15 || Smak lata wśród mrozu
— Nie! — pisnęła przerażona Lena.
Alois zaśmiał się cicho pod nosem, lecz ona tego nie słyszała przez własny pisk oraz świst wiatru.
— I jak? Podobało ci się? — zapytał z figlarnym uśmiechem na ustach.
— Nie — jęknęła z jakimś dziwnym niedowierzaniem w oczach.
— No przecież nie było tak źle…
— Ta, jasne — prychnęła, lecz wkrótce kąciki jej ust uniosły się ku górze. — Zobacz tylko. — Wystawiła ku niemu dłoń w skórzanej rękawiczce. — Patrz, jak mi teraz ręce drżą z emocji.
— Ale ci się podobało, prawda?
— Tak — mruknęła z naburmuszoną miną po chwili milczenia. — Ale nigdy więcej nie dam ci się wziąć na „przejażdżkę” — mówiąc, zrobiła cudzysłów palcami w powietrzu — saniami. — Założyła ręce na klatkę piersiową.
— No ale zobacz. Taka piękna pogoda, słoneczko świeci. Aż żal nie skorzystać i nie wyjść na dwór. — Wyciągnął ku Lenie rękę, aby ułatwić jej wyjście z sań.
— Jednakże wyjście na dwór nie musi kończyć się zawałem serca — westchnęła teatralnie.
Wciąż czuła, jak wiatr smagał jej twarz. Policzki wciąż ją lekko piekły, a serce ledwo co zdążyło się uspokoić. Bała się tej prędkości, piszczała, jakby miała zaraz umrzeć, lecz jakiejś jej cząstce podobało się to.
Z trudem łapała oddech, bo tak bardzo mocno napierał na nią powietrze. Wiatr bawił jej kosmykami włosów, luźno opadającymi na policzki. Dla niektórych zabrzmiałoby jak truizm, lecz w tamtej chwili poczuła się wolna. Nie — wyswobodzona. Wyswobodzona do reszty z objęć ciemiężącej na sercu żałoby.
— Lena? — zwrócił się do niej.
Zapatrzyła się w dal, choć to nieodpowiednie słowo dla określania tego stanu. Spojrzenie miała wzbite przed siebie — gdzieś daleko, gdzie ziemia styka się z niebem — jednak dopiero jego głos uświadomił ją, że przystanęła i namiętnie spoglądała hen przed siebie.
— Dziękuję — odparła cicho z dozą nieśmiałości w głosie i wyżej podciągnęła swój szalik, aby zakrywał jej usta.
Alois nie pytał, za co mu podziękowała, albowiem wystarczał mu jej uśmiech i błysk radości w oczach.
— Chodźmy już do środka, ponieważ już trochę zimno mi się robi. — Potarła o siebie swoje dłonie.
— Za pozwoleniem. — Wyciągnął w jej kierunku ramię, Lena je przyjęła i niezbyt pośpiesznie ruszyli w kierunku ciepłej rezydencji.
~*~
— Na co panienka i panicz mają ochotę? — zapytał Claude, odbierając od nich ich płaszcze.
— Gorąca czekolada? — Alois wymownie popatrzył się na Lenę, która od razu skinęła na znak aprobaty.
— Już podaję. — Skłonił się lekko i udał się w kierunku kuchni.
— Może pójdziemy do oranżerii — zaproponował. — W końcu chyba tam nie byłaś.
Na śmierć zapomniała o tym miejscu, bo poprzednia wyprawa Leny do pomarańczarni zakończyła się w kompletnie inny sposób, niż planowała. I wcale nie chodzi o zagubienie się wśród korytarzy…
— Z przyjemnością. Aż wyleciało mi to z głowy.
— Nie dziwię się. Przecież to był dla ciebie raczej zabiegany tydzień.
— Ciekawe kto jest temu winien? — Zrobiła teatralnie zamyśloną minę, na co Alois zaśmiał się. — Ja bym się na twoim miejscu nie śmiała.
— Och, a czemuż to? — zapytał, uśmiechając się szelmowsko. — Niezwykle mnie ten fakt cieszy.
Ten uśmiech rozgrzał jej serce, które w jednej chwili zaczęło szybciej bić.
— Mnie również… — mruknęła cicho, subtelnie spuszczając wzrok.
Resztę drogi do oranżerii przebyli w zupełnej ciszy. Ale czy jest coś złego w cieszeniu się przez dwoje ludzi milczeniem, skoro już nie potrzebują słów, ażeby się zrozumieć?
Mowa jest srebrem, a milczenie złotem. A co innego można nazwać mianem „platynowego” niż rozumienie się bez słów?
Oranżeria znajdowała się na poddaszu rezydencji. Tym, co ją wyróżniało, był fakt, iż — praktycznie rzecz ujmując — był to niewielki ogród nakryty szklaną kopułą.
Lenie zaparło dech w piersi. Już sam zapach kwiatów namieszał jej w głowie. Od zawsze podobały jej się pomarańczarnie wszelkiej maści, lecz takiej jeszcze w życiu nie widziała. Widywała większe — chociażby w centrum Londynu nieopodal królewskiego zamku — jednak nie robiły na niej aż tak dużego wrażenia.
Całość została utrzymana w klimacie względnie kameralnym (nie licząc kwiatów, oczywiście), bez większego przepychu. Pośrodku stał niewielki, okrągły stolik. Uroku dodawały mu hiacyntowce, które stały na jego środku i zdawały się uśmiechać do gości oranżerii. Przy stoliku stały dwa krzesełka — jak gdyby czekały na Lenę i Aloisa.
Lenie wydawało się, że ktoś przyniósł ten stolik i krzesła do fragmentu Edenu.
Jasnoróżowe oleandry wyglądały niczym malowane przez subtelne promienie zachodzącego, letniego słońca. Gdy z lipcowego nieba powoli znika blask, chmury mają w zwyczaju stroić się właśnie w taki kolor.
Bugenwilla wspinała się po niektórych ścianach i z duma prezentowała swoje fuksjowe kwiaty, przypominające niektóre wystrojone damy na balach lub pawie. Gdyby miały oczy, zapewne zalotnie zatrzepotałyby rzęsami do Leny oraz Aloisa.
Nieopodal stały dwie doniczki z karłowatymi wistariami o białych kwiatach. Może oleandry przybrały barwę chmur w czasie zachodu słońca, ale to właśnie wistarie przyniosły na myśl Leni miękki, niebiański puch. Aż zapragnęła wskoczyć do tej zaspy kwiatów i pomarzyć, iż jest w niebiosach.
Przyjrzała się temu kawałkowi Edenu jeszcze raz. Znalazła je — niebieskie hiacyntowce. Wyglądały niepozornie, lecz to właśnie one skradły jej serce. Tak samo jak bracia zdobiący stoliczek, wydawało się, iż owe kwiaty się do nich uśmiechają, a nawet radośnie chichotają na widok Leny i Aloisa.
Szli razem pod rękę, po czym Alois odsunął Lenie krzesło, na którym powoli usiadła, wciąż zachwycając się tym rajskim ogrodem.
Z transu wyrwał ją dopiero Claude, gdy postawił przed nią filiżankę z gorącą czekoladą.
— Widzę, że ci się tutaj podoba — powiedział Alois, zerkając na nią i pijąc słodki napój.
— Bardzo — opowiedziała z zachwytem w głosie oraz oczach. — Nigdy tak cudnej oranżerii nie widziałam.
— Cieszę się. — Uśmiechnął się czule. — Tak bardzo się cieszę, że ci się podoba tutaj.
— Możemy tu przychodzić częściej? — spytała, chwytając filiżankę. Claude dodał do czekolady szczyptę cynamonu, którego aromatem zaciągnęła się.
— Tak często jak sobie tylko zamarzysz.
Zarumieniła się delikatnie, słysząc w tych słowach jakąś dziwną nutę poruszającą sercem.
— A czy moglibyśmy przyjść tu kiedyś w nocy? — zapytała rozkosznie.
Alois na początku się zdziwił i mimowolnie rozchylił usta.
— Chciałabym z tobą patrzeć na gwiazdy… — wyjaśniła cicho ciut speszona Lena.
— Jak sobie życzysz — odrzekł i spojrzał na nią.
O ile wcześniej tych oczu się wręcz bała, tak teraz zdawała się pożerać je, ilekroć tak na nią spoglądał.
Sięgnął do flakonu i wyciągnął jednego hiacyntowca. Lena patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. Wpiął w jej włosy kwiat.
— A ja głupi myślałem, że nic cudniejszego od tych kwiatów… — przesunął opuszkami palców po płatkach, a następnie założył luźny kosmyk włosów Leny za jej ucho — …nigdy i na ziemi, i w niebie, i w piekielnych czeluściach nie znajdę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro