Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[Echo] ROZDZIAŁ 1


Część I — „Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka"

Czy śmierć jest dla mnie tylko początkiem?, spytała w myślach, stając w kącie kuchni, z którego miała najlepszy widok na niewielkie pomieszczenie.

Nie żyła.

Od momentu, w którym pojawiła się w nieznanym mieszkaniu, zdawała sobie sprawę, że zginęła. A nawet więcej, została zamordowana. Nie potrzebowała akceptować prawdy, rzucać się w rozpaczy i pytać, dlaczego śmierć spotkała właśnie ją, jakby już wcześniej pogodziła się z własnym losem. Życie dobiegło końca, a wraz z nim odeszły ból i cierpienie, pozostawiając jednak jej ducha w świecie żywych — w obcym mieszkaniu wśród obcych ludzi i obok obcych myśli.

„Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka" — rozbrzmiała piosenka w czarnym, starym radiu, którego antena ledwo mieściła się pod półką na książki. Kobieta w średnim wieku pogłośniła muzykę i zatańczyła wokół stołu, popijając wino o kolorze dojrzałej wiśni. Kieliszek zadygotał, ale nawet kropla nie wydostała się na zewnątrz.

— „Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka" — zaśpiewała refren, choć piosenka doszła do kolejnej zwrotki. Zakołysała ponętnie bioderkami, szczerząc się do ukochanego kieliszka. — Moja piosenka! — krzyknęła, zaciskając pięść. — To o mnie śpiewają! — Zamknęła powieki, równocześnie zaczesując palcami kasztanowe włosy do tyłu.

Nagle zachwiała się i uderzyła udem o jedno z krzeseł. Syknęła z bólu, podskakując na prawej nodze. Kieliszek wypadł z jej rąk, rozbijając na podłodze. Fragmenty szkła roztrzaskały się po całej kuchni. Alkohol chlusnął na walające się po posadzce żurawie z papieru, sklejając je do siebie.

— Cholera! Cholera! Cholera!

Rozmasowała obolałe miejsce, nadeptując na resztki szkła ciapem. Odsunęła krzesło i rzuciła się na nie, wzdychając ciężko. Słońce wyłoniło się zza chmur, a pojedyncze promienie padły prosto na nagrzaną, zaczerwienioną twarz Agnieszki. Zasłoniła się gazetą, wbijając wściekłe spojrzenie w okno.

— Robisz to specjalnie. — Wskazała palcem jakby na słońce. — Nie oszukasz mnie. Nie będziesz mnie drażnić! — wrzasnęła, gwałtownie odsuwając krzesło. — Nie będziesz mnie drażnić! — powtórzyła jeszcze ostrzej.

Podbiegła do okna, spuszczając niebieskie rolety aż do samego parapetu, na którym materiał zwinął się w rulon. Agnieszka nie przestała mimo to.

Huknęło. Agnieszka rozejrzała się po pomieszczeniu. Puściła plastikowe sznurki i cofnęła, zbierając dłońmi powietrze, jakby czegoś szukała.

— Kochanie, gdzie jesteś? — spytała pustki.

Pod stopą chrzęsnęło — nadepnęła na kolejny kawałek szkła. Przyklęknęła, odgarniając fragmenty stłuczonego kieliszka. Pochwyciła rodzinne zdjęcie, które spadło chwilę wcześniej i teraz stało oparte o obleczoną drewnianymi panelami ścianę. Fotografia przedstawiała Agnieszkę, mężczyznę, najpewniej jej męża, i półtoraroczne dziecko. Palcem dotknęła ramki, uśmiechając się ciepło. Opuszkiem pogładziła miejsca, w którym znajdowało się maleństwo. W oczach zabłysły łzy, gdy pocałowała zdjęcie. Zacisnęła usta w wąską linijkę i odwiesiła ramkę na miejsce.

Postukała się o policzki, po czym chwyciła za butelkę, wypijając duszkiem kilka łyków wina. Zakasłała, a potem się skrzywiła.

— Gdzie jest moja piosenka?!

Radio zatrzeszczało w odpowiedzi.

— RAFAŁ! — zawołała skrzeczącym głosem. — Rafał...

Mężczyzna wszedł do pomieszczenia, witając się z żoną kiwnięciem. Przeszedł ostrożnie między kawałkami potłuczonego kieliszka, zabierając ze sobą gazetę. Usiadł na drugie krzesło. Rozpiął dwa guziki od eleganckiego, gładkiego garnituru i poluzował krawat w kropki. Luźna koszula przykleiła się do brzucha, odciskając na sobie kształt żeber. Rafał był chudy, wręcz za chudy na swój wiek. Policzki zapadały się, jakby od dłuższego czasu niewiele jadł. Skóra już dawno wysuszyła się, a ciemne bruzdy wypełniły przestrzeń pod oczami. W przeciwieństwie do żony — dobrze odżywionej i wciąż trzymającej figurę— wyglądał na człowieka zmęczonego życiem, który odliczał dni do nienadchodzącej emerytury.

„Bo w życiu piękne są tylko chwile" — w starym radiu zabrzmiała piosenka Ryszarda Riedla, zakłócana co chwilę trzaskami wydobywającymi się z głośników. Rafał uśmiechnął się ciepło, palcem wystukując o stół rytm piosenki. Położył gazetę na stole i ostrożnie rozerwał na pół, biorąc tylko fragment. Resztę odłożył na nienaruszone krzesło. Zgiął ją w trójkąt i rozdarł jeszcze raz, pozostawiając kwadrat, który zaczął składać w origami, najprawdopodobniej żurawia, sądząc po tworach walających się po podłodze.

Agnieszka popatrzyła się na niego krzywym okiem, kopiąc kawałki szkła. Odetchnęła ciężko, z trudem utrzymując nerwy na wodzy. Wybuch zbliżał się, a odliczanie rozpoczęło w tym momencie.

Dlaczego muszę przyglądać się ich cierpieniu?, pomyślała, przestępując z nogi na nogę. Szukała sensu swojej obecności w tym miejscu, lecz pomimo upływu czasu, znajdowała tylko kolejne pytania.

Rafał skończył żurawia, dołączając go do kolekcji z podłogi.

— Jeszcze tylko osiemset trzydzieści... — głos załamał mu się — dwa. — Dłoń zadrżała, gdy sięgnął po kolejny kawałek gazety. — Już niedaleko do tysiąca — zwrócił się do Agnieszki.

Trzasnęła butelką o podłogę. Chwyciła za nóż i wbiła go w stos gazet, wrzeszcząc:

— Znowu robisz to gówno?!

Agnieszka schyliła się, biorąc jednego z żurawi. Zgniotła go w kulkę i rzuciła do drugiego pokoju. Złapała się za blat, tracąc równowagę. Pot spłynął po jej zmęczonej twarzy, która się zaczerwieniła z wściekłości.

Zasłonki zafalowały na wietrze, choć kobieta zamknęła okno dawno temu. Ciemna, pokryta bruzdami ręka wyłoniła się zza materiału, a zaraz za nią podążyła postać okryta szarym płaszczem. Długi, szpiczasty nos wysunął się spod kaptura. Duch zawisł nad podłogą niczym nocna zjawa, błądząc wzrokiem po całym pokoju. Dłoń powędrowała pod kaptur, a gdy ją wyjął, na palcach trzymał kilka kropelek wody. Przybliżył się do Agnieszki. Dotknął jej policzka, pozostawiając krople, jakby łzy. Rozpacz przyszła do kobiety w moment. Rozpłakała się, przechodząc przez ducha i depcząc po żurawiach.

Czy jestem podobna do tego ducha? Mrugnęła, a kiedy ponownie spojrzała, jego już je nie było. Nie znała przybyłej istoty, lecz wydawała się tak samo niewidzialna jak ona.

— Uważaj trochę — zwrócił żonie uwagę, choć wcześniej nie interesował się jej zachowaniem. — I dalej osiemset trzydzieści dwa.

— Ja mam uważać?! — Oburzyła się. — Wracaj do pracy, nierobie jeden! Musimy z czegoś opłacić rachunki i spłacić pożyczkę.

Pociągnął nosem.

— Pożyczka była dla niej — wyszeptał. — Chcieliśmy jej zrobić niespodziankę. Kupić dobry telefon.

— Zamknij się, błagam zamknij się. Jej... — zdusiła w sobie słowa. — Jej już z nami nie ma.

Pył, czarny niczym smoła, pojawił się znikąd. Otulił Agnieszkę, przyjmując postać dziecka. Słowa pocieszenia przeszły bezgłośnie przez usta, idąc jak mrówki po nogach kobiety. Poruszyła się i strąciła wszystkie. Dziecko wzdrygnęło się i uciekło, przemieniając w sowę.

— Kłamiesz — wysyczał przez zaciśnięte zęby Rafał. — Nie rozpowiadaj takich kłamstw. Kornelia po prostu jest chora. Jeszcze tylko osiemset trzydzieści dwa i wyzdrowieje — zapewnił stanowczym tonem.

Agnieszka otworzyła usta i zamarła, zduszając w sobie wszystkie słowa. Odwróciła się, zabierając nóż. Końcówkę ostrza wbiła w opuszek palca, zaczynając nim kręcić, aż niewielka ranka pojawiła się na powierzchni skóry. Rafał podziękował kiwnięciem i zabrał się za robienie kolejnych żurawi.

Może ja mam na imię Kornelia?, zaproponowała, próbując przypomnieć sobie, czy tak ma na imię. Powoli zdawała sobie sprawę, że nie pamięta nawet własnego imienia.

— Ona nie żyje — wyszeptała Agnieszka, zamykając oczy. — Ona nie żyje przez ciebie.

Rafał zmarszczył brwi, lecz nie oderwał się od pracy po usłyszeniu oskarżeń. Po prostu je przemilczał.

— Nic nie masz do powiedzenia? — Pokręciła głową. — Naprawdę nic? — spytała błagalnym tonem.

Zaczekała chwilę na odpowiedź. Nie dostała jej.

Ktoś zaśmiał się. Ten śmiech nie należał ani do Agnieszki, ani do Rafała.

Z pokoju obok dobiegły kroki. Młoda kobieta wyłoniła się zza ściany, wysuwając spod rękawa czarną, zmarszczoną rękę, której palec wskazał na Rafała. Usta, wąskie i dziewczęce, poruszyły się, wypowiadając wyliczankę. Palec powędrował ku Agnieszce, potem jeszcze raz pokazał na Rafała, aż kobieta zamarła. Na słodkiej, niewinnej twarzyczce pojawił się przerażający uśmiech. Zatańczyła w miejscu i nagle zawisła nad głową Rafała. Przechyliła się na bok, zniżając aż do ucha mężczyzny. Rozchyliła wargi i szepnęła kilka słówek.

— Nie było cię w domu. Całymi dniami pracowałeś — zarzuciła mu Agnieszka.

— Kłamstwa — wysyczała przez czarne zęby nieznana kobieta. — Co ta głupia wygaduje? — zapytała głosem miękkim, ale sprawiającym, że włos się na głowie jeżył. — Za dużo gada, za dużo...

Rafał nadal milczał.

— Zdarzało ci się nawet nie powiedzieć „cześć" córce — kontynuowała Agnieszka. — Nie wiedziałeś, co się z nią dzieje. Nie zauważyłeś nic podejrzanego. A teraz ona nie żyje... To twoja wina...

— CISZA! — wrzasnął, ciskając niekończoną składankę na stół.

Za oknem coś trzasnęło. Zerwał się, odsunął zasłonkę, zwinął rolety i zamarł. Prychnął pod nosem. Odwrócił się i spojrzał na żonę z przymrużonymi z wściekłymi oczami.

— Moja wina — powiedział opanowanym tonem. — Moja wina — powtórzył ostrzej. Wskazał palcem na żonę, zaciskając zęby. — To twoja wina — wycedził przez nie.

— Kłamiesz!

— Ja pracowałem, to ty miałaś zajmować się domem! — ryknął.

— Nie, ty śmieciu! Jak śmiesz mnie oskarżać?! Zajmowałam się domem, ale Kornelia była dorosła!

— To co z tego?! Nadal była naszą córką! — Uderzył się we własną pierś. — Nasze dziecko, a ty pozwoliłaś jej umrzeć.

— Niech zamilczy — zaproponowała obca kobieta, gładząc policzek Rafała.

— To twoja wina! Ty nieudacznik... — nie dokończyła.

Rafał zacisnął pięść i przywalił nią w twarz żony. Kobieta poleciała w stronę blatu kuchennego. Skronią odbiła się od twardej powierzchni. Upadła i przestała się ruszać.

— Ko... Ko... Kochanie? — Nie umiał się wysłowić. — Kochanie? — powtórzył. — Boże, co ja zrobiłem? — Zebrał włosy do tyłu. — Nie, nie, nie! Błagam, pomocy! Pomocy, ktokolwiek!

Przyklęknął nad Agnieszką. Dotknął jej zakrwawionej twarzy, delikatnie szturchając za policzek, by się obudziła. Nie zareagowała. Chwycił za ścierkę i przycisnął ją do rany.

Młoda kobieta zeskoczyła na podłogę, podskakując w miejscu. Zrobiła w powietrzu obrót i zatrzymała się, gdy rozległ się stukot. Dobiegł z drugiego pomieszczenia. Starsza kobieta stuknęła laską o ścianę. Jej smutne, pozbawione blasku oczy skierowały się na płaczącego Rafała. Pochyliła głowę i załkała.

— Dlaczego czynisz tyle zła, moja droga Ate? — spytała ciepłym, kojącym głosem.

Ate zacharczała niczym dzika bestia, po czym przeniknęła przez zamknięte okno, uciekając.

Staruszka pokręciła głową. Nagle skrzywiła twarz z bólu. Chwyciła się za prawą nogę i skuliła, szeptem wypowiadając imię Zeusa. Wzięła głęboki wdech i zrobiła krok do przodu. Pot spłynął po jej twarzy. Siwe włosy wyleciały, pozostawiając tylko kilka z nich na poranionej głowie.

— Ją jeszcze można uratować — zwróciła się do Rafała. — Wezwij karetkę.

— Karetka! — krzyknął i wybiegł z pokoju po telefon.

Odetchnęła z ulgą, siadając na wolnym krześle. Rozmasowała nogę, równocześnie poruszając nią, jakby sprawdzała, czy już wszystko w porządku. Kiedy skończyła, spojrzała w kąt kuchni i westchnęła ciężko, choć w jej oczach pojawił się blask. Łagodny, budzący zaufanie uśmiech przybył wraz z chwilą, gdy wyciągnęła rękę.

— Kim jesteś, kochanie? — spytała ducha stojącego w kącie.

Zamyśliła się. Już wcześniej zastawiała się nad imieniem, ale nadal nie odkryła własnego. W myślach pozostało już tylko jedno — to, które padło w trakcie kłótni Agnieszki i Rafała.

I już jutro kolejny rozdział! ;) Zostawiajcie gwiazdki i komentarze, jeśli się podobało :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro