11 || Ślady po zmarłych wśród żywych
Promienie zimowego słońca niemiłosiernie raziły go po oczach. Czuł, że chyba zaraz wyzionie ducha, choć ledwo co podniósł się z łóżka. Przetarł twarz dłońmi, westchnął ciężko. Głowa mu pękała. W dodatku nie rozróżniał zbytnio jawy od snu. Już nie wiedział, czy jego młodszy ojciec, tłukący się z socjalistami, i Wetti, mówiący o swoich zaręczynach z jakąś dziewczyną, byli snem czy wspomnieniem z poprzedniego wieczoru.
Świat zdawał się wirować. Najwidoczniej otwarcie butelki wina i samodzielne jej wypicie zaraz po opróżnieniu flaszki burbonu z Wettim nie należało do dobrych pomysłów. Taki żywot człowieka, który w alkoholu szuka odpowiedzi na wszystkie pytania.
Pijany umysł wypowiada trzeźwe myśli — pomyślał, masując skronie. — A potem trzeźwiejesz i masz ochotę znowu się upić w imię zasady: „Czym się strułeś, tym się lecz”, aby łeb przestał boleć chociaż na chwilę.
Usiadł na krańcu łóżka i ponownie westchnął. Wiele myślał o słowach Wettiego na temat narzeczeństwa. Z jednej strony zgadzał się z nim, z drugiej — nie czuł na tyle pewnie, aby wykonać ten krok. A może poczeka na przyjazd Laury i wtedy zdecyduje? Kuzynka miała głowę na karku jeśli chodzi o sprawy matrymonialne, bo udało jej się wżenić w ród bardzo znakomity, choć przy tamtym nazwisko Hops szczególnie wiele nie znaczyło. Z listów, które swego czasu wysyłała bardzo wiele, dało się wyczytać, iż faktycznie jest szczęśliwa.
Drzwi do pokoju otworzyły się.
— Widzę, że pan już wstał — powiedział Albert.
— Naszykuj kąpiel, a potem przynieś mi coś na ból głowy — mruknął, wstając z łóżka.
— Oczywiście. — Skłonił się lekko i wyszedł.
Jacob narzucił na siebie wczorajszą koszulę i powoli sunął w kierunku pokoju Leny. W całym domu panował ten dziwny spokój.
Nie, to nie był spokój.
Bardziej pustka, której nikt i nic nie wypełnił.
Wcześniej minąłby siedzącego w fotelu ojca zaczytanego w porannej gazecie. Obok krzątałaby się jego matka, robiąc swoje zwyczajne rzeczy. Punkt ósma trzydzieści Albert albo Blanche podaliby im porannej herbaty. Zwykle była to czarna, ale czasami po salonie roznosił się słodki aromat herbaty owocowej.
Przystanął na moment.
Jego ojciec nie słodził, natomiast matka sypała łyżeczkę cukru na filiżankę ciepłego naparu.
On uwielbiał bardzo mocną herbatę. Niekiedy przypominała ona swoim kolorem jakąś tania kawę — tak bardzo była intensywna. Ona lubowała się w delikatnym aromacie, czymś co jego ojciec zwał „ciepłą wodą z kolorem”, a nie herbatą.
Jacob powoli przymknął powieki i oczami wyobraźni widział ich twarze. Gdy je otworzył, rozpłynęli się gdzieś w zakamarkach jego umysłu. Robiła tak codziennie rano, licząc, iż te duchy któregoś dnia przestaną być duchami — Luke i Agnes Hops wrócą do żywych.
Co ranek robił to samo oraz co ranek wynik był taki sam. Jak ich nie było, tak się nagle nie pojawiali.
Przeczesał dłonią włosy, aby dodać swojemu wyglądu odrobiny ogłady. Chwycił klamkę prowadząca do pokoju siostry i ostrożnie ją nacisnął, ażeby przypadkiem nie zaskrzypiała i nie wybudziła Leny.
Jeszcze spała. Twarz zwróciła w kierunku okna, które zasłaniały ciężkie zasłony. Na szafce nocnej stała malutka pozytywka, której melodia zawsze towarzyszyła Lenie w czasie zasypiania.
Jacob wiedział, że dostała ją od hrabiego Trancy jako prezent bożonarodzeniowy. W dodatku Lena zaczęła na niego mówić po imieniu, więc wysnuł prosty wniosek — musieli się w jakimś stopniu polubić. To dobrze.
Przez ten ponad miesiąc prawie nie wychodziła ze swojego pokoju. Puste pokoje zbytnio ją bolały i o ile Jacob żył jakąś dziwną nadzieją, o tyle serce Leny rozpadało się na kawałki za każdym razem, jak tylko nie widziała swojego ojca oraz swojej matki wśród żywych.
— Panie, kąpiel już gotowa — oznajmił Albert.
Jacob zamknął drzwi do pokoju siostry i spojrzał sennie na twarz kamerdynera. Wyglądał jak zawsze. Jego stoicka natura wyjątkowo się odezwała w tym czasie, bowiem z jego twarzy nie potrafił nic wyczytać. Nic, kompletne nic. Wcześniej jeszcze dostrzegał subtelne uniesienie czy spadek kącików ust, a teraz — stał się jakąś beznamiętną kukłą. Jacob nie wiedział, czy takie zachowanie kamerdynera bardziej pozwala mu się oswoić ze smutkiem czy nie.
Rozebrał się i wszedł do wanny z gorąca wodą.
Ten dom umarł. Umarł niczym poprzednia głowa rodu Hops z małżonką. Wraz z tym domem umarła jakaś część serce jego domowników. Śmierć zabrała ze sobą nie tylko dwoje ludzi, ale również ich przyzwyczajenia, z których domownicy się składali.
Wyrwij kogoś z rutyny — bardziej nudnej czy wesołej, to nie ma znaczenia — i patrz, jak zniknęła gdzieś cząstka duszy ten osoby. Codzienność była monotonna, ale abstrakcja żałoby — jeszcze bardziej. Ta niezmienność zawsze jest dobijająca.
Jacob wziął głęboki wdech. Wilgotne i ciepłe powietrze unoszące się znad wody wywołało u niego na nowo senność. Pomimo że nadal bolała go głowa, poczuł pewną błogość. Spięte mięśnie rozluźniły się. Zanurzył głowę pod wodą i czekał.
Nie wiedział na co, ale pragnął zostać tu, w tej wannie z ciepłą wodą, tak długo, aż wszystkie jego troski oraz smutki odejdą precz.
Ach, gdyby to wszystko było takie łatwe…
Już nie myśleć, nie martwić się o nic.
Już nic nie czuć.
Stracić oddech…
Gwałtownie wynurzył się z wody i zaczął ciężko oddychać.
Nie może uciec jak tchórz. Ma na tym świecie zbyt wiele, ażeby to po prostu zostawić.
~*~
Zasiadł za biurkiem, chcąc jeszcze raz spojrzeć na dokumenty, które stały się przyczyną jego wczorajszego wybuchu.
— Wejść — powiedział, wpatrując się w plik kartek.
— Przyniosłem opium na ból głowy, jak pan nakazał, oraz list — oznajmił Albert, trzymający srebrną tacę, a na niej wspominane rzeczy.
— Jest niedziela. — Zmarszczył brwi. — Teraz przyszedł? — zapytał, biorąc do rąk kopertę.
— Tak. Czy coś jeszcze?
— Nie. Wyjdź.
Albert skłonił się lekko i zrobił, co mu nakazał.
Jacob chwycił kieliszek, do którego kamerdyner nalał opium, na oko jakieś dwadzieścia kropli, i wypił na raz. Już po chwili poczuł się lepiej.
Przewracał w dłoniach list. Był dziwny. Tylko takie pierwsze określenie przyszło Jacobowi na myśl.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro