5 || Życie cierpkie jak whisky
— Matka nie będzie na ciebie znowu wściekła? — zapytała się go.
— Będzie. — Zaśmiał się Jacob. — Ale szybko jej przejdzie, więc nie ma, co się martwić. — Upił ze swojej szklanki łyka whisky. — Niezła. Twój ojciec ma oko do alkoholi.
— Naprawdę? — Marica podeszła do fotela, w którym siedział, i usiadła na skraju podłokietnika.
— Skosztuj sama. — Podał jej szklankę.
Spojrzała na trunek. Przy świetle świec wyglądał niczym płynny bursztyn. Jakby bojąc się smaku alkoholu, nieśmiało przyłożyła krawędź szklanki do swoich ust i skosztowała odrobinkę napoju. Po chwili upiła więcej i mruknęła zadowolona.
— Faktycznie dobra. — Oblizała usta. — Ale i tak wolę lżejsze alkohole.
— Jak to kobiety… — westchnął Jacob, zabierając Marice szklankę.
— To źle? — Zrobiła teatralnie naburmuszoną minę i założyła ręce na piersi.
Jacob odłożył szklankę na stolik.
— Och, Marica… — mruknął, obejmując ją w pasie. — Oczywiście, że nie. — Delikatnie przejechał czubkiem nosa po jej odsłoniętym ramieniu.
— Przestań — odparła, próbując zagłuszyć swój śmiech.
— A jak nie przestanę? — Złapał ją za dłoń.
Marica zwróciła twarz w jego kierunku.
— Nawet nie próbuj — rzuciła z uśmiechem na ustach.
Po chwili zbliżyła się do niego i delikatnie musnęła w usta.
— Tak alkohol robi się słodszy — wyszeptała przy jego uchu. Ponownie chciała go pocałować, jednak zatrzymała się. — Co się stało? — zapytała z troską w głosie i odsunęła się od Jacoba.
— Nic — westchnął ciężko.
— Przecież widzę, że nie jesteś w humorze.
— Niech panienka Eddowes się nie martwi. — Uśmiechnął się łagodnie i pociągnął ją do siebie tak, że z podłokietnika wylądowała na jego kolanach.
— Niech pan Hops raczy mi wcześniej powiedzieć, co się stało — odparła z taką sama elegancją i spojrzała mu głęboko w oczy.
Mina Jacoba po chwili zrzedła, a jego wzrok skupił się na stojącej na stoliku szklance whisky.
— Od pewnego czasu jakiś małolat strasznie wmieszał się w nasze życie — powiedział spokojnie z wyczuwalną nutą niezadowolenia.
— Czyli boisz się jakiegoś dzieciaka? — Zachichotała. — To chyba nie jest powód do zmartwień. — Chwyciła go za dłoń.
— Nie w tym rzecz. Ostatnio, nie ważne gdzie bym się nie pojawił, wszędzie coś o nim słyszę. — Sięgnął po szklankę i na raz ją opróżnił, jakby alkohol miał być bandażem na jego nerwy. — Na domiar złego zaprosił nas na święta.
— Ale to chyba nie jakaś tragedia, prawda? Twój ojciec na pewno mu…
— I tu tkwi problem — przerwał jej. — Ojciec od razu się zgodził, a matka prawie przez okno wyleciała ze szczęścia.
Marica zaśmiała się cicho.
— Wybacz, ale to sobie wyobraziłam.
W odpowiedzi Jacob się do niej uśmiechnął — faktycznie, widok jego matki wylatującej przez okno ze szczęścia był nader zabawny.
— Kontynuuj — powiedziała i zaczęła bawić się jednym z kosmyków jego włosów, opadających mu na czoło.
— Denerwuje mnie to strasznie. — Dolał sobie whisky i pociągnął jednego łyka. — Nawet nie mogę się wymigać — prychnął.
— Właśnie o to miałam pytać — wtrąciła mu się. — Dlaczego? — zapytała zaciekawiona.
— Kojarzysz wujka i ciotkę Snuff?
— To ci od owiec? — Zmarszczyła brwi.
— Dokładnie. — Ponownie napił się whisky. — Mają do rodziców jakąś sprawę i koniecznie muszą do nich jechać. Z tego co mówił ojciec, wuj Alexander bez względu na wszystko potrzebuje się z nimi spotkać na trzy dni.
— Ma niezłe wyczucie czasu. — Zaśmiała się.
— Niemniej, ojciec i matka tam jadą. Nie będzie ich od dwudziestego drugiego do dwudziestego czwartego…
— A na dwudziestego czwartego dostaliście zaproszenie — dokończyła za niego. — W takim razie jak pojadą?
— Chcieli dojechać od wujka do tego Trancy…
— Trancy? — przerwała mu. — Czyli to on jest tym małolatem.
— Nie wspomniałem? — zapytał sennie i zmrużył lekko oczy. W odpowiedzi Marica pokręciła głową. — Mniejsza o to. Po prostu rodzice chcieli, abym ja sam z Leną pojechał do niego, a oni mieli dołączyć do nas później.
— I dlatego, ponieważ masz mieć oko na siostrę, będziesz musiał tam jechać? — Jacob skinął głowa i ponownie się napił. — Och, nie przejmuj się — mruknęła słodko i ujęła jego twarz w dłonie. — Zawsze mogło być gorzej.
— Co racja to racja. — Odłożył szklankę na stolik. — Zawsze mógłbym nie mieć ciebie. — Uśmiechnął się szelmowsko i ją pocałował.
— Tylko mi tu nie wyleć przez okno z tego szczęścia — wyszeptała i zaśmiała się.
— O to się nie martw. — Głęboko spojrzał w jej oczy, chwycił w pasie, delikatnie przysunął do siebie i ponownie zatopił się w tych słodkich ustach.
Tego wieczora księżyc w kształcie rogala górował nad skąpanym w ciemności Londynie, a jego delikatny blask nieśmiało próbował rozświetlić puste już uliczki. Na bezchmurnym niebie świeciły gwiazdy, które wydawały się ułożone przez jakiegoś artystę.
I choć na niebie i ziemi panował spokój, w jednej duszy właśnie rozpoczynała się burza…
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro