12 || Próba wyrwania z monotonnej abstrakcji żałoby
List niewątpliwie wzbudził spore zainteresowanie młodego barona Hopsa.
Po pierwsze przyszedł w niedzielę, czyli ktoś musiał sam pofatygować się, aby go dostarczyć. Urząd pocztowy przecież w ten dzień nie działał. To by znaczyło, iż nadawcy niezwykle zależało na czasie.
Po drugie — był wielki. Zdecydowanie na miano wielkiego zasługiwał.
Koperta na oko miała rozmiar dwa razy większy niż zwyczajnie. Jacob odwrócił ją i uważnie spojrzał na rewers. Już widział tę pieczęć — pająka z krzyżem na odwłoku. Przełamał ją. W środku zobaczył kartkę oraz kolejną kopertę, ale tym razem mniejszą.
Witaj, Baronie Jacobie Hopsie!
Proszę jeszcze raz przyjąć moje najszczersze kondolencje z powodu Pańskich rodziców. Doprawy serce mi się kraję, gdy przypominam sobie o Ich tragicznym losie. Pańskiego ojca nie znałem może długo, jednak niezwykle Go polubiłem.
Rozumiejąc Pańską oraz Pana siostry tragedię, chciałbym zaproponować swoje najszczersze wsparcie dla rodziny Hops.
Z tego powodu chciałbym zaprosić Pana oraz Pańską siostrę do swojej rezydencji. Sam nie miałem łatwego dzieciństwa i doskonalę rozumiem, iż zmiana otoczenia pomaga, gdy serce trawione jest przez żal.
Oczywiście zrozumiem, jeżeli Pan nie będzie chętny, ponieważ z dnia na dzień spadła na Pana bardzo duża odpowiedzialność. Niemniej, moje progi stoją dla Pana oraz Pańskiej siostry otwarte. Stąd też kieruję prośbę do Pana. Jeżeli Pan nie chciałby przyjąć tego zaproszenia, proszę o przekazanie tego listu do Pańskiej siostry, panny Leny.
Tamtego dnia skarżyła mi się na straszną samotność, która nie wpływa korzystnie na Jej stan ducha. Może jakaś odmiana pomoże Jej.
Z poważaniem,
Hrabia Alois Trancy
Westchnął i opadł na oparcie krzesła. Chyba potrzebował tego — jakiejś drobnej zmiany. Może i na co dzień nie siedzi zamknięty w czterech ścianach, jednakże ta pustka na niego działała w przerażający sposób. Po raz kolejny od tego feralnego dnia doznał tej bezsilności oraz niemocy.
Musiał zostać w Londynie. Wetti i tak już bardzo mu pomagał, więc nie mógł go zostawić ze wszystkim. W końcu on był wspólnikiem jego ojca — a wspólnikowi trzeba pomagać, a przynajmniej starać się to robić.
Jacob wziął do ręki list zaadresowany do Leny. Koperta wyglądała identycznie, jedynie była mniejsza.
~*~
— Co dziś przygotować panience na śniadanie? — zapytała Blanche.
Jeszcze rozespana Lena nieprzytomnie popatrzyła się na pokojówkę.
— Niech będzie… — mruknęła, przecierając oczy. — Może omlet z warzywami.
— Już podaję. — Uśmiechnęła się i wyszła z pokoju.
Jedyna Blanche z domu Hops starała się zachować pogodę ducha, a stwarzanie pozytywnych pozorów szło jej nie najgorzej.
Lena usłyszała, jak ktoś zapukał do drzwi, a po chwili — bez czekania na pozwolenie oczywiście — wszedł do środka.
— Jak się spało? — zapytał Jacob.
— Nawet — odparła bez siły w głosie.
— Przyszedł do ciebie list.
Zmarszczyła brwi.
— Jest niedziela.
Nie odpowiedział jej, tylko położył kopertę na szafkę nocną. Obok pozytywki.
Jacob wyszedł bez słowa, zostawiając ją sam na sam ze swoimi myślami.
Lena sięgnęła po list, a jej serce na moment przestało bić, gdy ujrzała pieczęć z pająkiem. To on wysłał ten list. Po chwili poczuła dziwny ścisk w klatce piersiowej i nawet nie potrafiła powiedzieć, czego był wynikiem — dziwnego strachu, tęsknoty czy szczęścia.
Wszystko robiła w delikatnym amoku. Gdyby ktoś powiedział jej teraz, że zaczęła się apokalipsa, nie zareagowałaby, ponieważ treść listu oraz jego nadawca byli dla Leny ważniejsze.
Wstrzymała na chwilę oddech i dopiero po chwili, kiedy poczuła pieczenie w płucach, na nowo nabrała powietrza. Każde kolejne słowo pochłaniała z niezwykłą szybkością, aż w pewnym momencie musiała wrócić do samego początku, gdyż nie była pewna, czy wszystko dokładnie zrozumiała.
Do pokoju weszła Blanche ze świeżo przygotowanym omletem. Lena nie podniosła na nią nawet wzroku, jednak pokojówka dostrzegła ten dziwny blask w jej oczach.
Tak samo jak Lena nie potrafiła powiedzieć, o co przyprawiał ją wzrok młodego Aloisa Trancy — strach, radość, spokój, lęk czy euforię — tak samo Blanche miała mieszane zdanie na temat błysku w oczach panienki Hops.
Odczytała to jako dobry znak i uśmiechnęła się mimowolnie. W końcu Lena wyjdzie z tej żałoby, która zdawała się zaciągać ją na samo dno piekła.
~*~
— Musimy porozmawiać.
Tych słów nie chce usłyszeć nikt, a w szczególności młody mężczyzna od kobiety. Przynajmniej tą młoda kobietą był nie kto inny jak jego siostra — Lena.
Jacob spojrzał na nią pytającym wzrokiem. Lenie zdawało się, że przez chwile nie widziała swojego brata, a ojca siedzącego w fotelu i pijącemu swoją ulubioną herbatę, której aromat rozniósł się po pokoju — ciemny jak noc Ceylon. Aż poczuła lekkie ukłucie w sercu.
— Coś się stało? — Spojrzał na nią, upijając łyka naparu.
— Ten list… — zaczęła jakoś onieśmielonym głosem, wciąż widząc w twarzy brata swojego ojca.
— Dostałam go od Aloisa Trancy — powiedziała pewniej.
Pan Luke Hops zniknął, już na wieki. Na miejscu Luke’a Hopsa siedział jego syn — Jacob Hops.
— Ciekawe… — mruknął, udając, że nie wie, o czym napisał hrabia.
— Alois zaprosił mnie do siebie.
Jacob bardzo powoli napił się herbaty, tym razem nie zerkając na Lenę. Jej serce na nowo przestało na chwilę bić.
— I co w związku z tym? — zapytał nieprzejęty.
— Czy mogłabym… — Spuściła wzrok i zaczęła bawić się swoimi palcami.
— Do niego jechać? — dokończył za nią Jacob i uniósł jedna brew.
Powoli skinęła głową na znak potwierdzenia.
— Skoro cię zaprosił — westchnął.
— Czyli… Mogę? — Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę.
— Jasne. — Ponownie napił się herbaty, a potem dodał: — Chyba że chcesz, abym kazał ci siedzieć w pokoju. W takim razie…
— Nie — przerwała mu, starając się nie zabrzmieć jak dziecko, lecz z marnym skutkiem. — Chcę jechać, tylko… — Przygryzła dolną wargę. Jacob popatrzył się na nią wymownie, aby Lena kontynuowała. Wzięła głęboki wdech i zaczęła mówić: — Gdy jechaliśmy do niego w święta — poczuła, jak coś zaciska się na jej gardle na samo wspomnienie tamtego wieczoru, kiedy ich rodzice zmarli — powiedziałeś, że go nie lubisz.
Nie odpowiedział jej od razu. Lena zobaczyła, jak Jacob lekko się spiął, gdy tylko skończyła mówić.
— Ale ty go lubisz, czyż nie? — spytał, spoglądając na nią ze swoim charakterystycznym uśmiechem.
Serce Leny zabiło mocniej, aż miała uczucie, iż zaraz wyskoczy ono z jej piersi. Przez jej ciało przeszła fala gorąca. Przygryzła od środka policzek.
— Jest ciekawą osobą — odparła spokojnie, jednak o pół sekundy za późno.
— Więc jam ci nie wróg. Odpisz mu, że z przyjemnością przyjmujesz zaproszenie et cetera. — Beztrosko machnął ręką.
— Ale dziś niedziela… — Jej ramiona lekko opadły.
— Myślę, że Anthony z przyjemnością się pofatyguje.
— Tak trochę nie wypada.
— Rób, co chcesz — powiedział z nutą beztroski w głosie i ponownie machnął ręką. — Tylko masz wrócić nie później niż dwa tygodnie od dnia wyjazdu.
— Dwa tygodnie? — dopytała z oczami jak spodki. — Raczej tak długo bym tam nie zabawiła.
— Rób, co chcesz — powtórzył beznamiętnie i dopił swoją herbatę. — Masz tylko wrócić najpóźniej po dwóch tygodniach. Możesz wcześniej, lecz nie później. Jasne? — Popatrzył się na nią niczym ojciec.
Znowu coś zakuło ją w sercu.
— Jasne. — Subtelny uśmiech mimowolnie pojawił się na jej twarzy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro