10 || Bolączki duszy zmęczonego młodzieńca
— Wetti, ja nie daję sobie rady — powiedział zmęczony Jacob.
— Dajesz, po prostu…
— Nie ma żadne „po prostu”! — warknął zirytowany, wstał znad biurka i bezsilnie opadł na fotel. — Nie mam na tyle siły — prychnął, beznamiętnie patrząc w sufit.
— Twój ojciec też na początku nie był we wszystkim dobry — ciągnął spokojnie Wetti. — Musisz dać sobie trochę czasu.
Za oknem panowała przerażająca ciemność. Księżyc przysłoniły gęste chmury, więc ani jego blask, ani drobne światła gwiazd nie mieniły się na niebie.
— Ale ja tego czasu nie mam. — Jacob opatrzył na niego swoimi zmęczonymi oczami. Wstał z fotela i zaczął mówić, energicznie przy tym gestykulując: — Z dnia na dzień spada na mnie cała odpowiedzialność. Za wszystko! Za Lenę, za dom, za udziały ojca — wymieniał, krążąc po gabinecie.
— Minął ledwie ponad miesiąc… — powiedział łagodnie Wetti, aby uspokoić Jacoba.
— No właśnie! — Podszedł do barku i wyciągnął z niego flaszkę burbonu oraz dwa kieliszki. — Miesiąc, a ja już nie wytrzymuję!
Pod wpływem swojego wzburzenia zapomniał o tym, iż przed chwilą wyciągnął dwa kieliszki, i pociągnął solidnego łyka alkoholu wprost z butelki.
— Jacob… — Wetti podszedł do niego.
— Mam dość — jęknął drżącym głosem. — Mam dość tego wszystkiego.
— Odłóż tę flaszkę.
Jacob popatrzył się na butelkę. Wetti tylko chwycił ją i wyrwał z rąk chłopaka, który nawet nie stawiał większego oporu.
— Gdybym wiedział… — zaczął mówić ze wzrokiem wbitym w podłogę.
— Nikt nie mógł wiedzieć — przerwał mu spokojnym głosem Wetti.
Jacob zacisnął dłonie w pięści.
— Ale z własnej woli uciekałem od odpowiedzialności. — Spojrzał na niego oczami, w których zagościł żałosny smutek. — Zawsze uważałem, że przecież mam czas oraz inne rzeczy na głowie.
Zamilkli na moment.
— Lena — odezwał się po chwili. — Ona nawet nie wychyla nosa zza próg pokoju.
Ponownie usiadł na fotelu i schował twarz w dłoniach.
— Staram się być silny. Dla niej. — Przełknął z trudem ślinę. — Ale nie mogę kryć tego dłużej, że też sobie nie daję rady. W dodatku spoczęła na mnie cała odpowiedzialność za interesy ojca.
— Twój ojciec i ja — Wetti położył dłoń na ramieniu Jacoba, ażeby dodać mu odrobinę pewności — poznaliśmy się w jednym barze. Luke postanowił wtedy stanąć na ladzie, po wypiciu co nieco oczywiście, i zacząć nawijać, jak to nie znosi socjalizmu.
Jacob spojrzał na niego lekko zdziwionym wzrokiem, a kąciki ust Wettiego mimowolnie uniosły się ku górze.
— O ironio, tamtego dnia trafił na jakąś grupkę tych utopistów, którzy jednogłośnie postanowili go pobić. Bo czemu nie. — Zaśmiał się pod nosem na to wspomnienie. — Pamiętam, że skończył z wielką śliwką pod okiem oraz przeciętą wargą.
— I co dalej?
— Był tak wstawiony, że poprosił barmana o flaszkę czystej, aby: — i tu pada cytat — „zmyć z siebie przy pomocy wody ognistej brud socjalistów”.
Jacob prychnął szczerze ze śmiechu.
— Naprawdę?
Wetti skinął głową z melancholijnym uśmiechem.
— Nim jednak twój ojciec zdołał oblać się tym alkoholem, zagadałem do niego. Jak się okazało, ten totalny przygłup, z którego chciałem się skrycie pośmiać w duchu, był nawet ogarniętym gościem.
— Zmierzasz do jakieś puenty? — Jacob zmarszczył brwi.
— Powiedział mi, że następnym razem weźmie ze sobą paru znajomych, podzielających jego poglądy, aby mieć większe szanse na wygraną. — Wetti stanął naprzeciw Jacoba i spojrzał mu w oczy. — I twój ojciec robił skrajne głupie rzeczy, ale to, co go wyróżniało spośród innych imbecyli, to fakt, iż bardzo szybko wyciągał wnioski i uczył się na błędach.
Jacob spuścił wzrok.
— I dlatego ty go znasz jako ogarniętego człowieka. Ponieważ on wynosił wiele z życia. Chcę ci przez to powiedzieć, że nie musisz wszystkiego od razu umieć, radzić sobie czy rozumieć — mówił spokojnym głosem. — Masz mnie. Jesteś mi jak bratanek. Nie miałbym serca, gdybym ci odmówił jakiejkolwiek pomocy.
— Dziękuję, Wetti.
W odpowiedzi uśmiechnął się. I on cierpiał, jednak potrafił się pogodzić ze śmiercią Luke’a. Sam był już dorosły, widział i słyszał wystarczająco wiele. Mimo to bardzo dobrze zrozumieć uczucia nowej głowy rodu Hops. Lecz o przyszłość był spokojny, gdyż gdzieś w oczach Jacoba widział ten sam błysk, który charakteryzował oczy jego przyjaciela.
— Jest już trochę późno. — Wetti spojrzał na zegarek. — Powinienem już się zbierać.
— Siadaj jeszcze — odparł Jacob. — Nie masz żony ani dzieci, więc nigdzie ci się raczej — zaakcentował słowo „raczej” — nie spieszy.
Wetti westchnął i usiadł obok młodego barona Hops.
— Niby masz rację.
Jacob nalał do wyciągniętych przez niego wcześniej kieliszków alkoholu i podał jeden z nich Wettiemu.
— Dziękuję. — Upił łyka. — Ale skoro już mowa o kobietach i dzieciach…
— Chcesz mnie z kimś zeswatać? — przerwał mu półżartobliwym tonem.
— Oj nie. Broń Boże. Bardziej interesuje mnie, czy sam masz kogoś na oku.
— Eddowes — rzucił. — Kojarzysz?
— Obiło mi się to i owo o uszy. — Pogładził się po podbródku. — Jak ma na imię?
— Marica. — Uśmiechnął się wymownie.
— Ładna?
— No ba! W dodatku niegłupia.
— W takim razie nie mam pojęcia, na co czekasz.
Nie odpowiedział mu. Spojrzał na dno kieliszka, jakby tam miał znaleźć odpowiednie słowa.
Czasami sam siebie pytał, dlaczego nie zapyta Maricy o rękę, skoro jest jeszcze nikt tego nie zrobił oraz, co ważniejsze, ona go „lubi”.
— Tylko mi nie mów, że się wstydzisz — odezwał się Wetti.
Jacob dalej milczał.
— Ha, ha, ha — zaśmiał się szczerze. — Widać, niedaleko pada jabłko od jabłoni.
— Nie wstydzę się! — Podniósł wzrok znad kieliszka. — Po prostu…
— Ktoś tu się poważnie zakochał — zachichotał Wetti, gdy zobaczył, jak na twarzy Jacoba pojawiają się rumieńce. — Osobiście radziłbym ci biec pod jej drzwi z pierścionkiem. — Napił się burbonu, cały czas wymownie zerkając na Jacoba.
— A kto powiedział, że koniecznie muszę się żenić? — Założył ręce na piersi.
— Nikt. — Wzruszył ramionami. — Po prostu nie chcę, byś stracił szanse na szczęście.
Lekkie oburzenie na twarzy Jacoba zniknęło i zastąpiła je mina niezbyt określona.
— Mówiłem ci jeszcze chwilę temu, że twój ojciec uczył się na błędach.
Jacob skinął głową.
— Więc ty ucz się na jego życiu — powiedział stanowczo Wetti. — Nie czekaj jak głupi do ostatniej chwili, bo jeszcze ktoś ci ją skradnie.
— Dobrze… — mruknął, wlepił wzrok w kieliszek i miał nadzieję, iż Wetti nie widzi jego czerwonej twarzy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro