Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

28: Exo'listice

Co ona tutaj robi? – pytanie to Daemona zadawała sobie, odkąd otworzyła oczy w ten zimny, późnopaździernikowy, wtorkowy poranek. Straszliwie ciągnęło od niewielkiego okna. Z całą pewnością dużo brakowało mu do akceptowalnej szczelności. Pani Draagonys siedziała więc na pryczy owinięta w koc i zadawała ciągle to samo pytanie, wpatrując się w kąt po prawej stronie drzwi.

Widziała coś, czego widzieć nie powinna. Widziała coś, czego nie widział nikt inny na czele ze strażniczką, która jak co dzień zaprowadziła Daemonę do łazienki na odświeżenie po poprzednim dniu i nocy, nie zwracając uwagi na nadprogramowego lokatora celi.

Oparta o pożółkłą ścianę celi stała Śmierć. Jej czaszka skrywała się pod kapturem, a światło wydobywało z ciemności tylko wyszczerzony kościsty uśmiech żuchwy i górnej szczęki. Kostucha wbrew pozorom nie dbała o zęby; wielu brakowało, a kilka wyraźnie zostało wyszczerbionych. Peleryna zmory łopotała pomimo braku wiatru; powietrze hulać musiało po drugiej stronie – po stronie, w której żyła (o ile żyła) Śmierć. Łowczyni Dusz jak zwykle przybyła ze swoim nieodłącznym atrybutem w postaci wysokiej na około dwa metry kosy o pięknie wyżłobionym drzewcu; drzewiec owy otaczały ciernie, szkielety, a także nagrobna roślinność; bukszpan, bluszcz, chryzantemy. Przy każdym ruchu ostrze odbijało na swej idealnej powierzchni blask chłodnego, srebrzystego księżyca, pomimo że w rzeczywistości Daemony trwał dzień.

Śmierć nie odwiedziła swojej podopiecznej dawno, a podopieczna wydawała się obrażona tym niedopatrzeniem. Wszak jak mogła wybaczyć, że ta nie wspierała jej podczas rzezi w kuchni? Że nie stała za nią murem podczas mordów na zdrajcach? Że nie była świadkiem ostatecznego upadku Daemony, gdy ta w pełni świadomie podjęła decyzję o rzuceniu zaklęcia Ven Mortem na Elenę? Porzuciła ją, jak dziecko porzuca zabawkę, gdy traci nią zainteresowanie. Nudna została wciśnięta w kąt i jedyne, co jej pozostało, to ucieczka w nadzieję, iż Kostucha kiedyś wróci. No i wróciła; ale po co? Czy Vromianka odzyskała uwagę Łowczyni Dusz którymś z niegodnych czynów? A może mara postanowiła ją przypilnować, aby nie uciekła przed parszywym losem? Czy węszyła spisek? A jeśli Śmierć przybyła, aby nasycić się strachem?

Kobieta przechyliła głowę, mrugając parokrotnie. Widmo nie zniknęło. Podrapała się po skroni, szukając odpowiedzi. Próżny trud. Czego chciała Śmierć, mogła wiedzieć tylko ona sama, a Śmierć mówić nie lubiła; wolała śpiewać, a w tym przypadku mruczeć wesołe mruczando. Mruczando nie dostarczało odpowiedzi, wręcz nastręczało kolejnych pytań. Melodia wydawała się dziwnie znajoma, ale czy na pewno? Coś w niej sprawiało, że Daemona nie potrafiła przyporządkować jej do żadnej wcześniej słyszanej pieśni, mimo silnego uczucia deja vu.

Mijały godziny, a więźniarka wciąż tkwiła w jednym miejscu, wybałuszając oczy na iluzję. Iluzja nie bledła, nie rozpływała, nie rozmywała, ani się nie przemieszczała. Iluzja była. Iluzja towarzyszyła. Iluzja przyzwyczajała do siebie. Bardzo prawdopodobne, że iluzja była prawdą.

Daemonie zrobiło się to obojętne, czego chce stara przyjaciółka. Z pewnością nie chciała jej skrzywdzić. Skrzywdzić kobietę mogła tylko inna istota; i nie była to Śmierć.

Puk.

Puk.

Tylko dwa.

Przeniosła oczy na okratowane drzwi, jednocześnie pukając w ścianę po raz trzeci, bo w innym wypadku nieidealność nie dałaby jej spokoju. Przecięty żelaznymi prętami stał Moore. Obok strażniczka siłowała się z zamkiem.

Brzdęk. Trzask. Zgrzyt.

Drzwi zsunęły się, wpuszczając gościa do środka.

– Na pewno nie chcesz wysłuchać oskarżenia? – zapytał bez zbędnych wstępów, opierając się o framugę. Strażniczka czaiła się w przyzwoitej odległości za plecami Charliego. – Nie chcesz usłyszeć wyroku?

Kobieta spojrzała na Kostuchę, za nic mającą nowe towarzystwo. Ta nie reagowała, jakby sugerując odpowiedź, jaką powinna podać Daemona.

Oskarżona nie uczestniczyła w żadnej z pięciu rozpraw. Wystarczyło, że podpisała parę oświadczeń spisanych przez Michaela Righta, który został jej obrońcą. Jego obrona ograniczała się do wynegocjowania w miarę szybkiego terminu egzekucji oraz miejsca i czasu – na czym najbardziej zależało byłej ślepusze. Stwierdził, że powoła się na jej niezaprzeczalny wkład w zakończenie wojny domowej po magicznej stronie muru. Po odejściu największych obrońców tradycji, mniejsze grupy zaprzestały działań. Nastroje się uspokajały, a eterranie wracali do przedwojennych zajęć. Zawierzyła adwokatowi i od chwili złożenia paru autografów na dokumentach, nic jej już nie obchodziło.

Przeniosła wzrok na Charliego, ubranego w elegancki garnitur. Trwała przerwa, podczas której sędziowie naradzali się, aby wydać ostateczny i nieodwołalny, a także sprawiedliwy, wyrok.

– Po co? – Niczym naiwnie zdziwiony piesek przechyliła głowę, a przesuszone włosy smagnęły lewe ramię. – Wiemy oboje, jak będzie.

– Eh... – westchnął Moore, zerkając przez ramię na strażniczkę. – Wracam – zadecydował, znikając za framugą drzwi.

Na jego miejsce wstąpiła wartowniczka, rozglądając się z niepokojem po celi. Daemona posłała jej pytające spojrzenie. Czyżby wyczuwała obecność istoty z innego świata? Zerknęła pospiesznie na nieruchomą Śmierć. Czarnowłosa kobieta w uniformie zmarszczyła nos, zanim zatrzasnęła okratowane drzwi klitki. Niepotrzebnie. Pani Draagonys znała swoje miejsce i postanowiła w nim przebywać do końca.

Ostatni rzut oka na Kostuchę i opadła na pryczę. Przed sobą miała popękany, szary sufit. Gęsta, czarna sieć uszczerbków zdobiła starą powierzchnię desperacko domagającą się remontu. Znała każdą ze szczelin na pamięć i nawet zamykając oczy, mogłaby odtworzyć ich przebieg. Żadne zaskoczenie – chwaliła się swoją fotograficzną pamięcią. Ilu więźniów od początku wojny zaszczyciło tę celę swoją obecnością? Ilu, tak, jak i ona, spędzało czas na liczeniu każdej linii ściennych pęknięć? Ilu z nich dostało szansę na nowe życie, a ilu stracono? To przeszłość, a ją interesowała przyszłość.

Ile będzie trwało ogłaszanie wyroku? – zastanawiała się.

Przewróciła się na prawy bok, zamykając oczy.

Zdąży się zdrzemnąć? Ponoć można szybko zapaść w sen, stosując prosty trik. Przez cztery sekundy oddychała spokojnie przez nos. Siedem sekund wstrzymywała oddech. Na końcu osiem sekund wdychała i wydychała powietrze ustami. Już miała prychnąć, kpiąc z zawodności metody, gdy nagle odpłynęła w krainę snu.

***

– Pani Draagonys.

Zamrugała. Dopiero zamknęła oczy, a już ktoś ją nawiedzał? Roztarła powieki i podniosła się na ramię, patrząc na odzyskujących ostrość mężczyzn. No i, oczywiście, Śmierć.

Michael, obrońca wystrojony w swój najdroższy garnitur, stał na przedzie, a za nim w cieniu korytarza skrywał się Charlie, podziwiający ze smutkiem brud betonowego spacerniaka.

– Dzień dobry, panie Right. – Kobieta uśmiechnęła się, z werwą podrywając się z łóżka i przysiadając na jego krańcu. Odrzuciła koc za siebie. Utkwiła spojrzenie zapuchniętych od snu oczu bezpośrednio w Rightcie. – Mam przynajmniej nadzieję, że dobry. Dobry, prawda? – Pragnęła poznać wyrok, mając niemalże pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z jej życzeniami.

– Pani Draagonys, większość orzekła o pani winie. – Nie trzymał jej w niepewności. – Egzekucja w asyście eterrańskich kapłanów w postaci Neutralizacji Holistycznej odbędzie się w piątek trzeciego listopada o dwudziestej... – To za trzy dni, zauważyła Daemona, doskonale zdając sobie sprawę z upływu czasu. Michael nie mógł powstrzymać nieprofesjonalnych podrygiwań kącików ust, gdyż z kolejnej informacji był bardzo zadowolony, a jeśli on był zadowolony, to i ona powinna. – Na najwyższych tarasie tego budynku, na piątym piętrze – dokończył, nie kryjąc wesołości.

Przez chwilę Daemona znów przypominała siebie sprzed lat. Oczywiście, panowie nie mieli o tym pojęcia, ponieważ nie znali jej z tamtych czasów. Widzieli za to szczery, daleki od obłąkania uśmiech, przyciemnione policzki i iskierki migoczące w czarnych oczach. Skóra jakby się rozpromieniła od wewnętrznego szczęścia, a rzęsy zwilgotniały, nasączone słonymi łzami radości. W ułamku sekundy odmłodniała o lata, które zwaliły się na nią od początku wojny.

Wstała, podchodząc szybkim krokiem do obrońcy. Wyciągnęła dłoń, którą mężczyzna pochwycił i uciskał.

– A więc się udało. – Otarła łzy, puszczając dłoń Michaela. Zerknęła ukradkiem na Śmierć i powiedziała: – Zobaczę nocne niebo. Dzień dobry, Right. – Zaśmiała się, wracając doń uwagą. – Z całą stanowczością, dzień dobry.

– Do wiadomości publicznej została podana tylko data i godzina – kontynuował. – Nie powinno być sprzeciwów. Żadnych obrońców. G'Nosi był obecny podczas wydawania wyroku, ale nic nie wskazuje na to, żeby miał wciągnąć w to Rossiego.

– Ta... – Kobieta wzruszyła ramionami. Oparła się pośladkami na stoliku, drapiąc po czole. – Nie wiem, czemu tak im zależało na moim uwolnieniu. To nie byłoby sprawiedliwe. Lepiej niech zajmą się swoim życiem. Dziadek – prychnęła – przypomniał sobie o mnie po latach. Pewnie chcą ze mnie zrobić bohaterkę narodową, kiedy C'Than zginął. Ktoś musi stać się symbolem. Bez problemu znajdą kogoś innego. Vill doskonale się do tego nadaje.

Sprawiedliwość to takie cholerstwo, które każdy naginał do swoich zasad. Daemona także kierowała się pewnymi zasadami, a mówiły one o tym, że powinna zginąć od Neutralizacji Holistycznej. Nie inaczej.

Michael wycofał się, a na scenę wkroczył Charlie. Przyglądała się mu dłuższą chwilę. Przybyło mu srebrnych włosków? Jednej zmarszczki wcześniej nie widziała, inna za to wydawała się ostatnio płytsza.

Z chęcią przytuliłaby się do śledczego, ale czuła, że nie powinna. Do końca pozostać neutralną – taki przyświecał jej cel. I chociaż niezmiernie cieszyły ją warunki jej śmierci, to przez nastawienie Moore'a jej duszę ukuł żal. Współczuła bardziej jemu niż sobie. Zapewne jej wygraną odebrał jak osobistą porażkę.

– Powiadomię Shantalę Aundrin – odezwał się, nie patrząc jej w oczy.

Nie widział, jak przygryzła wargę, zawiedziona jego postawą. Zacisnęła też pięści, wrzucając sobie, że wielu ludzi załamie jej odejście. Twarda. Miała być twarda.

Wyszczerzyła zęby, zbierając w sobie siłę, aby wykrzesać radość w tonie. Na przekór wszystkiemu.

– Powiadom też kompetentną osobę – poleciła, nie tracąc udawanej wesołości – że na kolację w piątek chciałabym zjeść babeczkę z czekoladą, tartę z owocami i... burgera z KFC. – Przez okno swojej celi miała doskonały widok na restaurację wspomnianej sieciówki. Wielu ludzi ją odwiedzało, więc zamierzała się przekonać, co takiego w niezdrowym jedzeniu widzą.

– Dobrze. – Podniósł głowę. – Przekażę komu trzeba.

– Wracaj do swoich obowiązków. – Kobieca ręka drgnęła, powstrzymana przed pokrzepiającym ściśnięciem ramienia Moore'a. – Raporty same się nie wypełnią. Do piątku, Moore – pożegnała się, po czym przeniosła wzrok na Michaela. – Żegnaj, Right.

– Do piątku, Daemono... – westchnął Charlie, z ulgą opuszczając celę.

– Żegnam, pani Draagonys. – Urzędnik ukłonił się kulturalnie i wraz z grubą teczką zniknął za drzwiami.

Napięte mięśnie twarzy rozluźniły się, ale mrowienie pozostało. Drobne dłonie roztarły policzki.

Na początku się cieszyła – radością prawdziwą i szczerą. Później zobaczyła żal Moore'a. Zaklęła, uderzając pięścią o materac. Czemu musiało być tak trudno? Shantala też będzie zawiedziona jej odejściem. Zostanie sama. Ja ją zostawiam samą, jestem taka samolubna, stwierdziła Daemona z goryczą.

– I co się śmiejesz?! Co tak szczerzysz te zęby?! – krzyknęła do Kostuchy. Odpowiedziała jej cisza mowy ciała i cisza słów.

Kopnęła z całej siły o nogę leżanki, sycząc po tym akcie wandalizmu przeciągle, gdyż mocno obiła palce chronione cienkim materiałem prawie szmacianych butów. Poruszenie w celi ściągnęło uwagę strażniczki, która zaglądnęła, nim wsadziła klucz do zamka, aby odizolować więźniarkę od reszty świata. Złorzeczyła pod nosem na wariatki, które przyszło jej pilnować. Daemona nie współczuła blondynce ani odrobinę. Pocałowała środkowy palec i uniosła dłoń tak wysoko, aby tamta widziała, iż chamski gest skierowany został doń. Strażniczka w odpowiedzi, niczym papuga, powieliła niewerbalny znak nie-pokoju, a dla złośliwości dodała jeszcze jednoznaczne pociągnięcie po szyi. Pani Draagonys prychnęła. To nie zrobiło na niej wrażenia.

I mogłaby dalej ciągnąć tę bezgłośną wymianę zdań, gdyż w zanadrzu miała brzydkich gestów cały wór, ale powstrzymała ją myśl, iż do niczego takie zachowanie nie prowadzi. Machnęła więc ręką i spoczęła na posłaniu.

Teraz wystarczyło poczekać na piątek.

***

Wybiła godzina dwudziesta. Skąd Daemona o tym wiedziała, nie mając dostępu do żadnego czasomierza? To proste. Nadszedł piątek; o dwudziestej pierwszej miała nastąpić egzekucja; z oddali usłyszała, jak strażniczka wyraźnie mówi: Shantala Aundrin. W dodatku Kostucha po raz pierwszy przejechała ostrzałką po sierpie kosy, która tym razem błyszczała w blasku słońca, mimo iż na zewnątrz dzień stał się wieczorem.

Zgrzyt.

Zgrzyt.

I tak co sekundę.

Śmierć tworzyła tło dla nadchodzących wydarzeń. Kościstymi palcami obejmowała kamień, gładko przeciągając nim po ostrzu.

Zgrzyt.

Zgrzyt.

Pani Draagonys przywykła do tego martwego towarzystwa. Od chwili pojawienia się we wtorek, Kostucha nie opuszczała Daemony, pozostając zawsze na widoku. Towarzyszyła jej podczas snu, śniadań, porannych kąpieli, w toalecie, podczas obiadów, podczas kolacji. Wlepiała puste oczodoły w postać więźniarki, pilnie obserwując każdy najdrobniejszy ruch i gest. Spędziła z nią ostatnie dni, godziny, minuty i sekundy życia, jakby chciała wynagrodzić swą nieobecność podczas morderstw, jakich dokonywała podopieczna.

Od dawna, Daemona, była przygotowana. Grzecznie pościeliła łóżko i czekała. Jeszcze tylko pożegnanie, rytuał i będzie mogła odejść.

Strażniczka podeszła do drzwi, a towarzyszyła jej Shantala. Jeszcze poprzedniego dnia umundurowana kobieta brała udział w przekomarzaniu, ale dzień egzekucji ostudził jej zapędy do dziecinnych zachowań; jakby nie wypadało. Draagonys była innego zdania. Chamskie i prostackie potyczki z wartowniczką przynosiły jej rozrywkę, a także pozwalały na chwilę zapomnieć. Zapomnieć o niepokoju. Zapomnieć o tym, co może zobaczyć po drugiej stronie. Zapomnieć o bólu osób, które musi opuścić. Dostała spokój, aby móc snuć refleksje, niestety te nie pomagały ostudzić nerwów. Szła na śmierć. Szła po nowe życie. Szła, a od losu tylko zależało, gdzie tak naprawdę przyjdzie jej dojść.

Nienaoliwione zawiasy jęknęły, wpuszczając rudowłosą przyjaciółkę do środka. W ramionach trzymała papierową torbę z KFC oraz kartonowe pudełko z którejś z lokalnych cukierni uwzględniającej w swoim asortymencie babeczki i tarty. Ludzie uwielbiali słodycze, więc tych było w okolicy pod dostatkiem. Daemona mimowolnie się uśmiechnęła, gdyż myślała, że jej prośba zostanie odebrana jako żart i nigdy niespełniona. Wiedziała, że to zasługa Charliego. Gdyby nie był sobą, ona najprawdopodobniej dostałaby menu z kuchni CBW z poleceniem wybrania sobie tego „ostatniego posiłku", a rytuał odbyłby się gdzieś w podziemiach w pomieszczeniu do egzekucji prowizorycznie przekształconym na potrzeby kapłana eterran. Mogła złorzeczyć na jego nadgorliwość, ale doskonale wiedziała, że tylko dzięki niej spełniono jej zachcianki.

– Kochana! – zaśmiała się, podchodząc i rozkładając ramiona, tak, jakby chciała objąć przyjaciółkę. – Już się bałam, że nikt mi nie dostarczy zamówienia. – Odebrała opakowania, uchylając rąbek papierowej torby. W powietrze uniósł się zapach świeżego pieczywa, pomidorowego i czosnkowego sosu oraz smażonego mięsa; jakże inny od tego, który wydobywał się ze specjałów spod ręki więziennego szefa kuchni.

– Bardzo śmieszne. – Shantala przewróciła oczami. – Widzę, że trzyma się ciebie dobry humor.

Daemona machnęła ręką, siadając na pryczy i ujmując wielką bułkę w dłonie. Przysunęła nos, aby móc nacieszyć się intensywnością przypraw. Odgryzła pierwszy kęs, zamykając oczy, jakby starała się poczuć wszystkie mieszające się ze sobą smaki: sera, ogórków, sałaty, bułki i mięsa.

– Wiesz, jak jest – odpowiedziała po dokładnym przeżuciu i upewnieniu się, iż nie będzie mówić z jedzeniem w ustach. To niekulturalne. Otarła kącik ust. – Wierzę, że to nie koniec. Ufam bogom. Jakie będzie moje nowe życie... nieważne. Świat zmierza ku lepszemu, więc nie powinno być gorzej niż dziś.

Przyjaciółka pokiwała głową, siadając obok Daemony pałaszującej ostatni posiłek przed egzekucją.

– Jeszcze godzina – mruknęła Aundrin.

– Ta... – bąknęła Daemona, strzepując okruszki ze spodni na ziemię. – Jeszcze godzina.

Ciepłe ręce Shantali objęły Daemonę w pasie. Ruda głowa oparła się o ramię brunetki, a w niebieskich oczach zalśniły łzy. Więźniarka udawała, że nie widzi smutku drugiej kobiety. Owszem, żegnały się na długo, zapewne na wieczność, ale czy to musiało być smutne pożegnanie?

Draagonys zaszeleściła papierową torbą, zwijając ją w zgrabną kulkę, którą rzuciła na blat. Sięgnęła po pudełko, ułożyła je na kolanach i otwarła wieczko. Kolorowa tarta i jasna babeczka wyglądały zachęcająco, idealnością swego wypieku kusząc do skosztowania.

Trąciła przyjaciółkę w ramię, pokazując foremkę z pulchnym ciastem.

– Chcesz babeczkę? – zapytała.

– Jedz, jedz... – odparła tamta, apatycznie wycierając policzki.

– Niech mi wyjdzie na zdrowie – pogodnie zażyczyła sobie Daemona, wpychając połowę babeczki do ust. Stłumiony chichot wydobywał się z jej gardła.

– Jesteś niepoprawna. – Shantala podniosła głowę tak, że przyjaciółka mogła zauważyć zaczerwienioną od płaczu twarz, a także iskierki rozbawienia pląsające w okolicach tęczówek. – Ślepcy mieli na ciebie zły wpływ.

Uniesiony palec byłej ślepuchy sugerował, żeby chwilę zaczekać, bo chciała coś powiedzieć. Odezwała się, dopiero pozbywszy się ogromnego, słodkiego kęsa. No, nie do końca się go pozbyła, gdyż aktualnie wędrował do żołądka.

– Zwłaszcza Scorpius – wykrztusiła wreszcie. – Gdyby nie on, nie zrobiłabym tylu złych rzeczy. Zapewne też dawno bym nie żyła.

– Nie jesteś na niego zła za to, do czego doprowadził?

– A uważasz, że powinnam?

Poważna mina Shantali wyrażała wszystko, co Daemona chciała wiedzieć.

– Mając na uwadzę naszą przyjaźń, nie przyjmuj od niego od razu przeprosin. Nie zasługuje – mruknęła rudowłosa ostro.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, ile czasu miałam na przemyślenie ostatnich miesięcy. Zobaczymy, czy bogowie pozwolą mi go jeszcze zobaczyć.

– Słyszałam, że Karma pozwala na zakończenie niedokończonych spraw.

Daemona prychnęła wesoło. Wrzuciła resztki babeczki do pudełka, wyciągnęła rękę z okowów uścisku Shantalii i sięgnęła do karku, znajdując zapięcie wisiorka. Chwilę majstrowała przy zapince, ale wreszcie z sukcesem ściągnęła biżuterię z szyi. Następnie złapała za pierścień zaręczynowy i zsunęła z palca serdecznego. Pozostała tylko obrączka, lecz magicznego symbolu nierozerwalności związku, który zawarła ze Scorpiusem, zdjąć się nie dało aż do śmierci.

Bez słowa – z wyjątkową delikatnością, a nawet nabożnością – podała Shantalii pasujący do siebie komplet. Rudowłosa zacisnęła palce na podarku, wcześniej przez chwilę podziwiając żywy połysk kamieni. Daemona z żalem patrzyła, jak przyjaciółka wkłada pierścionek na łańcuszek, po czym zawiesza je sobie na szyi. Na czas pobytu w więzieniu i podczas egzekucji, Aundrin nie mogła mieć przy sobie torebki. Nie pozwolono jej także korzystać z czarów pod karą grzywny lub pozbawienia wolności. Musiała szanować wewnętrzne przepisy CBW próbujące postawić eterran i ludzi na równi. Każdy eterran jednak wiedział, że bezbronny człowiek nigdy nie będzie silniejszym od bezbronnego eterrana.

– Pilnuj jak oka w głowie – mruknęła Daemona, wciąż wgapiając się w karmazynowy kamień. Wisiorek ją przyciągał, ściągał całą jej uwagę i emanował energią. Bez niego miała wrażenie, że wypełnia ją próżnia. – Są dla mnie ważne.

– Wiem, Daemono. – Kiwnęła Shantala. – O wszystkim wiem.

Oczywiście, że wiedziała o wszystkim. Inaczej nigdy nie współpracowałaby tak chętnie z CBW, a biżuterii by nie przyjęła, wymyślając wymówki w stylu: „ale to dla ciebie ważne pamiątki".

– Scorpius byłby zły, gdyby ktoś mi je ukradł – powiedziała więźniarka głucho, na siłę odrywając spojrzenie od smoka-strażnika klejnotu. – Bardzo zły... – mamrotała pod nosem – bardzo zawiedziony...

– Nie przejmuj się, dopilnuję, żeby nie trafiły w niepowołane ręce – uspokajała Aundrin, jednocześnie głaskając spinające się plecy.

Daemona w jednym momencie straciła większość sił witalnych. Jej skóra zbladła, a ruchy stały się ociężałe. Puste oczy wciąż gnały do wisiorka. Musiała je zamknąć.

– Dziękuję. Pamiętasz, jak żegnałyśmy C'Thana? – zapytała kobieta. – Połóż się ze mną na łóżku. – Wskazała za siebie.

Podciągnęła się głębiej, a że prycza była wąska, przywarła plecami do ściany. Shantala położyła się twarzą do niej, przyłożyła czoło do jej czoła i objęła w talii, przytulając się ściśle.

Oddychały jednym powietrzem, spokojnie i niespiesznie. Miały pół godziny. Pół godziny na pożegnanie, gdyż nigdy więcej miały się nie zobaczyć. Daemona znosiła to lepiej, nie uroniła żadnej łzy. Przepełniało ją podniecenie związane z oczekiwaniem. Wreszcie nadszedł dzień, w którym uwolni się od tego życia i zyska szansę na nowe. Co innego Shantala; ostatnia kobieta z rodu Aundrinów płakała jak dziecko, pociągając nosem i raz po raz wycierając łzy. Tym razem się nie pomalowała, to też nie straszyła rozmazanym tuszem i cieniem. Jej oczy za to opuchły, a policzki poczerwieniały. Ostatecznie to brunetka pocieszała rudą, delikatnie głaskając gładkie, długie włosy.

Ciii, mała, już nie płacz...

Kochanie, zapomnij o bólu...

Pocałowała czoło, zagarniając bliżej siebie drobną sylwetkę. Cały czas myślała, że to ona będzie tą, która popadnie w szaleńczy żal bez pocieszenia; a okazało się, że to ona została pocieszycielką. Nie rozumiała do końca tak mocnego wybuchu uczuć ze strony Shantalii, ale zwalała ten stan na fakt, iż przyjaciółka była w ciąży. Czuła przykrość, ponieważ mieszała w to całe szaleństwo osobę, która powinna wypoczywać.

Po karku ślizgał się wzrok Kostuchy; zimny wywoływał ciarki i gęsią skórkę. Daemona uniosła głowę, karcąco zerkając na Śmierć, próbującą przeszkodzić we wzniosłym momencie.

Odejdź, zmoro! A kysz! – pomyślała. Istota potężna, taka jak władczyni losu dusz, z pewnością potrafiła czytać w myślach. I czytała. Przekrzywiła głowę, po czym powoli nią pokręciła. Nie miała ochoty opuszczać swej podopiecznej.

Daemona dała za wygraną. Pogodziła się z tym, iż będzie znosić Kostuchę do końca życia. Co za różnica; jeden obserwator neutralizacji więcej czy mniej? Bez znaczenia.

Zatopiła się w kwiatowo-ziołowym zapachu włosów Shantalii. Rumianek – wyraźnie wciskał się do nosa. Był nutą najintensywniejszą. To ona towarzyszyła Daemonie Lunie Draagonys, kiedyś Sathanie, byłej ślepusze, w ostatnich minutach dotychczasowej egzystencji; a ona sama, nie zamieniłaby rumianku na nic innego.

***

Dochodziła dwudziesta pierwsza. Zostały dosłownie minuty, aby farsa rozpoczęta prawie miesiąc temu dobiegła końca. Gdy Daemona pierwszy raz przekroczyła drzwi pokoju przesłuchań, wziął ją za zwykłą przestępczynię, a jej historię kryminalną za błahostkę. Nie sądził, że sprawa pani Draagonys okaże się tak zagmatwana, a jej motywy równie niejednoznaczne. Wreszcie, nie spodziewał się, iż z całego serca będzie jej życzył, żeby ktoś ocalił ją od parszywego losu. Do ostatnich sekund miał zamiar żywić nadzieję i wyczekiwać na wiadomość brzmiącą: Draagonys uciekła. Poudawałby oburzonego, może nawet zakląłby przykładnie, ale w duchu gratulowałby jej przekrętu życia. Miał nadzieję nie zobaczyć Daemony na jej własnej egzekucji.

Zasiadał na jednym z krzeseł ułożonych w trzy rzędy. Pozostało jeszcze jedno wolne miejsce; resztę zajmowali śledczy, paru sędziów, jeden członek rady eterran i kilkoro słuchaczy, którzy byli z przesłuchiwaną od początku do końca. Ci ostatni chcieli dobrowolnie towarzyszyć kobiecie w jej ostatnich chwilach, wspierając w obliczu śmierci. Cała reszta miała obowiązek uczestniczyć w tym paskudnym przedstawieniu.

Westchnął, opierając potylicę o oparcie krzesła i odchylając głowę, tak, aby móc podziwiać piękno nocy. Kiedyś nie zwracał uwagi na gwiazdy, księżyc, chmury... Nie. Zmiana nastąpiła po paru przesłuchaniach, gdy skazana pokazywała pełnię swej wyobraźni, opisując klimat wieczorów w zamku państwa Pystollius. Tak więc patrzył i to, co widział, wywołało pewną myśl – Daemonie się spodoba. Noc była zimna, zmuszająca do ubrania kurtek lub płaszczy wraz z czapkami, szalikami i rękawiczkami. Para z ust i nosów osób zgromadzonych na najwyższym balkonie CBW rozpływała się w powietrzu. Księżyc okraszał scenerię chłodnym srebrzystym blaskiem, a gwiazdy migotały na granatowym, prawie czarnym tle. W atmosferze przesuwały się nieliczne gęste chmury.

Kapłan przygotowywał się do rytuału. Kiedy Moore przybył, aby zająć miejsce, ten już dawno skończył malować na kamiennej podłodze runy naokoło miejsca, gdzie zasiąść miała skazana. Runy były kanciasto-okrągłe, a Charlie, jako człowiek, nie miał pojęcia, co oznaczały. Pięć znaków tworzyło okrąg. Sam eterran wyróżniał się z tłumu. Na sobie miał futro, ale odsłonięta twarz i dłonie ozdabiały czarno-czerwono-żółte tatuaże. Wyglądał na ludzkie osiemdziesiąt lat, więc w rzeczywistości mógł mieć co najmniej sto pięćdziesiąt. Gdy wiatr hulający między najwyższymi budynkami Londynu nadlatywał od strony maga, przynosił ze sobą dziwny zielny zapach, jakby ten pod połami płaszcza skrywał cały ogródek. Staruch wspierał się na drewnianej lasce, a śledczy doskonale wiedział, że jest ona kosturem; jej zdobienia były zbyt drogie, aby służyła tylko do pomocy przy chodzeniu – złote strumienie rozlewały się w żłobieniach, sprawiając, że przedmiot wyglądął w blasku świateł przepięknie.

Kątem oka Moore dostrzegł znaczniejszy ruch i automatycznie spojrzał w tamtym kierunku, zostawiając w spokoju kontemplację na temat eterrańskiego kapłana, mającego wykonać neutralizację.

Więźniarka się zbliżała.

Serce Charliego gwałtownie przyspieszyło, bojąc się, że zobaczy Daemonę. Tak bardzo pragnął, aby uciekła. Nie chciał już więcej jej widzieć. Zazgrzytał zębami, odwracając się w stronę przeszklonego wejścia. Jego nadzieje okazały się nic niewarte. Przez hol szły trzy postacie: Daemona, prowadzona pod ramię przez strażniczkę oraz parę kroków za nimi – Shantala. Znów dopadł go zawód, tak jak wtedy, gdy dziewczyna odrzuciła propozycję osadzenia w szpitalu psychiatrycznym. Nie takiego zakończenia chciał. Definitywnie nie takiego.

Wiedział, że jego oczekiwania są głupie i daleko odbiegające od rzeczywistości. Przecież chciała doprowadzić do egzekucji. Ciągle mówiła, że tego właśnie pragnie. No i właśnie to dostała. W tym wszystkim szkoda mu było Shantalii, ponieważ ta, po śmierci Daemony, miała zostać całkiem sama. Owszem, rząd wziął ją pod swoje skrzydła, dając mieszkanie i finansując nowe życie, jednakże nie mógł zapewnić jej najważniejszego – rodziny i przyjaciół. To właśnie – egoizm Draagonys – wydawało się śledczemu najdziwniejsze. Egoizm nie pasował do kobiety, która robiła tyle rzeczy wbrew sobie, aby członków jej organizacji nie spotkały konsekwencje. Uważał, że ten szczegół czynił całą tę egzekucję podejrzaną. Zakładał, iż przesłuchanie to tylko pretekst do przedłużenia czekania na nadchodzącą odsiecz, jednak ona przed ostatnią godziną nie nadeszła.

Panna Aundrin zatrzymała się przy widowni, gdy jej przyjaciółka poszła dalej. Weszła między rzędy i kroczek za kroczkiem dotarła do jedynego wolnego miejsca obok Charliego. Nie uważał pomysłu, żeby ciężarna kobieta oglądała to przedstawienia, za dobry. Obawiał się o jej zdrowie, zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Po wszystkim wróci do pustego mieszkania, gdzie sama zostanie ze swoją stratą.

Powrócił uwagą do Daemony. Zgodnie z oczekiwaniami, usiadła po turecku między wyrysowanymi runami, rozglądając się dookoła. Jej wzrok padł na Kapłana. Nawet się nie skrzywiła. Pozostała obojętna. Członek rady eterran wstał, aby odczytać wyrok i jego uzasadnienie. Postępował zgodnie z procedurami.

Spojrzenie śleczego wychwyciło znajomy gest. Objął Shantalę wzrokiem, myśląc nad pewnymi kwestiami intensywnie. Smutna dziewczyna, o czerwonej od płaczu twarzy, miętosiła pomiędzy palcami znajomy wisiorek. Czerwone ślepia smoka migotały i jakby w odpowiedzi wgapiały się w Moore'a. Ciekawe. Nigdy wcześniej nie przyglądał się uważnie błyskotce, to też tym razem postanowił sprawę zbadać dokładnie. Zimno-czerwony kamień od czasu do czasu pojawiał się między paliczkami. Nie był jednokolorowy. Miejscami przeświecał róż, bordo, tudzież czerń. Co najdziwniejsze, im dłużej patrzył, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że kryształ pulsuje. Dla porównania skupił się na pierścieniu zaręczynowym, teoretycznie wykonanym z tego samego tworzywa. Jak długo by nie patrzył, nie dostrzegał tego, co w wisiorku. Te dwa przedmioty nie były tym samym. Co więcej, wisiorek bez wątpienia był potężnym eterrańskim artefaktem.

– Zaskakujące – mruknął cicho, nie odrywając oczu. – Kiedy ją tu przywieźli, nie pozwoliła, żeby ktoś wziął biżuterię. Gotowa była wydrapać oczy strażnikowi. Ostatecznie dali sobie spokój z pozbawianiem jej rzeczy osobistych. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś tak walczył o parę błyskotek. Teraz przekazała go pani.

Doskonale pamiętał ten dzień i incydent. Strażniczka wyszła z potyczki z rozoranym policzkiem i czterema szwami. Wtedy jeszcze nie wiedział, że to on będzie prowadził sprawę tej wariatki. Ostatecznie okazało się, że szaleństwo Daemony było tylko złudzeniem.

Członek rady w dalszym ciągu czytał tekst zapisany na długim, zdobnym zwoju. Robił to powoli, monotonnym i pozbawionym energii głosem.

– Widocznie są dla niej bardzo ważne – odpowiedziała Shantala, szybko chowając biżuterię pod materiał czarnego płaszcza. – To pamiątki. Nie chce, żeby ktoś je ukradł.

– Oczywiście.

Moore postanowił nie stresować dziewczyny. Nie powinien pokazywać, iż zaczyna nabierać konkretnych podejrzeń; zwłaszcza że podejrzenia te cieszyły go.

Długi tekst oskarżenia dobiegł końca, a pani Draagonys kiwnęła od niechcenia głową, dając znać, że rozumie. Upomniana, wypowiedziała słownie zdania: "tak, rozumiem treść oskarżenia" oraz "tak, rozumiem, że zaraz dokonacie na mnie Neutralizacji Holistycznej". Gdy tylko wypowiedziała ostatni wyraz, z chmur przysłaniających coraz gęściej nocny nieboskłon, spadły pierwsze płatki śniegu. To było trzeciego dnia listopada. Charlie ukrył uśmiech pod nosem, gdy pomyślał, że właśnie był świadkiem ewidentnego cudu. Puchate płatki mozolnie spadały, osiadając na barierze otaczającej balkon oraz kamiennej posadzce i płaszczach osób, siedzących najbliżej krawędzi.

Usłyszał chichot i spojrzał na kobietę. Uśmiechała się, wpatrując w przedstawienie rozgrywające się parę stóp dalej. W jej oczach odbijał się krajobraz, a lśniły mocnym wewnętrznym blaskiem.

Ktoś złapał Moore'a za nadgarstek i ścisnął jak imadłem. Zerknął na drobną dłoń należącą do Shantali, po czym na jej kredowo białą twarz. Zrozumiał, że gdy on wpatrywał się w Draagonys, Kapłan ruszył, aby wykonać swoje zadanie. Jego tętno znów podskoczyło, wybijając głośny i szybki rytm w uszach. Uderzenia serca przyćmiły każdy dźwięk, jaki mógł dostać się do świadomości Charliego.

– Zamknij oczy – szepnął, kładąc dłoń na zaciskających się palcach. – Nie patrz na to.

Panna Aundrin posłuchała, zaciskając powieki i zawieszając głowę nisko na szyi.

Starzec kroczył, inkantując zaklęcia, a wokół jego otulonej futrem postaci wirowały płatki śniegu. Daemona spostrzegła zbliżający się zwiastun śmierci i zamknęła oczy, nie tracąc z ust uśmiechu. Moore po raz pierwszy w swoim życiu widział, aby ktoś uśmiechał się tuż przed egzekucją; zazwyczaj był świadkiem iście Dantejskich scen: krzyków, płaczów i najczęściej prób ucieczki. Mało kto godnie odchodził z tego świata.

Wysoka, męska postać zatrzymała się naprzeciw skazanej, wyciągając ku niej ręce o zakrzywionych, zbyt długich pazurach. Ruszył ku niej, kładąc opuszki palców na głowie, wplatając paliczki między puszyste, skręcone włosy. Jego skóra zdawała się alabastrowa przy kruczej czerni jej przesuszonej fryzury. Po nadgarstkach, aż do schowanych w czuprynie palców schodziły energetyczne wyładowania w odcieniach koloru niebieskiego. Początkowo nie działo się nic. Scena, mimo swojej grozy, wyglądała na niewinną. Więźniarka nie odczuwała bólu. Do czasu. Dłonie Daemony zacisnęły się w pięści, brązowe kłykcie zbladły, spomiędzy ściśniętych palców wypłynęła krew, skapując ciężkimi, gęstymi kroplami na zaniesiony śniegiem kamień. Nogi szurały po podłodze, podrygując w konwulsjach. Zaciskała zęby, co nadawało jej twarzy groteskowy wygląd, oczy wywróciły się w głąb czaszki, chowając źrenice.

Nagle wszystko się skończyło. Sylwetka zwiotczała.

Charlie wstrzymał oddech, gdy Kapłan wycofał się na swoją poprzednią pozycję. Skazana z pewnością straciła duszę. Puste, szkliste oczy wpatrywały się w jeden punkt. Twarz się rozluźniła, usta lekko się otwarły, nadając obliczu zdziwiony wyraz. Głowa opadła na jeden bok, a barki zawisły bezczynnie. Śledczego przeszedł dreszcz. Wyglądała jak lalka. Oddychająca, żywa, ubezwłasnowolniona lalka. Ten widok go przerażał i niepokoił. Jak dotąd nigdy nie widział na żywo osoby, której dusza zostałaby wyrwana na zewnątrz. Teraz jej ciało miało umrzeć z głodu i pragnienia.

Z boku dobiegł szloch, a następnie poczuł, że Shantala zrywa się z miejsca, aby uciec. Przeciskając się między krzesłami, otarła się o jego kolana, co sprowadziło go na ziemię. W kolejnej chwili panna Aundrin przebiegała przez drzwi. Niewiele myśląc, poszedł w jej ślady.

Doskonale słyszał jej kroki. Eleganckie czółenka na niziutkim obcasie stukały o kamienne posadzki. Prowadziły go. Nie musiał się nawet wysilać w poszukiwaniach. Przebiegł przez hol, a później skierował się w stronę windy. W jej środku stała załamana dziewczyna i desperacko naciskała guzik. Przyspieszył, wyciągając przed siebie rękę. Skrzydło windy złapał w ostatniech chwili, a mechanizm lekko stłukł jego dłoń. To nie był pierwszy raz, gdy w taki sposób zatrzymał windę. Nie raz dzięki temu zabiegowi uniknął spóźnienia. Jak na zawołanie, kobieta podskoczyła, uderzając plecami o ścianę windy.

– Shantalo! Spokojnie! Chcę tylko porozmawiać. – Stanął w drzwiach, blokując jedyną drogę ucieczki.

Przerażone niebieskie oczy wyzierały z kredowo-białej twarzy, otoczonej morzem czerwonych włosów, starając się dostrzec podstęp. Kiwnęła głową, zgadzając się na rozmowę. Śledczy wszedł do niewielkiego pomieszczenia, po czym nacisnął guzik parteru.

– Tak, panie Moore? – zapytała, kiedy drzwi odgrodziły ich od holu.

– Daemona do jutrzejszego poranka pozostanie w swojej celi – oświadczył, opierając się o ściankę. Winda delikatnie wibrowała podczas przejażdżki w dół. – Później zabiorą ją za mur, aby spokojnie umarła, wdychając eteryczne powietrze.

– Panie Moore... – jęknęła. – Nie sądzę...

Prychnął. Nie był głupi. Wszystkiego się domyślił. Jego pracą było rozwiązywanie zagadek; łączenie faktów w spójną całość. Prędzej, czy później wpadłby na rozwiązanie i tej tajemnicy.

– Nie jestem naiwny – pochylił się nad rudą czupryną, szepcząc do ucha. – Mam wrażenie, że dzisiejszej nocy strażnicy trochę zabalują. To był strasznie męczący dzień, koniec tygodnia, Shantalo. Rozegrajcie to mądrze. – Drzwi otworzyły się, wypuszczając podróżujących na parterze okazałego budynku. Odsunął się, uśmiechając pod nosem. Dziewczyna wyglądała tak, jakby układała sobie w głowie jego słowa. – Dobranoc, pani Aundrin, muszę wrócić jeszcze do pracy – powiedział głośno, tak, aby stróż przypatrujący się podejrzliwie, doskonale usłyszał. – Mamy mnóstwo papierkowej roboty...

– Dobranoc, panie Moore – odpowiedziała, wychodząc z windy.

Wcisnął kolejny przycisk. Nim drzwi zasunęły się, zobaczył, jak Shantala w pośpiechu kieruje się do wartownika, który miał oddać jej torebkę.

Tak naprawdę nie musiał wypełniać już żadnych papierów, bo zrobił to przed egzekucją, ale uznał, że pewna sprawa wymaga jego wkładu.

Musiał pomóc pewnej kobiecie. Wiedział, że to jego obowiązek. Poczuł wdzięczność do ludzi, którzy w ramach podziękowań przynosili mu alkohol. Tak, z pewnością alkohol był w tej sytuacji bardziej przydatny niż bombonierki, z których cieszyła się tylko jego córka.

***

Nie wiedziała, co powinna myśleć o słowach Moore'a. Brzmiał poważnie. Brzmiał, tak, jakby chciał pomóc. Odruchowo spojrzała za siebie. Żegnał ją gmach biura śledczych, kontrastem odznaczający się od ołowianego nieba, sypiącego płatami śniegu. Latarnie oświetlały mokre ulice miasta, tworząc refleksy.

Mieszkała w okolicy. Wystarczająco blisko, żeby otrzymać pomoc od ambasadorów. Dostała kawalerkę, na którą nie musiała wydawać nawet ludzkiego funta. Wolontariuszka z Centrum Pomocy Uchodźcom przychodziła trzy razy w tygodniu przynosząc podstawowe produkty spożywcze, a także ubrania, które ktoś podarował organizacji.

Blok zamieszkiwali głównie eterranie, co ułatwiało pracownikom CPU pomoc podopiecznym. Kobieta weszła do trzeciej klatki, otwierając zamek za pomocą klucza. Wspięła się po schodach. Budynek nie był nowy, a na pewno na taki nie wyglądał. Farba odłaziła ze ścian płatami. Dotarła do swoich drzwi podpisanych numerem cztery. Mieszkała na drugim piętrze.

Otrzepała płaszcz ze śniegu, który jeszcze nie zdążył stopnieć. Wilgoć osiadła na zamszowych rękawiczkach, rozlewając się w niewielkie plamki. Jak łzy. Może to były łzy? Jedna z nich właśnie kapnęła na materiał. Dziewczyna zakwiliła, ściągając rękawiczki i rzucając je na kanapę. Opadła na wysiedziany mebel i ukryła twarz w dłoniach. Wreszcie mogła się wypłakać, a nikt nie widział jej żalu. Te wszystkie miesiące wyciskały z niej nadludzki wysiłek, aby wciąż żyć dalej. Tego dnia musiała pożegnać przyjaciółkę. Najgorsze w tym fakcie było to, iż nie wiedziała, czy Daemona kiedykolwiek jeszcze ujrzy świat własnymi oczami. Znała tylko swoją część planu. Nic więcej. Wiedziała, co miała zrobić i co powinna jeszcze uczynić.

Na razie nie miała siły. Opuściły ją w chwili, w której ciało przyjaciółki stało się pustą skorupą.

Jak dobrze, że w mieszkaniu nie było nikogo innego. Korzystając z tej dogodności, zdzierała gardło. Siedziała, szarpiąc włosy. Wyrwała ich cały pukiel. Ten dzień to za dużo dla panny Aundrin.

Płakała dobre pół godziny, zanim oddech zaczął się normować, a umysł uspokajać. Wiedziała, że przeczekanie wybuchu, to najlepszy wybór. Zerknęła na rozmazany zegarek na komodzie. Dwudziesta druga trzydzieści sześć – głosiła tarcza, a na niej wskazówki. Chlipnęła ponownie, wycierając mokry nos, później przejechała dłońmi po policzkach i oczach. Westchnęła.

Była zmęczona. Przez ostatnie miesiące doświadczyła tyle zła, ile nigdy przez całe swoje życie. Nikt wcześniej nie upokorzył jej tak, jak ślepcy. Czuła się jak przedmiot. Wykorzystywana, gwałcona, bita. Traktowali ją jak magazyn na eter, wyciągając siły pod ogromnym murem. Do tego wszystkiego, kiedy wydawało jej się, że po bitwie będzie tylko lepiej, zderzyła się z prawdą. Spadła na nią wieść o tym, że już nie ma rodziny. Później okazało się, że jej jedyna przyjaciółka, jedyna osoba, która jej pozostała, postanowiła odejść. Daemona ponadto ją okłamywała. To ją ugodziło, jak nic dotychczas. Wytrzymywała gwałty i bicie, ale tego, że została sama, znieść nie mogła.

Znów spojrzała na zegar. Dochodziła dwudziesta trzecia.

Zamknęła oczy. Chciała mieć to już za sobą. Chciała się teleportować. Nie mogła. W powietrzu było zbyt mało eteru. Zebrała płaszcz, szalik, czapkę i rękawiczki. Ubrała się ciepło, mimo iż mając świadomość tego, co planowała na tę noc, nie widziała sensu. Wyszła z mieszkania.

Zmierzała do jednej z cichych, spokojnych, opuszczonych uliczek. Widziała ją z daleka. Nie wzbudzała zaufania. Zsunęła rękawiczkę. Odchyliła poły płaszcza, wsuwając nagą dłoń pod bluzkę i dotykając runy nad piersią. Dała znać, że zaraz będzie na miejscu.

Zimno uderzyło w drobną sylwetkę, ale niezrażona kobieta parła przed siebie na umówione miejsce. W okolicy stu metrów od gmachu CBW. Szła śmiało, jakby chciała przekonać samą siebie o słuszności podjętych kroków. Desperacko ściskała torebkę w ramionach.

Po ulicach jeździły jeszcze taksówki, wykonując nocne kursy; odwożąc pierwsze zbyt pijanych na kontynuowanie imprezy osoby. W końcu był piątek. Beztroscy ludzie się bawili, nie dostrzegając wojny toczącej się w ich sąsiedztwie. Oczywiście, wojna powoli wygasała. Zostali ostatni ślepcy do wyłapania; mimo wszystko, wciąż w niektórych miejscach unosił się zapach spalenizny, zwłok lub krwi. Nazywali to smrodem wygranej bitwy.

Przed oczami miała cel podróży. Dwa budynki, a między nimi wąski ślepy zaułek. Przyspieszyła kroku. Doszła wystarczająco blisko, aby uderzenia obcasa o asfalt pochwyciło echo; intensyfikując głuchy odgłos. Wkroczyła w cień.

Błysk ognia, zajmującego końcówkę papierosa, oświetlił twarz mężczyzny stojącego pod murem. Szczupłe policzki zapadły się, gdy się zaciągnął.

Im mniejsza odległość dzieliła spiskowców, tym wyraźniej widziała kontury postaci, a jej serce przyspieszało, roznosząc strach po całym organizmie. Ostatnio spotkała się z nim zaraz po tym, jak złapano Daemonę. Spotkała to za dużo powiedziane. Bez problemu odnalazł ją dzięki paru sztuczkom ślepców. Jako ich własność była łatwo namierzalna. Tego samego dnia poinstruował ją o jej roli, usunął zaklęcia byłych oprawców, ale w zamian nałożył swoją runę. Potrzebował stuprocentowej pewności, że wykona każde jego polecenie. Potrzebował się zemścić w razie nieposłuszeństwa. Ponownie ją nastraszyć. Nie musiał jej grozić, gdyż ona sama chciała pomóc ten ostatni raz.

Spojrzał na nią, a w jasnych oczach odbiło się wątłe światło, niewiadomego pochodzenia. Dłoń odejmująca papierosa od ust drżała.

– Aundrin? – zapytał ochrypłym z przejęcia głosem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro