiejś jej cząstce podobało się to.

Z trudem łapała oddech, bo tak bardzo mocno napierał na nią powietrze. Wiatr bawił jej kosmykami włosów, luźno opadającymi na policzki. Dla niektórych zabrzmiałoby jak truizm, lecz w tamtej chwili poczuła się wolna. Nie — wyswobodzona. Wyswobodzona do reszty z objęć ciemiężącej na sercu żałoby.

— Lena? — zwrócił się do niej.

Zapatrzyła się w dal, choć to nieodpowiednie słowo dla określania tego stanu. Spojrzenie miała wzbite przed siebie — gdzieś daleko, gdzie ziemia styka się z niebem — jednak dopiero jego głos uświadomił ją, że przystanęła i namiętnie spoglądała hen przed siebie.

— Dziękuję — odparła cicho z dozą nieśmiałości w głosie i wyżej podciągnęła swój szalik, aby zakrywał jej usta.

Alois nie pytał, za co mu podziękowała, albowiem wystarczał mu jej uśmiech i błysk radości w oczach.

— Chodźmy już do środka, ponieważ już trochę zimno mi się robi. — Potarła o siebie swoje dłonie.

— Za pozwoleniem. — Wyciągnął w jej kierunku ramię, Lena je przyjęła i niezbyt pośpiesznie ruszyli w kierunku ciepłej rezydencji.

~*~

— Na co panienka i panicz mają ochotę? — zapytał Claude, odbierając od nich ich płaszcze.

— Gorąca czekolada? — Alois wymownie popatrzył się na Lenę, która od razu skinęła na znak aprobaty.

— Już podaję. — Skłonił się lekko i udał się w kierunku kuchni.

— Może pójdziemy do oranżerii — zaproponował. — W końcu chyba tam nie byłaś.

Na śmierć zapomniała o tym miejscu, bo poprzednia wyprawa Leny do pomarańczarni zakończyła się w kompletnie inny sposób, niż planowała. I wcale nie chodzi o zagubienie się wśród korytarzy…

— Z przyjemnością. Aż wyleciało mi to z głowy.

— Nie dziwię się. Przecież to był dla ciebie raczej zabiegany tydzień.

— Ciekawe kto jest temu winien? — Zrobiła teatralnie zamyśloną minę, na co Alois zaśmiał się. — Ja bym się na twoim miejscu nie śmiała.

— Och, a czemuż to? — zapytał, uśmiechając się szelmowsko. — Niezwykle mnie ten fakt cieszy.

Ten uśmiech rozgrzał jej serce, które w jednej chwili zaczęło szybciej bić.

— Mnie również… — mruknęła cicho, subtelnie spuszczając wzrok.

Resztę drogi do oranżerii przebyli w zupełnej ciszy. Ale czy jest coś złego w cieszeniu się przez dwoje ludzi milczeniem, skoro już nie potrzebują słów, ażeby się zrozumieć?

Mowa jest srebrem, a milczenie złotem. A co innego można nazwać mianem „platynowego” niż rozumienie się bez słów?

Oranżeria znajdowała się na poddaszu rezydencji. Tym, co ją wyróżniało, był fakt, iż — praktycznie rzecz ujmując — był to niewielki ogród nakryty szklaną kopułą.

Lenie zaparło dech w piersi. Już sam zapach kwiatów namieszał jej w głowie. Od zawsze podobały jej się pomarańczarnie wszelkiej maści, lecz takiej jeszcze w życiu nie widziała. Widywała większe — chociażby w centrum Londynu nieopodal królewskiego zamku — jednak nie robiły na niej aż tak dużego wrażenia.

Całość została utrzymana w klimacie względnie kameralnym (nie licząc kwiatów, oczywiście), bez większego przepychu. Pośrodku stał niewielki, okrągły stolik. Uroku dodawały mu hiacyntowce, które stały na jego środku i zdawały się uśmiechać do gości oranżerii. Przy stoliku stały dwa krzesełka — jak gdyby czekały na Lenę i Aloisa.

Lenie wydawało się, że ktoś przyniósł ten stolik i krzesła do fragmentu Edenu.

Jasnoróżowe oleandry wyglądały niczym malowane przez subtelne promienie zachodzącego, letniego słońca. Gdy z lipcowego nieba powoli znika blask, chmury mają w zwyczaju stroić się właśnie w taki kolor.

Bugenwilla wspinała się po niektórych ścianach i z duma prezentowała swoje fuksjowe kwiaty, przypominające niektóre wystrojone damy na balach lub pawie. Gdyby miały oczy, zapewne zalotnie zatrzepotałyby rzęsami do Leny oraz Aloisa.

Nieopodal stały dwie doniczki z karłowatymi wistariami o białych kwiatach. Może oleandry przybrały barwę chmur w czasie zachodu słońca, ale to właśnie wistarie przyniosły na myśl Leni miękki, niebiański puch. Aż zapragnęła wskoczyć do tej zaspy kwiatów i pomarzyć, iż jest w niebiosach.

Przyjrzała się temu kawałkowi Edenu jeszcze raz. Znalazła je — niebieskie hiacyntowce. Wyglądały niepozornie, lecz to właśnie one skradły jej serce. Tak samo jak bracia zdobiący stoliczek, wydawało się, iż owe kwiaty się do nich uśmiechają, a nawet radośnie chichotają na widok Leny i Aloisa.

Szli razem pod rękę, po czym Alois odsunął Lenie krzesło, na którym powoli usiadła, wciąż zachwycając się tym rajskim ogrodem.

Z transu wyrwał ją dopiero Claude, gdy postawił przed nią filiżankę z gorącą czekoladą.

— Widzę, że ci się tutaj podoba — powiedział Alois, zerkając na nią i pijąc słodki napój.

— Bardzo — opowiedziała z zachwytem w głosie oraz oczach. — Nigdy tak cudnej oranżerii nie widziałam.

— Cieszę się. — Uśmiechnął się czule. — Tak bardzo się cieszę, że ci się podoba tutaj.

— Możemy tu przychodzić częściej? — spytała, chwytając filiżankę. Claude dodał do czekolady szczyptę cynamonu, którego aromatem zaciągnęła się.

— Tak często jak sobie tylko zamarzysz.

Zarumieniła się delikatnie, słysząc w tych słowach jakąś dziwną nutę poruszającą sercem.

— A czy moglibyśmy przyjść tu kiedyś w nocy? — zapytała rozkosznie.

Alois na początku się zdziwił i mimowolnie rozchylił usta.

— Chciałabym z tobą patrzeć na gwiazdy… — wyjaśniła cicho ciut speszona Lena.

— Jak sobie życzysz — odrzekł i spojrzał na nią.

O ile wcześniej tych oczu się wręcz bała, tak teraz zdawała się pożerać je, ilekroć tak na nią spoglądał.

Sięgnął do flakonu i wyciągnął jednego hiacyntowca. Lena patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. Wpiął w jej włosy kwiat.

— A ja głupi myślałem, że nic cudniejszego od tych kwiatów… — przesunął opuszkami palców po płatkach, a następnie założył luźny kosmyk włosów Leny za jej ucho — …nigdy i na ziemi, i w niebie, i w piekielnych czeluściach nie znajdę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro