Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13 || Odrobina stateczności w swawolnych oczach

Blanche chwyciła końce wstążki i poprawiła kokardę, która zdobiła włosy Leny, ażeby wyglądała idealnie.

— Czegoś panienka sobie jeszcze życzy? — zapytała pokojówka, patrząc na odbicie w lustrze dziewczyny.

— Nie. — Wstała z taboretu.

— Wygląda panienka ślicznie. — Blanche uśmiechnęła się promiennie i splotła dłonie przed sobą.

Lena nieśmiało zerknęła na swoje odbicie w lustrze, jak gdyby podglądała samą siebie.

— Dziękuję — mruknęła aż nazbyt nieśmiało, co niezwykle zaskoczyło Blanche. — Co się stało? — spytała pewnym głosem, z którego momentalnie uleciało wcześniejsze speszenie.

— Nic, nic, panienko — powiedziała szybko, wymachując przy tym rękami, jakby broniła się przed czymś. — Po prostu jest panienka lekko uśmiechnięta. Lekko, bo lekko, ale jednak — wyjaśniła, uśmiechając się i mrużąc oczy.

Ponownie spojrzała na swoje odbicie. Faktycznie, jej kąciki ust uniesione były delikatnie ku górze, tworząc subtelny…

— Uśmiech, powiadasz? — Odwróciła się do pokojówki. — Chyba masz rację.

Coś w oczach Leny, jakiś zdawkowy błysk, sprawiało, iż serce Blanche wypełniła szczera radość. Jej panienka już zbyt wiele łez wylała i zasługiwała na odrobinę spokoju oraz szczęścia.

~*~

— Na pewno masz wszystko?

— Yhym — mruknęła Lena, zakładając na siebie czarny płaszcz.

— Pamiętaj, że masz wrócić za dwa tygodnie maksymalnie — przypomniał Jacob.

Lena spojrzała na brata ironiczno-błagalnym spojrzeniem.

— Mówisz mi to chyba już dziesiąty raz — westchnęła.

— Żebyś przypadkiem nie zapomniała. — Założył ręce na piersi i zrobił pewną minę.

Lena tylko wymownie przewróciła oczami.

Sama przed sobą tego nie powiedziała, jednak gdzieś podświadomie czuła, iż Jacob już nie jest jak kiedyś. Obowiązki, jakie spadły na niego wraz z objęcia roli głowy rodziny Hops, na pewno miały na niego wpływ, lecz jeszcze większą rolę pełniła śmierć ich rodziców.

Wydoroślał. Nawet mogło się zdawać, że jego twarz stała się bardziej dojrzała: powieki delikatnie opadły, nadając mu bardziej pewnego wyrazu twarzy, spojrzenie z swawolnego zmieniło się na spokojniejsze oraz stanowcze. Dodatkowo zaczął nosić zawsze — bez najmniejszego wyjątku — zapięty kołnierzyk, co wcześniej rzadko się zdarzało.

Jednak Lena nie dostrzegała tego. Skutecznie zduszała głos podświadomości, szepczący jej do ucha, iż to już nie ten sam Jacob. Kochała go — nawet pomimo ich wspólnych dogryzek oraz przezwisk rzucanych wzajemnie w swoim kierunku — a po śmierci matki i ojca pokochała go nawet jeszcze mocniej i pragnęła pozostawić w swojej głowie pozostawić obraz dawnego Jacoba.

Jacob — lep na kobiety, o swawolnym uśmiechu rozpuszczającym damskie serca, wiecznie roześmiany i niemyślący o przyszłości, Epikur XIX wieku, młodzieniec o włosach lekko rozwianych, jak gdyby świadczącym o jego swobodnej naturze.

Dopiero teraz, kiedy zamierzała opuścić brata na jakiś czas, podświadomość Leny wygrała i szepnęła jej na ucho: Jego uśmiech…

Ten swawolny uśmiech zniknął. Zastąpił go wyraz pełen czułości oraz… Stateczności?

Nie była tego pewna, ale jakieś dziwne ciepło słynęło na jej serce, kiedy sobie to wszystko uświadomiła, jakby jej duch momentalnie uspokoił się z tego powodu i rzekł: „Dobrze, skoro już to widzisz, możesz jechać”.

Chmury zebrały się na niebie, pociemniały i po chwili, gdy tylko powóz z Leną ruszył, na ziemię spadły pierwsze, drobne płatki śniegu. Opadały one na budynki, ludzi czy ulice dosyć szybko, jednak nieskupiony człowiek nie dostrzegłby ich nawet.

Jak tylko wjechała na teren rezydencji Trancy, dostrzegła, iż wcześniejsze wątłe płatki zmieniły się w śnieżny puch, lecący niczym pierze z poduszek. Leniwie, niczym słońce, któremu w zimie nie chcę się wstać ponad widnokrąg, opadały na ziemię.

Anthony otworzył drzwi od powozu, aby Lena mogła z niego wyjść. Rozłożył nad nią parasol, który miał chronić ją przed grubymi płatkami śniegu.

— Witaj ponownie, Leno — rzekła na przywitanie Alois i ujął jej rękę.

Na twarzy nosił promienny uśmiech, niezwykle ciepły, którym przyprawił Lenę o subtelny rumieniec na policzkach. Oczy Aloisa tym razem nie wyglądały niczym zimne kryształy lodu, a przypominały parę topazów, błyszczących w świetle zimowego słońca.

Był taki sam. Nie zmienił się w żadnym calu od świąt. Ten fakt chyba jeszcze bardziej ucieszył Lenę, ponieważ chciała spotkać tego samego Aloisa, który podarował jej pozytywkę, który pochłonął ją rozmową w wigilijny wieczór, który porwał ją w wir tańca pewnego grudniowego dnia…

— Witaj, Aloisie — powiedziała łagodnie, jak gdyby bała się, że wszystko to zaraz zniknie i rozpłynie się w powietrzu, pozostawiając w jej sercu tylko żal. — Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie. — Spojrzała w jego oczy, do których tęskniła, choć nie potrafiła jeszcze zrozumieć dlaczego, subtelnie się uśmiechnęła i dygnęła przed nim.

— Przyjemność po mojej stronie.

Zerwał się słaby wiatr, wplótł on Lenie we włosy parę płatków śniegu, kosmyki włosów przy twarzy delikatnie rozwiał, a na policzki i nos dodał jej odrobiny różu.

Och, czy to moment, w którym powinna uciec?

Zerknął na nią, niczym złodziej na najcenniejszy klejnot, jaki kiedykolwiek zobaczył w swoim życiu. Lena wpierw myślała, iż za chwilę zniknie pożarta przez to spojrzenie. Aż nogi się pod nią ugięły, serce oblało ciepło, które rozeszło się po jej całym ciele.

— Wejdźmy do środka — zaproponował, przerywając ciszę, trwającą między nimi. Mimo że milczenie trwało tylko pięć sekund, Lenie zdawało się, iż minęła błoga wieczność. — Jest strasznie zimno. Nie chcę, byś przypadkiem się przeziębiła.

— Anthony — zwróciła się do woźnicy. — Wróć do domu. Jeśli będę cię potrzebować, napiszę do Jacoba.

— Jak sobie panienka życzy.

Wciąż trzymając ją za rękę, Alois poprowadził Lenę ku drzwiom, które jeszcze na początku grudnia przytłaczały ją swoim majestatem.

Nim się Lena obejrzała, siedziała wraz z Aloisem w niewielkim acz bardzo eleganckim pokoju i piła wspólnie herbatę. Do tego czasu uważała, iż jej ulubionym rodzajem herbaty jest czerwona z dodatkiem pomarańczy, lecz teraz miano najlepszej przypisała białej z płatkami suszonej gruszki.

Pachniała nadzwyczaj słodko, jej aromat szybko rozniósł się po pokoju i w tajemniczy sposób rozluźnił. Również smak miała delikatny, lecz zrazem pełny.

— Jak minęła ci podróż?

— Bez problemów — powiedziała spokojnie. — Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie.

— Jeszcze raz powiem: przyjemność po mojej stronie.

Lena zachichotała pod nosem na te słowa.

Chwila, co się stało?

— Chyba miałeś rację, że zmiana otoczenia pomaga — westchnęła i napiła się herbaty.

— Dobrze widzieć cię inaczej niż smutną — odparł z łagodnym uśmiechem na ustach.

Znowu to zrobił. Po raz kolejny tego dnia, choć nawet nie minęła godzina. Spojrzał na nią, w oczach błyskała mu radość, jednak nie była ona dziecięca, lecz dojrzała — stateczna.

— Mam nadzieję, że będziesz się tutaj czuła jak u siebie w domu. — Uśmiechnął się tak czule jak nigdy wcześniej.

Dotarło to tylko do podświadomości Leny, ponieważ umysł dzielnie bronił się przed szeptaniem głosu, który pochodził skąd indziej.

Chyba nigdy nie będzie się tutaj — w rezydencji i u boku hrabiego Aloisa Trancy — czuła jak we własnym domu. Już nie teraz.

Będzie się czuła lepiej.

I chyba tego potrzebowała, pomimo iż o tym nie wiedziała, oraz pragnęła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro