Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14 || Uroki człowieczego żywota

Rezydencja Trancy należała do tych o niezwykle pokaźnych rozmiarach. Niby przyboczny kamerdyner Aloisa — Claude, chyba dobrze zapamiętała jego imię, bo skojarzył jej się z Monetem — oprowadził ją po wszystkich ważniejszych pokojach, jednak mnogość korytarzy i zakrętów nie pozwalała jej na zapamiętanie wszystkiego od razu. Przecież trzy dni to za mało, aby zapoznać się ze wszystkimi zakamarkami tak monumentalnego domu.

Tak więc Lena — dzielnie zmierzająca na poddasze ze szklaną kopułą, pod którą mieściła się oranżeria — zgubiła się. Jakby na to nie patrzeć, aż sama siebie się o to prosiła. Może i bardzo ceniła sobie fakt, iż Alois pozwalał jej zaglądać do większości zakątków rezydencji, jednak wolność i swoboda — jak zresztą wszystko na tym świecie — ma swoją cenę. Wysoką, a nawet niewymierną. Jednak zagubienie się i konieczność nieskładnego maszerowania nie podobała jej się.

Okna na korytarzu były spore. Wpadało przez nie wątłe światło, któremu udało się przecisnąć przed puszyste zaspy na niebie. Po korytarzach rozchodził się stukot butów Leny, jednakże szybko gdzieś ginął w plątaninie korytarzy.

Już nie miała siły. Westchnęła i przycupnęła na parapecie jednego z okien. Wokół panowała wstrętna cisza. Nienawidziła jej, wolałaby słuchać czegokolwiek. Siedziała tam, nie będąc pewna jak długo. Z jednej strony nic ciekawego czy absorbującego tam nie było, jednak ta nicość, inna niż w własnym domu, pochłaniała ją doszczętnie.

Wyłożyła nogi na parapet, podkuliła je i oparła brodę na zgiętych kolanach. Dziwna błogość zapanowała w jej sercu. Przymknęła oczy, aby lepiej wsłuchać się w melodie, wypływającą gdzieś z jej serca. Brzmiała niczym Miłosny Sen wygrywany na harfie przez Lurę.

— Nie wypada spań na parapecie. — Usłyszała jak przez mgłę.

Po chwili do jej uszu dotarł cichy śmiech.

Podniosła znużony wzrok na stojącego przed nią Aloisa.

— Nudno mi było, więc postanowiłam się przejść — bąknęła, wciąż trzymając brodę wspartą na kolanach.

— Przyznaj się, zgubiłaś się? — Popatrzyła na nią z subtelnym rozbawieniem w oczach.

— Nie. Wcale.

— Chciałaś iść do oranżerii, prawda?

— Skąd wiesz? — Spuściła kolana i usiadła prosto.

— Ponoć niewiedza jest słodka. — Przycupnął obok niej.

— W takim razie — zaczęła mówić patetycznym tonem — hrabio Aloisie Trancy…

— Och, rani panna me serce — przerwał jej i położył dłoń na piersi. — Myślałem, że już stałem się pannie bliski — westchnął z udawanym smutkiem w głosie.

Lena zamilkła, albowiem gwałtowne przyspieszenie serca zdawało się uciąć jej język. Dobrze znała te słowa, gdyż jeszcze miesiąc temu sama tak do niego powiedziała.

Spuściła wzrok i uważnie przyjrzała się podłodze, jak gdyby stała się najbardziej interesującą rzeczą w całej rezydencji.

Delikatny uśmiech zniknął z twarzy Aloisa, a w tęczówkach błysnęła troska. Lena widziała to oczami swojej duszy. Lekko przysunął się do niej, na tyle blisko, iż ich ramiona zaczęły się stykać.

— Coś się stało? — zapytał czułym głosem. — Lenka? — dodał zmartwiony.

— Bo to prawda — mruknęła, wciąż unikając widoku Aloisa.

— Hm? — Nachylił się nad nią.

— Bo to prawda — powtórzyła ciut głośniej, a on usłyszał, jak momentalnie załamał jej się głos.

— Lena, spójrz na mnie — powiedział pewniej i chwycił jej dłoń.

Ona powoli popatrzyła w jego oczy. Och, były cudowne — jak zawsze. Krystalicznie czyste, przejrzyste niczym górskie źródło, którego woda daje innym istotom życie. Teraz pojawiła się w nich trwoga, wstrząsająca sercem Leny.

Tak już chyba na zawsze pozostanie. Oczy Aloisa Trancy będą zawsze przyprawiać o szybsze bicie serca, a niekiedy nawet rozkoszny rumieniec.

Odwróciła się w jego kierunku. Alois mimowolnie uchylił usta, gdy zobaczył jej szkliste oczy. Jedna łza spłynęła po jej policzku i wtedy Lena rzekła:
— Stałeś mi się bliski.

Odetchnął z ulgą i uśmiechnął się łagodnie.

— Ty mi również — powiedział czule.

— Wtedy… — zaczęła z trudem. Wzięła głęboki wdech i zaczęła szeptać: — We wrześniu, gdy przyjechałeś do mojego ojca… — Poczuła ścisk w gardle, a w ustach momentalnie jej zaschło. — Nie sądziłam, że znajdę w tobie kogoś bliższemu memu sercu.

Alois zaczął mimowolnie gładzić kciukiem wierzch dłoni Leny. Wówczas dopiero spostrzegła, że trzyma ją za rękę.

— Chyba to te „nieoczywiste” spotkania, prawda? — zaśmiał się cicho pod nosem.

— Yhym — mruknęła ledwie słyszalnie i skinęła głową.

Położył drugą dłoń na policzku Leny i otarł go. Alois głęboko spojrzał w jej oczy, cały czas nachylając się o milimetr z każdą sekundą.

— Wybacz. — Gwałtownie wstała z parapetu i odsunęła się od niego o parę drobnych kroków.

Zadrżały jej dłonie, twarz pokryła się rumieńcem, a serce biło jak szalone. Odwróciła się na pięcie i szybko potuptała przed siebie, zostawiając lekko skołowanego Aloisa za sobą.

Po siedzącej parę sekund Lenie pozostało tylko echo powstałe przez stukot jej butów, błądzące gdzieś po korytarzach rezydencji hrabiego Aloisa Trancy…

~*~

Jacob westchnął ciężko, siadając w fotelu. W końcu miał chwilę wolnego, którego tak bardzo potrzebował. Cały dzień spędził na gonieniu różnych ludzi po caluśkim Londynie. W dodatku jakaś aktorzyna zaczęła robić awantury i unosić się — Bóg jeden tylko wie o co. Nie znosił takich ludzi, jednak czasami trzeba trochę w życiu pocierpieć.

Taki urok ludzkiego życia.

Już na samą myśl o tamtej babie zrobiło mu się słabo, więc chciał pociągnąć łyka swojej ulubionej whisky.

No nie — pomyślał zirytowany, widząc, że szklanka z jego napojem bogów stała na ławie. Musiałby wstać, aby po nią sięgnąć, ale mu się nie chciało. — Czuję się jak idiota… — zaśmiał się z siebie w duchu. — Chyba jakaś siła wyższa chce, abym mniej pił.

Uniósł wzrok i wlepił swoje spojrzenie w sufit. Na ustach Jacoba mimowolnie pojawił się subtelny uśmiech. Dałby sobie rękę uciąć za to, że pilnuje go jego matka.

Jacob już się z tym do reszty pogodził. Chyba nieobecność siostry tak na niego wpłynęła. Jeszcze kilka dni wcześniej serce zaciskała mu się na myśl o zmarłych rodzicach, lecz teraz to nieprzyjemne uczucie zniknęło. Stało się tak, jak gdyby ktoś zdjąć jakiś ciężar.

Przyjemne to było uczucie. Już żadna myśl o rodzicach nie wywoływała bolesnego ukłucia czy dziwnej pustki w klatce piersiowej Jacoba.

— Panie — odezwał się Albert, wyciągając Jacoba z zamyślenia. — Przyjechał gość i pragnie się z panem zobaczyć.

Jacob zmarszczył brwi, po czym spojrzał na zegar: jedenasta siedem. Kto, do diabła, przychodzi w gości o takiej godzinie? W dodatku w środku tygodnia.

— Kto to taki?

— Nie podał nazwiska, lecz chce się z panem zobaczyć.

— Niech przyjdzie jutro.

— Już siedzi w salonie.

Jacob posłał mu pytająco-wściekłe spojrzenie, lecz Albert w żaden sposób mu nie odpowiedział.

— Wprosił się — dodał, czując, iż jego pan chce jakichkolwiek wyjaśnień.

Jacob prychnął niezbyt zadowolony.

— Powiedz, że zaraz przyjdę. — Oparł głowę na dłoni wspartej na podłokietniku fotela.

Z trudem wstał z fotela (chyba już zestarzał, a ledwie miał skończyć dziewiętnaście lat) i leniwym krokiem ruszył w kierunku salonu. Otworzył drzwi, a w środku ujrzał postać siedzącą na sofie.

Piła herbatę jaśminową — rozpoznał po zapachu, który uniósł się pokoju. Kobieta posłała mu spojrzenie, które mogłoby zostać uznane przez wielu za niezwykle kokieteryjne.

— Co ty tu, do diabła, robisz? — zapytał i uniósł brwi ze zdziwienia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro