17: Stare, nowe, niebieskie, pożyczone
Twarz w lustrze przypominała moją, ale to nie byłam ja.
Stara Daemona Sathana nie nakładała podkładu, pudru, bronzera, rozświetlaczy, różu i cieni do powiek.
Stara Daemona Sathana tuszowała rzęsy, twierdząc, iż to i tak za dużo. Czasem nawet i o tym nie pamiętała. W ogóle tego nie robiła, gdy dołączyła do Orędowników.
Stara Daemona Sathana nie włożyłaby białej sukni, której gorset opinał talię, prostując plecy, a warstwowa, tiulowa spódnica rozłożyście zagarniała szeroką, okrągłą przestrzeń. Nie stać byłoby jej na te wszystkie kryształki połyskujące w słońcu wpadającym przez okno. Ba. Nie stać by jej było na jeden taki kryształek, gdyby nie wkład w wesele od pradziadka.
Stara Daemona Sathana poszłaby do ślubu w sukni matki – skromnej, o zakrytych ramionach i prostym kroju; w pięknym odcieniu kości słoniowej, niepodkreślającym brudnego koloru skóry. Śnieżnobiała suknia za bardzo się odznaczała.
Stara Daemona Sathana została w celi, parę stóp poniżej fundamentów zamku Pystolliusów.
Przygładziłam tiulowy materiał, chcąc zmusić go do większej uległości; żebym nie rzucała się tak w oczy. Naiwne pragnienie – panna młoda na ślubie pozostaje w centrum uwagi. Podczas gdy wszyscy będą patrzeć na mnie, Przewodnik sączyć będzie kłamstwa do uszu Nerona.
– Coś nie tak? – zapytał Scorpius, przyglądając się z fotela moim miernym próbom ugłaskania sukni.
Spojrzałam na niego, wzruszając ramionami. Co miałam mu powiedzieć? Że nie tak to sobie wyobrażałam? Że wolałam sama wybrać suknię? Że w makijażu czuję się, jakbym ubrała maskę? Że źle czuję się, gdy patrzą na mnie ślepcy? Nie obchodziło go to, a już na pewno niewiele mógł zdziałać. Było za późno. Za późno zaczęłam z nim współpracować.
– Boję się – przyznałam niechętnie, zamiast wymienić mu listę z rzeczami, które mnie nie zadowalają.
Bałam się wielu rzeczy: gości weselnych, którzy wcale nie byli pozytywnie do mnie nastawieni, całego tego przedstawienia w postaci pierwszych tańców, zabawy, dzielenia się tortem, a najbardziej przerażała mnie przysięga i życie po niej. Ostatnią rzeczą, o której myślałam, były romanse, ale wciąż pozostawał pewien niepokój. Może i stanowiłam karę dla Draagonysów, ale co jeśli Arediusz się rozmyśli i pewnego dnia w nagrodę dla arystokraty mnie zabije, uwalniając swojego żołnierza spod ramion klątwy? Przyszłość zapowiadała się enigmatycznie.
Mężczyzna zmarszczył czoło, słysząc moje szczere wyznanie. Zapewne wcześniej sam się domyślał. Uważam, że też był spięty tamtego dnia, ale starał się tego nie okazywać. Jak zwykle...
Poluzował krawat. Po chwili wstał i skierował się do szafy. Obserwowałam, jak przerzuca rzeczy, żeby w końcu wyciągnąć niewielkie pudełeczko. Podszedł do mnie, złapał mnie za nadgarstek i obrócił dłoń wierzchem w dół. Położył prezent w zagłębieniu. Wychłodzony kartonik był szokiem dla rozgrzanej przez zaciskanie pięści skóry.
– Miałem ci to dać, jak zasłużysz, ale może to na chwilę zajmie czymś twoją uwagę – mruknął, po czym z powrotem opadł na zajmowany wcześniej fotel.
Stałam chwilę bez ruchu. Miał rację. Doznałam szoku na wieść o tym, że kupił dla mnie prezent. Sam, z własnej inicjatywy. Ba, ja ten prezent trzymałam w dłoniach. Drżących dłoniach, uściślając.
Zerknęłam na pakunek jak na coś groźnego. Nie wiedziałam, czego spodziewać się po Draagonysie. W normalnej sytuacji czerwone, ozdobne pudełko nie wzbudziłoby mojej czujności. Co było w środku?
Scorpius uniósł brew, zapewne nie rozumiejąc, czemu jeszcze nie otworzyłam. Posłusznie powinnam to zrobić od razu, a jednak się zawahałam. Westchnęłam cicho, po czym uniosłam wieczko.
Na szmaragdowej poduszce leżał łańcuszek ze złota; złapałam za zapięcie i podniosłam wyżej; tak, że wisiorek zawisł niespokojnie przed moją twarzą. Wzrokiem śledziłam misternie wykutego smoka, oplatającego soczyście karmazynowy rubin. Małe, diamentowe, różowe ślepka sprawiały wrażenie żywych, jakby i one się mi przyglądały. „Coś niesamowitego", pomyślałam, bezpiecznie kładąc go na dłoni, jakbym miała do czynienia z kruchym kryształem.
– Pasuje do pierścionka zaręczynowego – oznajmił Scorpius, jakbym miała się sama nie domyślić.
Machinalnie rzuciłam okiem na wspomnianą biżuterię. W rzeczy samej. Pasowały do siebie.
– Kosztował majątek... – szepnęłam, ważąc podarunek w dłoni.
– Niektóre rzeczy, pomimo swej wartości, są śmiesznie tanie – odparł. – Pomóc? – zaoferował się, zanim zaczęłam zagłębiać się w jego słowa.
Kiwnęłam głową, na co on wstał i podszedł do mnie od tyłu. Włożyłam łańcuszek w jego dłoń.
Założył biżuterię, delikatnie muskając ciepłymi palcami kark. Nie czułam nic podczas tego zabiegu. Żadnego dreszczu, wyładowania energii... jakby moje ciało już przyzwyczaiło się do jego obecności, nie reagując na gesty pozbawione intymnego charakteru.
Spojrzałam w lustro, w którym odbijały się teraz dwie osoby – nowa-stara Daemona i stary Scorpius. Przez zwierciadło przyglądaliśmy się sobie. Wystylizowana i zadbana pasowałam do przystojnego mężczyzny, jakim niewątpliwie był Draagonys. Jego twarz zagoiła się, a siniak zniknął – magia eliksirów. W czarnym garniturze – mimo naturalnej bladości chwilowo zakamuflowanej przez złotą opaleniznę – wyglądał nieziemsko i tajemniczo. Nigdy nie mówiłam, że mi się nie podobał. Zawsze zdobywał moją uwagę. Tym, co skreśliło go z listy potencjalnych kandydatów na męża, był jego ciężki charakterek oraz to, że w normalnych warunkach nigdy nie pojąłby mnie za żonę.
– Ładna z nas para – zauważył, nie wiedząc, iż myślałam o tym samym.
Uśmiechnęłam się nieśmiało. Nie chciałam przyznać mu racji.
– A mój dziadek nabierze się na to złudzenie – westchnęłam.
Z tyłu dobiegło pukanie do drzwi. Zwróciłam się w ich stronę. Nikt nie zapowiadał swojej wizyty. Tamtego popołudnia w pokoju od świtu byłam tylko ja i Scorpius. Penelopa się nie pojawiła, przez co sama musiałam się przygotować na wesele; dzięki temu mój makijaż był bardziej naturalny, chociaż jego zmalowanie zabrało mi o wiele więcej czasu niż wtedy, gdy robiła go ona (nie był też tak dokładny). Włosy zostawiłam naturalne, zaczesując je na prawy bok, zaś lewą stronę loków założyłam za ucho i upięłam wsuwkami. Ona zapewne uparłaby się na jakąś zapiętą, finezyjną fryzurę ślubną z powtykanymi biżuteryjnymi spinkami do włosów. Wątpiłam, że jednak zmieniła zdanie i postanowiła nas odwiedzić. Była w rozsypce. Przez chwilę myślałam, że może to Zahariash postanowił odwiedzić przyjaciela – szybko porzuciłam ten pomysł; on raczej opiekował się Xelogazzyo.
Scorpius zsunął dłonie z moich ramion i powiódł do przybysza. Nie byłam zaskoczona, widząc, kto czekał za drzwiami. Tę możliwość też brałam pod uwagę, bo w końcu musiał się upewnić, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Do pokoju wszedł Przewodnik w swojej nietrwale uzdrowionej eliksirem postaci. Zlustrował mnie spojrzeniem z góry na dół i rozciągnął usta w pełnym zadowolenia wyrazie.
Podszedł bliżej. Stanął naprzeciw mnie i sięgnął, by poprawić pasmo nieposłusznie opadające na czoło. Chłód rozszedł się po moim ciele, mając źródło gdzieś poniżej żołądka. Wciąż pamiętałam słowa, które sączył mi do ucha.
Cierpienie ciała jest niczym wobec cierpienia duszy.
Źle na mnie działał. W jego obecności otulał mnie strach; opadał na mnie jak kotara; zsuwał się powoli po skórze, zostawiając za sobą gęsią skórkę. Przełknęłam ślinę i zamrugałam, odganiając łzy.
Prawie się uchyliłam, gdy położył dłoń pod moim policzkiem.
– Gdzie masz welon, Daemono? – zapytał, przechylając głowę.
Scorpius ruszył się, zagarnął ostatni element stroju z wieszaka, aby następnie położyć go na wyciągniętej ręce Arediusza. Kapłan Wiecznych skinął mu w skromnym podziękowaniu.
– Idź już. Ja mam jeszcze coś do powiedzenia naszej Vromiance – oznajmił Przewodnik.
Złapałam ostatnie spojrzenie Draagonysa. Zanim wyszedł, powiedział coś bezgłośnie za plecami Goethego. Nie potrafię czytać z ruchu warg, ale domyśliłam się – znając jego i siebie – że kazał mi nie robić głupot. Strach przed Przewodnikiem skutecznie odbierał mi zdolność do jakiegokolwiek ruchu, więc w tamtym momencie Scorpius mógł być spokojny.
Zostałam sam na sam z Arediuszem.
Mężczyzna rozłożył welon, wygładzając go.
– Odwróć się – mruknął.
Stanęłam do niego tyłem. Poczułam, jak układa ozdobę na moich włosach. Później zsunął palce niżej, zostawiając je na ramionach, jak przedtem Scorpius. Może i na zewnątrz wyglądał zdrowo, ale w środku zżerała go choroba, powodując problemy z krążeniem. Jego ręce były przerażająco zimne, jak u truposza.
Zacisnęłam szczęki. Coraz trudniej powstrzymywałam cisnący się do oczu i ust płacz.
– Nie zawiedź mnie, Daemono. – Pochylił się, prawie przykładając wargi do ucha. Gorącym, ciężkim powietrzem omiótł szyję. – Życzę sobie ślubu idealnego. Życzę sobie, abyś promieniała szczęściem. Jeśli coś pójdzie nie tak, a ty zawiedziesz, kara spotka was oboje. Zrozumiałaś?
– Oczywiście – odpowiedziałam cicho.
– Postaraj się... w innym wypadku noc poślubną spędzisz w objęciach każdego chętnego mężczyzny, Scorpius zaś zostanie obdarty ze skóry i zostawiony w lesie na śmierć – przedstawił konsekwencje obrazowo.
– Nie zawiodę... panie... – Pochyliłam czoło.
– Panie? – zakpił. – Już niedługo będziemy rodziną, Daemono. Poślubię Elenę jeszcze przed rozwiązaniem. Rusz się – polecił. – W holu czeka na ciebie G'Nosi. Ma zamiar odprowadzić cię do ołtarza. Chyba chce zastąpić twojego tragicznie zmarłego ojca, nie sądzisz?
***
Czekał na mnie u podnóża schodów. Ubrał się w elegancki, czarny frak z czerwonym pasem w talii. Wyprostowany podziwiał obrazy zdobiące ściany wysokiego holu. Odwrócił się dopiero, gdy usłyszał stukot obcasów, kiedy zeszłam z długiego dywanu prowadzącego przez korytarz na kamienne schody.
– Daemono – powitał mnie jeszcze w czasie mojej wędrówki w dół.
Uśmiechnęłam się nieśmiało, widząc przyjazną twarz. Stanęłam przed nim.
– Dziadku.
– Wyglądasz pięknie – zauważył, przyglądając się mi z góry na dół. – Od rana szykujesz się na wielki dzień?
– Ha! – Zaśmiałam się, kręcąc głową. Na chwilę zapomniałam o towarzyszącym nam Przewodniku. – Od rana? Chyba od tygodnia.
Arediusz zaraz przypomniał o swojej obecności, wtrącając się w krótką wymianę uprzejmości.
– Zostawię was samych. Muszę jeszcze zaglądnąć do kuchni i zobaczyć, jak radzi sobie służba.
„Służba? To tak się teraz nazywa niewolników?", zakpiłam w myślach, nie pozwalając zejść wywołanemu przez obecność Nerona uśmiechowi z twarzy. Pradziadek pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Ciężko teraz o dobrą służbę – przytaknął. – Znajdziemy ołtarz w odpowiednim czasie sami, panie Goethe.
– Nigdy nie śmiałbym w to wątpić.
Po krótkim skinięciu głową obrócił się sztywno i powolnym krokiem oddalił się w stronę schodów wiodących na korytarz, z którego można się było dostać do kuchni lub też burdelu, lochów czy sali służącej do przygotowywania eliksirów. Był coraz słabszy, przez co udawanie rześkiego już mu nie wychodziło. Choroba siała spustoszenie w jego organizmie. Znając życie i długą historię eterran, mógł być tylko jeden powód wycieńczenia Kapłana Wiecznych – nowotwór.
Usłyszałam chrząknięcie, które dobrze spełniło swoją rolę, przykuwając moją uwagę. Zagadkowa choroba Goethego na chwilę zajęła moje myśli.
– Mamy trochę czasu – oznajmił Neron, rzucając spojrzenie na kieszonkowy zegarek. Wskazówki były blisko szesnastej godziny. – Jakiś kwadrans. Wszyscy się już zbierają. Zajmują miejsca. To robi wrażenie. Chodź. Zrobimy sobie krótki spacer. Ochłoniesz. Może się uspokoisz. Jesteś trochę spięta, prawda?
W rzeczy samej. Może i się śmiałam, uśmiechałam, ogólnie starając się wypaść pozytywnie, ale w głębi wciąż drżałam po groźbie z ust Przewodnika.
– Która panna młoda nie jest spięta na swoim ślubie? – zapytałam.
– Ta, która jest go pewna. – Zmienił ton rozmowy, ściszając głos. Rozejrzał się wokół. – Chodź – polecił, wskazując na drzwi.
Dzień był piękny. Pogoda podkreślała zalety wiejskiego otoczenia dworu. Czyste powietrze pozwalało dojrzeć dalekie pola, wzgórze z samotnym drzewem oraz wielkie tereny lasów. Gdyby zamek postawiono wyżej, być może wzgórze nie przysłoniłoby widoku na morze.
Minęliśmy fontannę, kierując się do ładniejszego zakątka najbliższych terenów posesji. Wyrzeźbieni kochankowie obracali za nami głowy. Cholerni Arediuszowi szpiedzy. Byli wszędzie. Ogrody Pystolliusowego dworu ciągnęły się wzdłuż drogi prowadzącej do bramy, otoczone średniej wysokości żywopłotami. Miały robić wrażenie na osobach, które przybywały do zamku. Przeszliśmy pod żywo zielonym łukiem, wkraczając na ścieżkę utworzoną przez dość naturalnie posadzone krzewy i kwiaty. Odniosłam wrażenie, że o ogród zadbano dopiero niedawno, w desperacji karmiąc ziemię środkami na porost roślin. Przedtem ogrody nie robiły takiego wrażenia, a wręcz wydawały się zaniedbane; w końcu Ślepcy mieli inne priorytety.
– Dobrze cię traktują? – zapytał Neron, gdy tylko znaleźliśmy się z dala od rzeźb oraz wrogich uszu.
– Czemu mieliby mnie traktować źle? – odpowiedziałam, nie zdejmując uśmiechu z ust.
Bałam się, że zaraz ktoś się pojawi, żeby przerwać prywatną pogawędkę lub podsłuchać, czego dotyczy. Wolałam nie ryzykować, ale G'Nosi miał odmienne zdanie.
– Przestań udawać – upomniał mnie, zatrzymując się pod wiśniowym drzewem, które niedawno zakwitło. To nie był jego czas, gdyż zazwyczaj kwiaty pojawiały się na przełomie kwietnia i maja. – Może i jestem stary, ale nie ślepy. Widzę, co się tutaj wyprawia.
Nerwowo rozglądnęłam się wokół. On naprawdę miał zamiar kontynuować tę niebezpieczną rozmowę. Moje serce przyspieszyło, a wilgotne od potu dłonie się zacisnęły w pięści. Pokręciłam głową, chcąc go odwieść od dalszych słów, które mogłyby nam przynieść zgubę.
– Ściany mają uszy... – szepnęłam.
Moje oczy wciąż nerwowo skakały od krzaka do krzaka w poszukiwaniu szpiegów.
– Dlatego wyszliśmy na ogród. – Neron zdawał się nie przejmować grozą chwili. Był pewny siebie i podjętych kroków. Tak bardzo nie przypominał siebie z balu charytatywnego. – Podejrzewam, że te wszystkie rzeźby nie są tutaj dla ozdoby.
– Dziadku...
– Musisz zrozumieć, że zrobię wszystko, by cię ocalić. Jesteś zbyt ważna. Dam Goethemu to, czego chce – zapewnił. Jego wyraz twarzy zmieniał się z każdą sekundą, dążąc do zaciętości i złości. – Później zacznę planować zemstę. Mam za sobą Wyniosłego. W odpowiednim czasie wkroczymy.
– Obawiam się, że ten czas nie nadejdzie.
– Nadejdzie. – Chciałabym być kiedykolwiek tak pewna, jak on wtedy. – Twój przyszły mąż... Powiedz mi prawdę. Dobrze się z tobą obchodzi?
– Scorpius... – mruknęłam. Odpowiedź była prosta, już raz udzieliłam odpowiedzi na podobne pytanie. Już kiedyś o tym myślałam. – Traktuje mnie najlepiej z nich wszystkich. Próbuje mi pomóc się dopasować...
Zaobserwowałam kiwnięcie głową.
– A więc może późniejszej egzekucji nie poprzedzą tortury – rzekł spokojnie G'Nosi, jakby informował mnie o tym, co będzie na śniadanie. Nie podzielałam jego opanowania.
– Egzekucji?! – pisnęłam, równocześnie ściszając głos. Nie chciałam tego wiedzieć.
– To wróg. Morderca – wyjaśnił dziadek cierpliwie. – Każdy z nich jest mordercą. Gdy z nimi skończymy, zrobimy to definitywnie. Płaszczą się przed Wyniosłym, a za jego plecami spiskują. Zostaną ukarani w odpowiednim czasie.
Wtedy zyskałam pewność, iż Neron wraz z Wyniosłym doskonale wiedzieli, że Przewodnik ich oszukuje. Pozostało pytanie, czy Goethe był tego świadom? Co jeśli oszukiwali siebie nawzajem, niby wierząc w kłamstwa drugiej strony? Dlaczego to robili? Czy życie Orędowników Równości było na tyle ważne, żeby plątać się w intrygi zamiast zrównać dwór Pystolliusa z ziemią? Na czym Arediuszowi zależało tak mocno, żeby ryzykować?
Najgorszym w tym wszystkim było to, iż posiadłam wiedzę, której mieć nie powinnam. Ta wiedza niczym trucizna rozpływała się w moich żyłach, podobnie do bomby zegarowej, czekając na odpowiedni moment, aby wybuchnąć i zmieść mnie z powierzchni ziemi; zatruć mnie i uśmiercić. Od tamtej rozmowy musiałam mieć się na baczności i uważać na to, komu patrzyłam w oczy. Na szczęście Scorpius nauczył mnie, jak zamykać umysł i chwała mu za to.
– Nie powinieneś mówić takich rzeczy... – wysyczałam przez zaciśnięte zęby. Poczułam się wykorzystana, zbrukana. Jakbym była tylko pionkiem w grze. – Nie powinieneś o tym nawet myśleć.
– Ponieważ? Masz na myśli sztuczki Goethego? – zakpił. – Potrafię obronić umysł, w innym przypadku nawet bym nie zbliżał się do tego gada.
Zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Objął mnie, ale w tym geście na próżno było szukać miłości. To tylko element gry. Poklepał pokrzepiająco moje ramię.
– Musisz wytrwać, Daemono. Wkrótce wszystko się zmieni.
– Dlaczego obarczasz mnie tą wiedzą? Dlaczego mnie narażasz?
– W odpowiednim czasie musisz wiedzieć, w którą stronę uciekać. Tylko wojska Foriadii zapewnią ci bezpieczeństwo. Będziesz naszym priorytetem i przyjdziemy po ciebie. – Nie zapytałam, co oznacza, iż będę priorytetem. Nie zdążyłam. Zresztą... wtedy chyba, zbyt przerażona, nie skupiałam się na takich szczegółach. Myślę, że nie chodziło o mnie, a o nas. O Orędowników Równości. A ja, jako prawnuczka G'Nosiego, mogłam liczyć na specjalne traktowanie i zapewne areszt domowy po zakończeniu tego całego cyrku. – Patrzą na nas. – Odwróciłam głowę, próbując dojrzeć to, co dziadek widział ponad moim ramieniem. – Czas ruszyć przed ołtarz. Unikaj Goethego, a zwłaszcza patrzenia mu w oczy – radził mi, odsuwając mnie na odległość ramion.
– Po tym, co mi powiedziałeś, nie mam wyboru – odparłam.
Zaśmiał się. Nie widziałam w tym nic śmiesznego.
– Myślę, że i wcześniej sobie radziłaś. W innym wypadku nie pozwoliłby na moją obecność tutaj. Chodź. Odprowadzę cię do ołtarza.
***
Postarali się.
Stałam wraz z dziadkiem na samym początku śnieżno-białego dywanu, posypanego płatkami róż. Jego ramię splatało się z moim, dając mi podparcie. Ha, podparcie! Po nowinkach z ogrodu nie czułam się już przy nim tak bezpiecznie. Zamierzał prowadzić mnie do ołtarza z kości słoniowej, w rzeczywistości będącego ozdobioną niebieskimi kwiatami, rzeźbioną altaną; od mlecznego błękitu przez rześki szafir do głębokiego granatu. Zamierzał poprowadzić mnie ścieżką pomiędzy dwoma rzędami krzeseł – miejsc widowni przedstawienia, w którym ja i Scorpius graliśmy główne role. Widownia też była złożona w przeważającej części z samych aktorów, którzy, tak jak i Przewodnik, udawali moich dobrych znajomych i przyjaciół. Wśród fałszywych, obcych twarzy dostrzegłam i te bardziej znane. W pierwszym rzędzie zasiadał Arediusz wraz z Eleną, która już za parę chwil miała stać się moją rodziną. Pystollius razem z matką siedział zaraz za Przewodnikiem po stronie pana młodego. Po tej stronie mogłam także wyróżnić Nilliusa, Thorfina, Teonasa, Toriana, Tepina, tudzież Zahariasha z Penelopą. I ja miałam swoją, bardzo skromną, stronę. Widziałam tam Neagana wraz z Menasem, Villyana z Eleonorą i jej siostrą Kamorą. Byli też inni członkowie Orędowników Równości: Sother, Z'Zoth, Valeria, a także Gaya; cała czwórka dobrana w pary. Zastanawiałam się, czy podobnie do Villyana i oni stali się chętni do służby pod Arediuszem. C'Thana nie było, co sprawiło mi ogromny zawód. Wiedziałam, że nie pozwolą mu na oglądanie ceremonii; wszak „uciekł z pola bitwy, zostawiając nas na pastwę losu".
Przywołałam na usta sztuczny uśmiech; jakbym cieszyła się na czekającą nas uroczystość. Aktorstwo wśród ślepców było w cenie. W rzeczywistości chciałam płakać; płakać, bo spadło na mnie brzemię wiedzy o planach Rossiego i G'Nosiego; płakać, bo wychodziłam za wrogą mi osobę; płakać, kiedy Arediusz próbował przeszyć mnie spojrzeniem. Perfidnie-skromnie opuściłam wzrok na pastelowe, bladoróżowe pantofelki; dokładniej na miejsce, gdzie się skrywały. Penelopa się nade mną zlitowała i postawiła na płaską podeszwę.
Pierwsze nuty, zagrane przez orkiestrę, zapoczątkowały spektakl. Zrobiłam krok, czując na swoim nadgarstku lekki, pospieszający uścisk.
Co mogłoby się nie udać w dniu moich zaślubin? Było wszystko, co według obyczaju być powinno: stare, nowe, niebieskie i pożyczone.
Byłam ja – stara Daemona; zażenowana całą tą szopką.
Na mojej piersi leżał nowy biżuteryjny smok.
Pożyczyłam sobie czyiś krewnych.
Kroczyłam ku niebieskiemu ołtarzowi.
Muzyka nadawała tempa moim krokom. Klasyczna, przenikająca w głąb organizmu i wywołująca gęsią skórkę. Wszyscy patrzyli; zaciekawieni, uradowani, ale w większości obrzydzeni, zniecierpliwieni i pogardliwi. Jedni chowali uczucia lepiej, drudzy gorzej. Część zapewne brała udział w ceremonii, aby schlać ryj. Rozumiem ich, gdyż ja sama nie mogłam się doczekać szampana, a później pierwszego drinka lub kieliszka, aby ukoić nerwy.
Moi najbliżsi znajomi, członkowie upadających Orędowników Równości, z pewnymi wyjątkami starali się dodać mi otuchy. Gaya uśmiechała się, tak samo jak i Kamora. Menas uniósł subtelnie kciuk w górę, a Neagan wypowiedział bezgłośnie parę słów; nie zrozumiałam, o co mu chodziło, ale zapewne próbował przekazać mi jakiś komplement. Podświadomie wiedziałam, że nakarmiono ich historyjką o naszej miłości: mojej i Scorpiusa. Może i im sprzedano kłamstwo o zdradzie? Może myśleli, że C'Than ich porzucił, gdy ślepcy wpadli do naszej magicznej leśniczówki? Nie miałam pojęcia, w co wierzyli, ale na pewno nie w prawdę.
Później popatrzyłam na Scorpiusa, mojego przyszłego męża. Trzymał ręce za plecami, przełamując obojętność i utrzymując pogodny wyraz twarzy. Maskarada, jakby nie patrzeć. Pośrodku altanki stał odświętnie ubrany Orion; jego zadanie, jako ojca pana młodego, a także głowy wiekowego rodu, polegało na połączeniu nas przysięgą. Draagonys o tym wspominał. Powiedział też: rób to, co każą.
No to robiłam.
Zatrzymałam się na równi ze Scorpiusem. Neron objął mnie i pocałował w policzek. Szepnął mi też do ucha jedno zdanie: Trzymaj się, Daemono. Przysłowiowe świeczki stanęły mi w oczach, bo nie było już szans na odwrót. Czerwonym ze wzruszenia spojrzeniem odprowadziłam mojego dziadka na miejsce. Usiadł w pierwszym rzędzie mojej strony dla gości.
Zostałam przywitana przez Scorpiusa krótkim uściskiem oraz pocałunkiem w policzek. Powtórzył opiekuńcze gesty wykonane wcześniej przez Nerona, symbolicznie przejmując nade mną pieczę. Odsunął się o krok. Arystokrata wyciągnął ku mnie ręce i ujął moje dłonie. Później utkwił wzrok w Orionie. Zrobiłam to samo.
Bywałam na weselach, a mimo to nie wiedziałam, czego się spodziewać. To były imprezy w innym stylu, niższej warstwy społecznej, osób o całkiem odmiennych przekonaniach niż te ślepcze. Wreszcie – nie występowały na nich niezrywalne przysięgi.
Draagonys Senior odchrząknął, aby uciszyć ostatnie szepty i oczyścić gardło. Muzyka umarła, jakby ktoś wyłączył niespodziewanie radio. Zrobiło się cicho; na tyle cicho, że to ptaki na pobliskich drzewach stały się tłem dla uroczystości. Ptaki, a wśród nich kruki. Grzmiały złowrogo wśród śpiewów ozdobnej drobnicy.
Orion skupił na sobie całą uwagę, nawet tych mniej zainteresowanych gości. On, podobnie do Arediusza, też miał w sobie odrobinę charyzmy. Może zdobywał respekt swoją surowością? Chłodnym zdystansowaniem? Później przemówił, nie szczędząc wyniosłej, eleganckiej maniery:
– Witam wszystkich, rodzinę, przyjaciół oraz bliskich znajomych w tym ważnym dla nas, uroczystym dniu. – Mówiąc, rozglądał się po zgromadzonych twarzach, a przy poszczególnych postaciach chylił czoła. – Ślub jest wydarzeniem szczególnym. W czasach, w jakich przyszło nam żyć, ślub jest cudem. Kolejnym cudem jest odnalezienie osoby, z którą chcemy spędzić resztę życia. Mój syn zawsze był wyjątkowy, więc nie zdziwiłem się, gdy pewnego wieczora poprosił o zorganizowanie święta dla niego i jego ukochanej, Daemony, a także o błogosławieństwo ich związku. Prosił o zniesienie przez wieki kultywowanych zasad w imię prawdziwej miłości, na co, jak widzicie, się zgodziłem.
„Cóż za ckliwa opowiastka o prawdziwej miłości, łamaniu zasad i poświęceniu w imię cudu" – pomyślałam, nie wierząc, iż w podobnej, prawdziwej sytuacji Orion zachowałby chociaż odrobinę taktu przed kategoryczną odmową. To nie w jego stylu.
Zerknęłam na Scorpiusa, który w odpowiedzi przewrócił oczami tak, żebym tylko ja widziała. Zakaszlałam cicho, ukrywając wesołe parsknięcie. Całe nagromadzone napięcie nagle znalazło dziurę, przez którą zaczęło się ulatniać. Może to ja już po prostu pękałam z nadmiaru nerwów?
Orion skarcił nas spojrzeniem jako pierwszoplanowy świadek naszej niepowagi, ale nie skomentował naszego zachowania w żaden sposób, bo wiązałoby się to z zepsuciem pielęgnowanej przez tygodnie iluzji. Mniejsza z tym, że każdy, na czele z G'Nosim, wiedział, że to tylko tanie sztuczki. Każdy udawał: emocje, wiarę i kogoś innego.
„Zachowuj się, Daemono!" – próbowałam doprowadzić się do porządku.
– Kiedy eterranie z najstarszych rodów przyjmują kogoś do rodziny – kontynuował starszy arystokrata – robią to dozgonnie. Od podjętej decyzji nie ma odwrotu – podkreślił, kierując te słowa zwłaszcza do mnie. Doskonale to rozumiałam. Scorpius wystarczająco dobrze mi tę kwestię wytłumaczył: żadnych zdrad, żadnych prób mordu, a rozwodem mogła być tylko śmierć. – Zebraliśmy się tutaj, żeby poświadczyć przysiędze, jaką ta dwójka młodych ludzi złoży pod moją asystą.
Mężczyzna odwrócił się do zdobionej kolumny za swoimi plecami, po czym wyciągnął do nas czerwoną, jedwabną poduszeczkę, na której spoczywały w zagłębieniach swojego ciężaru dwie złote obrączki – proste, bez zbędnych zdobień; jedna mniejsza, druga większa. Dla mnie i dla mojego przyszłego męża. Scorpius sięgnął po mniejszą, aby prawie natychmiast włożyć ją na serdeczny palec mojej prawej ręki, tuż przed pierścionkiem zaręczynowym. Pamiętałam, że ten gest widywałam dopiero przy wypowiadaniu słów przysięgi, kiedy para młoda składała sobie nawzajem – najpierw mężczyzna, a później kobieta – obietnice; nigdy nie widziałam go przed. Narzeczony uniósł brwi i spojrzał na większą obrączkę, sugerując, że mam zrobić to samo, co on.
Wzięłam męską obrączkę. Była dość ciężka, a po tym, jak ją chwyciłam, delikatnie się rozgrzała, aby szybko się ochłodzić. Ciekawe doświadczenie. Nie zwlekając, umieściłam ją tam, gdzie jej miejsce, muskając przy tym dłoń Scorpiusa. Ponownie objął moje dłonie. Staliśmy przed ołtarzem, trzymając się za ręce i oczekując, aż magiczny łańcuch przykuje nas do siebie na lata. Jak widzicie na załączonym obrazku, to nie długość związku była tym, czego powinniśmy byli się wtedy obawiać.
Orion wyciągnął zza pasa kostur, który zaraz powiększył swoje rozmiary. Smocza główka przylgnęła do naszych splecionych rąk.
– Powtarzajcie za mną, używajcie swoich imion i nazwiska – mruknął, po czym wypowiedział formułkę nieco głośniej: – Ja – zrobił pauzę – świadom konsekwencji wynikających ze złamania ślubów, uroczyście przysięgam...
– Ja, Scorpius Orion Draagonys...
– Ja, Daemona Luna Sathana...
– ...świadom konsekwencji wynikających ze złamania ślubów...
– ...świadoma konsekwencji wynikających ze złamania ślubów...
– ...uroczyście przysięgam... – Ostatnie słowa wypowiedzieliśmy równocześnie.
– ...zachować wierność, trwać przy twoim boku oraz nie wyrządzić ci krzywdy do końca swego życia. – Orion przedstawił kolejną część formułki.
– ...zachować wierność, trwać przy twoim boku oraz nie wyrządzić ci krzywdy – mówiliśmy chórem, patrząc sobie w oczy – do końca swego życia.
– Biorę sobie ciebie za... – Kolejna pauza. – ...łącząc nasze rodziny w jedną.
– Biorę sobie ciebie za żonę, Daemono... – powtórzył Scorpius.
– Biorę sobie ciebie za męża, Scorpiusie... – powtórzyłam.
– Łącząc nasze rodziny w jedną... – dokończyliśmy razem.
Gdy ostatnie słowo wyszło z naszych ust, obrączki rozgrzały się, a ciepło powędrowało od palców, przez przedramię, ramię, bark aż do serca, stamtąd zaś rozpłynęło się po całym ciele tętnicami i tętniczkami, pulsując raz zimniej, a raz goręcej. Magia zadziałała, pieczętując nasze małżeństwo. Nie było odwrotu. Zostałam panią Draagonys.
Spojrzałam na nasze splecione dłonie, które otaczała skrząca energia. Później powróciłam do oblicza mojego męża. Wpatrywał się w ojca, oczekując na ciąg dalszy.
– No, Scorpiusie. – Orion uśmiechnął się na swój wystudiowany, arogancki sposób. – Możesz pocałować pannę młodą.
Przełknęłam ślinę, rozejrzałam się. Ci wszyscy zgromadzeni goście nie pomagali. Wgapiali się w nas, jakby oczekiwali na widowisko: czy Scorpius się przemoże? czy Daemona nie zrobi cyrku? Łowcy tanich sensacji zacierali ręce.
Draagonys zbliżył się ostrożnie. Zapewne w tamtej chwili przypominałam wystraszoną zwierzynę, szykującą się na pożarcie przez głodnego drapieżnika. Ujął moją twarz, palcem zaznaczając kość policzkową. Ten dotyk był tak delikatny, że w normalnych warunkach rozpłynęłabym się od jego ukrytej siły. Wtedy tylko drżałam.
„Nie psuj pokazu, Daemono" – powtórzyłam jedną z ulubionych fraz.
Pochylił się, powoli – jakby dawał mi czas na oswojenie się z tym, co zamierza – zbliżył swoje usta do moich. Odetchnęłam, przygotowując się do kolejnego kroku.
„Już to ćwiczyliście" – przypomniał wredny głosik. Miał rację.
Najpierw pocałował dolną wargę. Nieśpiesznie, delikatnie, jakby nie chciał mnie przestraszyć. Później pogłębił pocałunek, smakując i delektując się moimi ustami. Zaskakujące, ale nietrudno było wczuć się w jego tempo; tak, jakbyśmy robili to wielokrotnie. Po raz kolejny zatonęłam w głębi Draagonysowych ust. Zapomniałam, gdzie jestem, z kim i że na nas patrzą. Mogłabym trwać tak dłużej, ale ze stanu zawieszenia wyrwały mnie oklaski i wiwaty.
Odsunęliśmy się od siebie. Ja – zażenowana intymnością, którą wystawiłam na widok publiczny; on zaś zaskoczony, że tak dobrze z nim udawałam. Przytulił mnie, żeby podtrzymać nastrój. Odbił kontur ust na skroni.
– Już niedługo – szepnął. – Jeszcze tylko wesele.
Co dalej?
Popatrzyłam na radujący się fałszywie tłum. Eterran klaszczących na stojąco. Na twarze ukryte za kłamstwami.
Theodor nie klaskał z innymi. Stał i rzucał posępnymi spojrzeniami. Nie mógł nic zrobić i zapewne długo pluł sobie z tego powodu w brodę. Spieprzył wszystko, pogrywając ze Scorpiusem i niszcząc mój świat.
Dalej zobaczyłam Penelopę i Zahariasha. Steios krzyczał coś wesoło, a Xelogazzyo uprzejmie się uśmiechała. W jej oczach krył się ból. Klamka zapadła, wypowiedzieliśmy słowa przysięgi, Scorpius był od tego momentu tylko mój, a żadna inna kobieta i żaden mężczyzna nie mieli prawa go dotykać. Związek z brunetką przeszedł do historii. Pozbawione zahamowań noce i dni z Zahariashem pozostały tylko wspomnieniem; wybrykiem młodości.
Poczułam trącenie, a później ciepło męskiej dłoni. Spletliśmy ręce. Scorpius nieznacznie pociągnął i ruszyliśmy środkiem, między rzędami krzeseł, a wszystkie głowy odwracały się za nami.
– Pani Draagonys... – mruknął tak, żebym tylko ja słyszała. – Rozluźnij się, bo wcale nie wyglądasz na uradowaną...
– Co mam teraz zrobić? Co teraz będziemy robić?
– Udawać. Udawać, że się kochamy. Może kiedyś w to uwierzymy?
***
Siedzieliśmy na miejscach honorowych pośrodku stołu, który dzieliliśmy z Orionem oraz Neronem – jedynymi bliskimi krewnymi. Vis-a-vis naszego prywatnego stołu siedział Arediusz wraz z Eleną oraz Nilius i Torian. Przewodnik nas pilnował i nie wątpiłam, iż nadstawiał uszu, aby żadne słowo mu nie umknęło. Zbyt wiele się nie nasłuchał, gdyż z naszej czwórki najbardziej rozgadany był G'Nosi, który wszedł w rolę dziadka zachwyconego ceremonia ślubną swojej wnuczki, komentując podniosłość ceremonii, atmosferę przy ślubnym kobiercu, a później wystrój namiotu weselnego, talent muzyków tudzież zdolności kulinarne cukierników i kucharzy. Jakież to było fałszywe.
Trzymałam ręce na podołku, ze zdenerwowania skubiąc paznokcie. Starałam się skupić na czymś swoją uwagę, nawet jeśli miały być to przekąski i słodycze. Czekoladki, pralinki, krówki, kruche ciasteczka... wszystko, aby osłodzić ten dziwnie gorzki dzień. Od czasu do czasu przytakiwałam dziadkowi, stając się tą bardziej milczącą częścią mojego i Scorpiusa małżeństwa. Mój mąż odpowiadał lakonicznie na pytania Nerona oraz udzielał mało szczegółowych informacji, o które nie został zapytany, aby podtrzymać wrażenie konwersacji. Obiadu jeszcze nie podano. Najpierw czekały nas toasty i życzenia. Draagonys trącił mnie i położył dłoń na moich rękach, żebym przestała niszczyć – cudem, z wielkim trudem i z dziesiątkami prób naprawy katastrofalnie zalanych skórek – zrobiony przeze mnie manicure. Rzucił też karcące spojrzenie spod ściągniętych brwi, zanim wrócił do przerwanej rozmowy. Opowiadał o tym, jak dostał namiary na orkiestrę i jak łatwo było znaleźć termin w czasach, gdy śluby były totalnym kuriozum.
Uspokoiłam się na chwilę. Znalazłam rozrywkę w podziwianiu wypełniającego się gośćmi gigantycznego namiotu. Namiot ów dorównywał powierzchnią jadalni (znanej przeze mnie także jako pokój narad i dewiacji) w zamku Pystolliusa, a jego „podłoga" została utworzona z płaskich, ściśle do siebie przylegających kamieni. Goście wchodzili przez szerokie wejście i zajmowali krzesła przy okrągłych stolikach; przy każdym zasiadała czwórka eterran. W centralnej części pozostawiono przestrzeń do tańca, po naszej prawej stronie zaś wznosił się podest, na którym zespół „Magnesium" przygotowywał się do naszego prywatnego koncertu. Ciekawiło mnie, skąd Arediusz wytrzasnął chętny do dania koncertu weselnego, co najlepsze, bardzo dobry zespół. Kultura, na czele z muzyką, aktualnie wzięła sobie urlop i jeśli ktoś tworzył, to tworzył dla siebie, poza pewnymi wyjątkami w większych miastach, gdzie bywało bezpieczniej. Foriadii, jak można się domyślić, patrząc na neutralny stosunek do wojny Rossiego, to nie dotyczyło – tam ciągle zabawa trwała. Śmieszyło mnie wyobrażenie Goethego wstawiającego ogłoszenie – „Potrzebny zespół weselny na sobotni ślub na dworze pełnym Krzewicieli Tradycji, chętnych zapraszam do rozmowy prywatnej. PS. Dobra stawka" – na jedną z grup na portalach społecznościowych w Internecie. Śmieję się, on po prostu musiał ich wcześniej znać i zapewne, tak jak i ślepcy, oni także uznawali Vromian za jednostki zbędne.
Gdy patrzyłam w górę, przez przezroczysty dach namiotu, przez nieskazitelnie czysty materiał, widziałam błękit nieba i słońce. Łączenia poszczególnych fragmentów namiotu przykryte zostały łańcuchami kwiatów: różowych, niebieskich, fioletowych, żółtych... Zielone pnącza otaczały belki podtrzymujące strop. Podobał się mi wystrój naszej weselnej sali. Była taka... nie w stylu ślepców. Oni raczej, biorąc pod uwagę wystrój burdelu oraz wielkiej sali, lubowali się w stylu ostrym, wręcz rażącym po oczach. Silnym i nieznoszącym konkurencji; wręcz przytłaczającym. Kwiatki i drapowane firany stanowiły mocno kobiecy kontrast do męskiego wnętrza dworu rodziny Theodora.
Kiedy wszystkie stoliki zostały szczelnie wypełnione, Przewodnik wstał, uniósł kieliszek szampana i zastukał w niego, zdobywając uwagę wszystkich. „Wreszcie" – pomyślałam, kładąc palce na nóżce smukłego kieliszka przed sobą. Ze stresu zaschło mi w gardle, a to pragnienie ugasić mógł tylko alkohol.
– Kiedy Daemona trzy miesiące temu pojawiła się w naszym domu, była ledwo żywa, roztrzęsiona i bała się własnego cienia. Była wycieńczona bezsensowną walką, którą podjęły nasze strony – przemówił, zawłaszczając zaciekawione spojrzenia. – Była też roztrzęsiona z powodu zdrady, jakiej dopuścił się jej najlepszy przyjaciel, a także śmierci oddanego kochanka. C'Than zostawił ją i resztę Orędowników Równości, myśląc, że dokończymy to, co zapoczątkował wezwaniem do boju. Pomylił się. Opatrzyliśmy ich rany, pomogliśmy wstać na nogi. Nasza, naszej wspólnoty, pomoc była jednak niczym wobec tego, co zrobił dla niej ten młody człowiek. – Wskazał na Draagonysa Juniora. – Scorpius przywrócił jej wiarę w szczęśliwe jutro, to dzięki niemu na nowo rozkwitła. Miłość dodaje skrzydeł. Tak mówią, a patrząc na naszą młodą parę, nie sposób temu zaprzeczyć. Kochają się, a uczucie to dodaje im sił, aby przetrwać, mimo że wokół umierają przyjaciele i rodzina. Moi drodzy, niech szczęście wam sprzyja, a życie oszczędzi przykrych niespodzianek! Niech ten ślub będzie zwiastunem końca wojny!
Występ teatralny Przewodnika został nagrodzony gromkimi brawami. Mężczyzna skłonił głowę i pociągnął łyk musującego trunku.
„Jak aktor na scenie" – pomyślałam. – „Jak ryba w wodzie".
Całe jego przemówienie było jednym wielkim kłamstwem; zwłaszcza życzenia. Dbał tylko o siebie, a nasz los niewiele go obchodził. Ze złości zacisnęłam pięść, którą objął Scorpius. Uspokajająco pogładził ją, po czym splótł nasze palce. Spojrzałam pod stół na nasze złączone dłonie. Pewnie nie chciał, żebym po raz kolejny dorwała się do paznokci.
Poruszenie przy stoliku nieopodal ściągnęło mój wzrok. Zahariash wstał, uśmiechnął się łobuzersko, rozejrzał po sali, po czym wzniósł swój toast.
– Jako najlepsiejszy kumpel Scorpiego... – W tym momencie sala wybuchła szczerym śmiechem. Kto jak kto, ale Steios jako dusza towarzystwa i wodzirej sprawdzał się bezbłędnie. – ...czuję się w obowiązku, żeby przemówić jako drugi, zaraz po naszym duchowym przewodniku.
Draagonys nachylił się do mojego ucha i szepnął rozbawiony:
– Stara się, żebyśmy chociaż częściowo dobrze wspominali wesele.
– Nie jest źle – odmruknęłam. – Myślałam, że będzie gorzej.
– Stary – kontynuował przyjaciel-były-kochanek mojego męża, nie zważając na nasze szepty. – Naprawdę sądziłem, że to ja pierwszy wpadnę w sidła miłości. No, może miłości to za dużo powiedziane, więc pozostawmy po prostu „wpadnę" i z honorem będę musiał się z tej sytuacji wykaraskać. Mamuś... – Wyszczerzył się do swojej matki, siedzącej dwa stoliki dalej. Pani Steios napuszyła się i wydęła wargi. Zapewne w duchu złorzeczyła na niestosowne żarty rzucane przez syna. – Co tak patrzysz? Nie chciałabyś mieć kolejnego małego Zahariashka do rozpieszczania? Tak czy siak... – Machnął ręką, w której nie trzymał szkła (brońcie bogowie, żeby się wylało!). – Scorpi, życzę ci z Daemonką udanego pożycia, bo to podstawa każdego związku. Ja to wiem! Czytałem kiedyś na forum dla wiecznych singli. Z doświadczenia to nie wiem... Wyczytałem też, na innym portalu, że najwięcej bliźniaków zostaje poczętych w pełnię. Sprawdziłem dla was, nie musicie dziękować, to już w przyszły piątek. Zdrowie młodej pary!
Parsknęłam, zakrywając usta. Poczułam też rumieniec wstydu na myśl, o wspomnianym przez śmieszka pożyciu. Zażenowany Scorpius rozmasowywał brew, także ubolewając nad zboczonym poczuciem humoru przyjaciela.
Penelopa, siedząca obok Steiosa, pokręciła głową i wstała. Wyglądała, jakby dopiero opuściła łóżko po nieprzespanej nocy. Ciężkie powieki opadały niżej niż zwykle. Wystylizowała się mniej dokładnie, niż mogłabym przewidywać; bardziej skromnie, jakby nie miała do tego głowy. Zrezygnowała z ciężkiego, gotyckiego makijażu lub nie miała siły, aby go zrobić, stwierdzając, iż wytuszowane rzęsy tym razem wystarczą. Popatrzyła na nas, unosząc kąciki ust w skromnym, grzecznym uśmiechu.
– Scorpiusie, znamy się od dziecka i wiesz, że życzę ci jak najlepiej...
– Wzięła eliksiry na uspokojenie... – szepnął Draagonys, zasłaniając wargi, co by nie było widać, iż komentuje swoją najlepszą przyjaciółkę, a zarazem partnerkę do łóżka.
Trąciłam go w odpowiedzi w bok, uważając, iż takie uwagi są niegrzeczne. Szanowałam Xelogazzyo i darzyłam ją sympatią. Nie podobało się mi, jak mówił o swojej byłej. Przeżywała ciężkie chwile i jak dla mnie trzymała się bardzo dobrze.
Biedna, zakochana Penelopa.
Biedna, naiwna Penelopa.
Biedna Peny.
– Daemonę znam krócej... – szczebiotała, udając swój codzienny entuzjazm. Osoba postronna nie zauważyłaby różnicy, ja jednak widziałam. Piskliwy głos i niespokojne drżenie wolnej ręki zdradzały wszystko. – ...ale spędziłam z nią ostatnio sporo czasu. Daemono, mam nadzieję, że będziesz traktować Scorpiusa z oddaniem, na jakie zasługuje, że dasz mu od siebie więcej niż ja mogłam jako przyjaciółka. – „Że dam mu to, co sama byś mu dała, będąc na moim miejscu", dopowiedziałam niedopowiedziane w myślach. Wciąż jestem pod wrażeniem ślepej miłości, jaką Penelopa obdarzała Draagonysa. On na nią nie zasługiwał nigdy. – Życzę wam, aby wasza miłość nie stanęła w miejscu, lecz wciąż szła naprzód i pokonywała wszystkie przeszkody rzucone wam pod nogi przez los. Niech życie rozda wam właściwe karty!
Klaskałam razem z innymi, pragnąc nagrodzić odwagę brunetki. Mimo swojego bólu wyszła przed nasze oblicza i złożyła życzenia, nie rozkleiwszy się.
Usiadła, a Zahariash poklepał ją po plecach i powiedział coś, po czym wybuchła śmiechem. Skrzyżowałyśmy spojrzenia, a ja wypowiedziałam bezgłośne dziękuję; to sprawiło, że jej uśmiech jeszcze bardziej się poszerzył.
Następnie z krzesła podniósł się G'Nosi, widząc, że goście się ociągają. Popatrzyłam z dołu na dziadka, zastanawiając się, czy staruszek nie wywinie jakiegoś numeru. Tamtego dnia już raz mnie zaskoczył i nie mogę powiedzieć, że była to miła niespodzianka. Poczekał, aż goście się uspokoją i rozpoczął własne przemówienie.
– Przychodzi taki moment w życiu mężczyzny, że musi oddać swoją wnuczkę w ramiona obcego mężczyzny. Tę wnuczkę, którą jeszcze niedawno uczył chodzić i mówić, gdy zapracowanych rodziców nie było w domu. – Zmarszczyłam brwi. Powiem szczerze, że nie wiem, czy kłamał. Tak, jak każdy, nie pamiętam najmłodszych lat i nawet zaklęcia nie są w stanie mi ich przypomnieć. Kojarzę urywki, ale w tych urywkach nie ma twarzy. Mogę się tylko domyślać. Dotychczas, przed przemową dziadka, myślałam, że to rodzice się mną zajmowali, ale po niej mam pewne wątpliwości. Wsłuchałam się w jego słowa, zaaferowana ich znaczeniem. Może faktycznie nie byłam mu obojętna? – Z cierpliwością patrzyć. Zaciskać pięści, przyciskając ręce do tułowia, żeby czasem nie dać mu w twarz, gdy jego ręce zanadto zbliżają się do jej niewinnego ciała. Daemono, wiesz, że dla mnie żaden nie jest ciebie godny, a zwłaszcza Scorpius. – Namiot zatrząsł się od męskich i damskich rechotów. – Nie. Naprawdę. To nie żart. – G'Nosi także wybuchnął śmiechem, dając kłam swoim słowom. Otarł nieistniejącą łzę i kontynuował: – Nigdy się nie poznaliśmy osobiście, a wiedzę o nim czerpałem głównie z pogłosek, które, przyznam, nie są za ciekawe. Widzę jednak, że jest ci z nim dobrze. Ufam, że się zmienił. Zrobiliście postępy. Ufam także, że oddając cię w jego ramiona, nie popełniam błędu. Za nowe życie Daemony i Scorpiusa!
Podniosłam kieliszek i upiłam razem z nim, nie spuszczając zeń wzroku. Uśmiechnął się, osuszając swój kieliszek. Bąbelki załaskotały w podniebienie. Po raz kolejny tego wieczoru przełknęłam słodki napój. Wtedy też definitywnie uznałam, że tego wieczoru na szampanie nie skończę swojej przygody z alkoholem. Desperacko pragnęłam więcej płynnego zaćmienia. Cholera jasna! Przecież to moje wesele! Powinnam się bawić, a nie się dołować! A droga ku temu dzięki trunkom mogła być prostsza. Czasem warto pójść na skróty.
Jako piąta przemówiła Eleonora. Podniosła się, trzymając cały czas Villyana za rękę. Może bała się odtrącenia z mojej strony? Na sobie miała sukienkę odciętą pod biustem, która zgrabnie zakrywała ciążowy brzuszek.
– Wraz z Villem chcemy wam złożyć życzenia – Przemawiała w swoim i swojego męża imieniu. On sam zapewne nie miał odwagi, aby wypowiedzieć choćby zdanie w moją stronę, wiedząc, z jaką alergią reagowałam na jego towarzystwo. Uważam, że dobrze zrobił, oddając ten wątpliwy zaszczyt mojej bliskiej znajomej. Nie nazywałam jej więcej przyjaciółką, gdyż przestała nią być w chwili, gdy poślubiła tamtego zdrajcę. – Życzymy wam, abyście trwali ze sobą do końca życia, nigdy nie zapominając, jakie wartości dojrzeliście w sobie nawzajem, abyście opowiadali swoim dzieciom, wnukom, a nawet prawnukom o swojej więzi zrodzonej w wojennym czasie. Uwierzcie mi lub nie, ale taka jest najtrwalsza. Mówcie o doskonałym przykładzie szacunku, oddania i ufności. Może jeszcze tego nie wiecie, ale jesteście dla siebie wybawieniem. Może nie patrzyliście na siebie w taki sposób? Nie przedłużając: za państwa młodych!
Eleonora nie była ostatnią, która poświęciła swój czas na ułożenie toastu. Paru innych ślepców, najprawdopodobniej członków rodziny Draagonysa, również przemawiało. Ich formułki były skromnie-poprawne i zazwyczaj mimochodem wspominały o mnie. Tak z grzeczności i żeby zamydlić oczy podwładnemu Wyniosłego. Każdy z obecnych członków Orędowników Równości wygłosił przemówienie, nie mogąc się nadziwić szybko kwitnącemu uczuciu. Po ich przemówieniach już wiedziałam – bez wyjątku trzymali się wersji stworzonej przez Przewodnika. Zostali kupieni przez ślepców. Kupieni walutą kary lub nagrody.
Po wysłuchaniu nużących życzeń, Arediusz wstał, klasnął, a niewolnice – ubrane w odświętne stroje niczym kelnerki – zaczęły roznosić posiłki. Mogliśmy przebierać w propozycjach. Nasz stolik obsługiwała mała Astrid, z niebywałą gracją uwijając się z przynoszeniem potraw na półmiskach i odnoszeniem brudnych talerzy. Zajęła się też uzupełnianiem wina do obiadu w naszych kieliszkach, Orionowi lejąc nadzwyczaj hojnie. Dbała, aby w karafkach nie zabrakło trunku, jeśli sama mogłaby nie zdążyć nas obsłużyć. Zapomniała, a najpewniej nie chciała pamiętać, o naszej rozmowie sprzed wyjazdu Draagonysa Seniora, stawiając na chłodną obojętność wobec mojej osoby.
Potrawy rozpływały się w ustach jak zawsze. Nie zjadłam wiele, przygotowując się na tańce. W końcu to ja byłam najważniejsza; jako panna młoda powinnam być rozchwytywana. Na eterrańskich weselach młoda para prawie w ogóle nie schodziła z parkietu, wszelkie zwyczajowe rozmowy załatwiając podczas tańca. Wolałam więc nie wyrzucić z siebie czegoś niestosownego; zwłaszcza na buty któregoś ze ślepców.
Kiedy talerze zniknęły ze stołów, zastąpione przez czystą zastawę, G'Nosi sięgnął po wódkę i rozlał do kieliszków. Cała nasza czwórka chlapnęła sobie jednego na rozgrzewkę. Każde nadzwyczaj chętnie paliło gardło; każde robiło to z osobistych pobudek. Nie minęła minuta, kiedy Orion chwycił za butelkę, aby rozlać drugą kolejkę. Chlup! Kolejny przeszedł gładko. Zaraz po tym fakcie, gdy sala ochłonęła, zespół zapowiedział pierwszy taniec.
Wraz ze Scorpiusem ruszyliśmy na parkiet, trzymając się za ręce. Stanęliśmy na środku, oczekując pierwszych taktów wolnej piosenki. Co dla nas wybrali? Kto wybrał utwór? Zostałam złapana za talię jedną dłonią. Wyciągnęłam swoją i splotłam z Draagonysową. W oczach mężczyzny widziałam swoją skuloną, niepewną postać. Siebie na srebrnym tle. Czy aż tak bałam się tańca? Nie. Bałam się czegoś innego. Nowego życia. Wyprostowałam się, mimo iż plecy wyraźnie wolały pozostać w lekko zgiętej pozycji. Ściągnięte łopatki, opuszczone ramiona i wypięta pierś nijak miały się do strachu, który panoszył się w głębi. Podobno gdy przybierze się pozycję sprzeczną z aktualnym stanem ducha, nasz nastrój oraz emocje powinny dostosować się do wymuszonej postawy. W moim przypadku ta zasada raczej nie działała. Pewność siebie pozostawała poza moim zasięgiem.
Skrzypce wydobyły z siebie pierwsze dźwięki, za tło mając perkusję, gitary i saksofon. Znałam tę melodię, ale nie potrafiłam powiedzieć, gdzie to wcześniej słyszałam; później dołączył śpiewak i wszystko stało się jasne. Wraz z wejściem solisty w pierwszą frazę, Scorpius poprowadził nas w prawdziwy taniec, nie pozwalając się mi kołysać na boki przez cały utwór.
Krok w przód.
Krok w tył.
Obrót.
Jakie szczęście, że to nie ja musiałam wymyślać choreografię.
Jakie szczęście, że podczas tych pięciu minut tańca ani razu nie nadepnęłam Scorpiusowi na wypastowanego buta, chociaż ruszałam się porównywalnie bezmyślnie do wygłodniałego zombie.
Dopasowaliśmy się do siebie. Czułam to. On też.
Pierwsze pary pojawiły się obok nas. Zniknęliśmy w tłumie.
Draagonys opuścił sztywną ramę, żeby przyciągnąć mnie bliżej. Wtuliłam się w jego pierś, słuchając słów piosenki. Nie raz przewijała się w składance puszczanej przez Scorpiusa z płyt. Nigdy nie zapytałam, dlaczego wybrał właśnie „Drogę ku szczęściu" z repertuaru Gotham Kids; utwór słodko-gorzki, który miał drugie dno, znane prawdziwym fanom solisty wspomnianego zespołu. To smutna piosenka, gdyż ta „droga ku szczęściu" była drogą ku śmierci, na końcu której miał on się spotkać z ukochaną. Freddy Solar popełnił samobójstwo w rocznicę śmierci swojej żony, a dokładnie pięć dni od debiutu singla na listach przebojów w 1965 roku. Stare, klasyczne, rockowe ballady pozostają nieśmiertelne.
„Nie mogę doczekać się tej
drogi ku szczęściu,
By trzymać cię w ramionach.
Pozostać w niebie."
Na dworze zrobiło się ciemniej. Krwawa łuna opierała się na namiocie, przez co wszystko miało nienaturalnie ciepłą barwę. Pierwsze świece zapłonęły, budując romantyczną atmosferę.
W męskich objęciach, nawet jeśli należały do mojego dawnego wroga, było mi dobrze. Stres powoli odchodził w zapomnienie, ustępując miejsca obojętności wynikającej z tego, że pogodziłam się ze swoim losem. Muzyka kołysała, koiła i przenikała przez bliskie sobie ciała. Łączyła nas wspólnymi przeżyciami.
Doskonale pamiętam każdy krok tamtego tańca, naszego pierwszego po ślubie. Pamiętam, jak Scorpius oddychał, a moja głowa wsparta na piersi poddawała się rozszerzająco-kurczącym ruchom. Pamiętam dłoń, która głaskała moje plecy, wywołując przyjemne ciarki. Pamiętam drugą rękę, błądzącą po moim karku. Pamiętam bezpieczeństwo. Pełne, czyste bezpieczeństwo, którego nie doświadczyłam od początku wojny. Bezpieczeństwo tamtej chwili. To było coś wyjątkowego. Coś godnego zapamiętania.
***
Z rąk do rąk.
Z ramion do ramion.
Z objęć do objęć.
Czasem schodziłam z parkietu na jednego, po czym wracałam, żeby nasycić się endorfinami, krążącymi wraz z alkoholem w moich żyłach i uderzającymi w tętnice, przyćmiewając moją czujność i osąd, pozwalając się radować. Rozpamiętywać w szczęściu, które towarzyszyło mi tego wyjątkowego dnia, który mimo wcześniejszych prognoz okazał się znośny, a nawet więcej – udany.
Zaliczyłam taniec ze Scorpiusem. Nie tylko ten pierwszy i nie jeden. Przynajmniej tuzin. Szybkie. Wolne. Skoczne. Stateczne. Bawiłam się przy tym przednio, wcale nie odczuwając, iż byłam tam tylko na doczepkę; że akurat byłam jedyną prawnuczką G'Nosiego pod ręką.
Zaliczyłam taniec z Zahariashem. Szeptał mi do ucha sprośne żarty podczas wolnych kawałków; podczas szybkich zaś krzesał ze mnie resztki sił, żebym zrobiła trzy obroty pod rząd i jeszcze podskoczyła. Próby kończyły się fiaskiem ku jego uciesze i rozbawieniu najbliżej wirujących gości. Zarażał wszystkich swoją niespożytą energią i entuzjazmem.
Zaliczyłam taniec z dziadkiem. Spokojny kawałek praktycznie przemilczeliśmy. Zmęczył się imprezą, a ja nie miałam mu nic do powiedzenia, bo to, co chciałabym mu powiedzieć, powinno pozostać między nami, a nas otaczali sami wrogowie. Wszelkie pytania pchające się na moje struny głosowe musiały zostać w środku, gdyż czujne uszy mogłyby sprowadzić na nas niebezpieczeństwo. Och... gdy już ochłonęłam, a alkohol rozkręcił mój umysł, wręcz zapragnęłam, dowiedzieć się, kiedy najadą rezydencję Pystolliusa.
Zaliczyłam taniec z Orionem. Taniec ten był czysto grzecznościowy. Ani ja, ani on nie mieliśmy na niego ochoty, tradycja jednak propaguje tańce między teściem a synową. Średnio wymagające tempo naszego utworu nie przeszkadzało w wymianie paru zdań na temat ceremonii. Przesadnie grzecznych i poprawnych. Dziwnie było czuć jego ręce na talii, która jeszcze pamiętała pieszczoty otrzymane z ich inicjatywy. To nie jest tak, że zrywasz z kochankiem i puf, napięcie seksualne znika. Kurwa... Zabrzmię jak ostatnia szmata, ale moje ciało całkiem dobrze się z nim bawiło i zakładam, że w dniu wesela chętnie przywitałoby go znowu. Chyba zbyt łatwo się poddawałam urokowi tych złych. To ironia... Myślenie o pierdoleniu się z ojcem swojego świeżo upieczonego męża na własnym weselu. To ironia i paskudny wpływ alkoholu.
Zaliczyłam taniec z Niliusem. Taniec to za dużo powiedziane. Przechodziliśmy z nogi na nogę, a on szeptał mi do ucha słowa, które wywoływały trzepotanie serca.
– Wyjdź z namiotu. – Słuchałam go uważnie. – Skieruj się do ogrodu. Tam będzie na ciebie czekał.
Zrobiłam tak, jak mi kazał. Po drodze wypiłam kieliszek ze stolikiem Z'Zotha, Sothera, Kamory i Gayi. Już nic nie zatrzymało mnie przed spotkaniem z przyjacielem.
Namiot weselny jaśniał przed zgaszonym dworem Pystolliusa. Jedynym źródłem światła w zamku były witrażowe szyby w potężnych drzwiach wejściowych, którymi z kuchni wędrowali niewolnicy.[1] W czasie uroczystości ani razu nie widziałam, żeby któryś ze służących użył teleportacji. Być może w tak zatłoczonych pomieszczeniach było to zbyt niebezpieczne. Nic tak nie zepsułoby uroczystości, jak niewolnik przypadkowo deportujący się w ciele któregoś z gości. Ten widok zapewne wryłby się w pamięć głębiej niż wspomnienie o pierwszym tańcu pary młodej.
Przeszłam kamienną ścieżką, ułożoną specjalnie dla gości, po czym zboczyłam w lewo, kierując się między wysokie żywopłoty ogrodu. Za nimi zapadła ciemność. Nie całkowita, taka ciemniejsza od tej przełamanej blaskiem z namiotu. Wystarczająco rzadka, abym mogła dostrzec postać pod krzewem róży olbrzymiej. Po prostu wiedziałam, że to on. Kąciki ust same się wzniosły i, gdyby nie fizyczne ograniczenie, zapewne sięgnęłyby uszu.
– Witam na moim prywatnym parkiecie – powiedział, podchodząc bliżej.
Nie zażył eliksiru adaptacyjnego. Zachował swoją postać.
C'Than nigdy nie tańczył. Nie znosił tego. Zawsze stanowczo sprzeciwiał się postawieniu nawet najmniejszego palca u stopy na parkiecie. Nie tego wieczoru.
Wyciągnął do mnie rękę z nieśmiałym uśmiechem jak młodzik proszący dziewczynę, która się mu podoba na szkolnej dyskotece. Nie mogłam odmówić.
Mieliśmy dla siebie sporo miejsca, a muzyka docierała i do ogrodu. Szybki takt wyciskał z nas siódme poty. To nic, że deptał mi po nogach, a czasem stąpał po sukience. To nic, że czasem uderzyłam go łokciem w ferworze tańca. Nieważne. Tym, co miało znaczenie, było to, iż robiliśmy to razem. Jak za dawnych czasów. Jakbyśmy byli dziećmi. Głupkowato i bez sensu. Z daleka od oceniających oczu.
Muzyka zwolniła tempo, a nasza dwójka, zziajana i spocona, diametralnie zmieniła styl tańca.
Wyprostowany Eltherios górował nieznacznie nade mną.
– Jak się trzymasz? – zapytał, kiedy udało się mu unormować oddech. Nie sapał już jak eterran w ostatnim stadium raka płuc.
– Jest dobrze – odparłam, spoglądając na jego twarz. Oczy przyzwyczaiły się do mroku i widziałam całkiem sporo.
– Jak było po ucieczce? Zrobił ci krzywdę? – dopytywał. W jego spojrzeniu kryła się troska.
Tęskniłam za nim. Nie mniej niż wtedy, gdy przez dwa miesiące o niczym nie wiedziałam. Nieważne jak długie, rozstanie zawsze cierniem wbijało się w moje i tak już pokaleczone serce.
Rozczulił mnie, kiedy tak wypytywał o to, jak się mi żyje. Od ucieczki nie widziałam się z nim. Niby to tylko jeden dzień... ale tyle się wydarzyło. Musiał umierać z niepokoju, kiedy nie miał ze mną kontaktu, a wiedział, co zrobiłam. Calibrin na pewno streścił mu przebieg spotkania z Arediuszem. Nie pytał więc o Przewodnika, a o Scorpiusa.
– Nie – odpowiedziałam szybko, żeby nie dać mu okazji do dalszego niepokoju. – Nie zrobił mi krzywdy. To Arediusz zrobił krzywdę jemu. Ten szczur Pystollius na nas doniósł. – Skrzywiłam się na wspomnienie satysfakcji, jaką dostrzegłam w obliczu Theodora, gdy złapał nas tuż przed drzwiami od sypialni. Wciąż nie rozumiałam, jak bardzo spaczonym osobnikiem był, żeby wydać przyjaciela i swoją ukochaną.
– Słyszałem. Calibrin mówił. – Westchnął, potwierdzając moje przypuszczenia. – A więc Scorpius się zmienił.
– Scorpius się stara – poprawiłam go automatycznie. – Przecież będzie ze mną do śmierci. Po prostu nie chce mieć we mnie wroga – wyjaśniłam, popierając racjonalnym argumentem swoje racje.
C'Than uniósł brew. Nie podzielał mojej opinii.
– Myślisz, że tylko to nim kieruje?
Spojrzałam w stronę namiotu. Zabawa trwała w najlepsze. Gdy wychodziłam, Scorpius i Zahariash siedzieli rozwaleni na krzesłach, zaś przed nosem każdego leżał kieliszek. Mężczyźni śmiali się, nie zwracając uwagi na otoczenie. Draagonys nawet się za mną nie oglądnął, gdy opuściłam zabawę.
Powróciłam uwagą do Eltheriosa. On też przez sekundę obserwował siedlisko ślepców, a zwłaszcza osoby wychodzące na papierosa.
– Tak myślę – bąknęłam niepewnie. – Ale...
– Nie jesteś pewna – przerwał mój wywód przyjaciel.
Zrobiłam obrót, żeby wylądować z powrotem w objęciach Mściwego Syna.
– Nic o nim nie wiem – przyznałam. Przy C'Thanie mogłam pozwolić sobie na szczerość. W końcu to C'Than. Mój drogi C'Than. Znaliśmy się przeszło dziewięć lat, a od siedmiu lat to ja opatrywałam jego rany i wspierałam, kiedy inni się odwracali. – Nie daje się mi zbliżyć do siebie.
Kruczowłosy pokiwał, po czym przerwał taniec, pochylił się i zamknął mnie w objęciach. Zesztywniałam, nie wiedząc, co się dzieje.
– Mam nadzieję – szeptał tuż przy moim policzku – że doświadczysz chociaż namiastki szczęścia. Tylko ty mi zostałaś... Kocham cię... jesteś dla mnie jak rodzina.
Słyszałam żal. Słyszałam szloch. Mój twardy C'Than, Orędownik, który jako pierwszy odważył się użyć zaklęcia uśmiercającego, płakał.
Uścisnęłam go mocniej, tuląc twarz w kościsty obojczyk.
Wtedy nie rozumiałam. Nie miałam o niczym pojęcia... Mogłam tylko spekulować. Pierwszym, co przyszło mi do głowy, była myśl, że coś stało się Shantali. To jednak nie miało sensu na dłuższą metę. Widziałam ją ostatnio i nie wspominała o niczym podejrzanym. Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy. „Może miała wypadek?", pomyślałam.
– Chodzi o Shantalę? – wypaliłam. – Coś się jej stało?!
Nie zdziwiłabym się, jeśli przed ślubem nie poinformowaliby mnie o wydarzeniu typu śmierć mojej najlepszej przyjaciółki.
– Nie – zaprzeczył natychmiast, dziwiąc się zapewne, skąd coś takiego przyszło mi do głowy. – Calibrin za wiele o niej... nie mówi.
– Więc co się dzieje? – zapytałam, obawiając się, że zaraz i ja się rozkleję. Płacz, tak jak grypa i ziewanie, jest zaraźliwy; chyba nie zaprzeczycie.
– Nic... nic... – Pokręcił głową. – To tylko... Za dużo się dzieje. Ja... – Pociągnął nosem. Uspokoił się nieznacznie. – Wszystko to dzieje się tak nagle. Tyle zmian... Martwię się o was po prostu. Martwię się, że sobie nie poradzicie. Ja ledwo... wytrzymuję.
Uścisnęłam go mocniej. Oczy przygotowywały się do wylania łez.
– Bez względu na to, co się stanie, zawsze będę przy tobie – zapewniłam. – Zawsze cię odnajdę.
– Do samego końca, co nie, Daemono?
– Do samego końca. Kocham cię, C'Thanie.
Zagarnęliśmy minuty na stanie w miejscu i przytulanie. Miałam przeczucie. Przeczucie to mówiło, iż Eltherios nie był ze mną szczery i coś ukrywał, a te wyjaśnienia to tylko próba obejścia tematu. Pytanie brzmiało: co ukrywał i jakie miało to coś dla mnie znaczenie? Gdybym wtedy wiedziała...
Nie zapytałam. Nie drążyłam tematu. Nie uzyskałabym odpowiedzi. Mój przyjaciel zawsze był skryty, a przy tym dość uparty. Rozmawiał o swoich problemach dopiero wtedy, gdy zaczynały go przerastać, a on sam nie widział czubka góry lodowej, na jaką się wpakował. Nigdy nie chciał nas obciążać, chyba że faktycznie musiał. Mierząc się z jakimś problemem, najpierw zostawiał go dla siebie, a dopiero później, w razie porażki, wołał nas na pomoc. Wolał nie dawać nam powodów do zamartwiania się na zapas. Tak było i tym razem.
Musiałam przeczekać. Uznałam, iż podzieli się ze mną swoimi bolączkami, gdy zostaniemy sami w lochach, a on odpuści lub pozbędzie się kłopotu. Tak, jak działo się zawsze.
Odruchowo odskoczyłam od C'Thana jak oparzona, słysząc za plecami wyraźne kroki oraz dość głośne chrząknięcie. Odwróciłam się, aby utkwić wzrok w sylwetce ciemniejącej na tle łuny rzucanej przez namiot.
– Pora wracać do mieszkania, Eltherios – odezwał się Calibrin. – Jutro czeka cię pracowity dzień, Sathana zaś już zbyt długo chowa się przed gośćmi. Wracaj do namiotu, niedługo powinni podać tort i lepiej, żebyś tam była.
Kiwnęłam głową. Ostatni raz uściskałam przyjaciela, nim ruszyłam w stronę sali weselnej, mijając Niliusa po drodze.
Nilius... to dopiero zagadka. Był dla nas zbyt dobry. Nawet dziś jestem pod wrażeniem, że to on stał za organizacją spotkania z C'Thanem na prywatnej dyskotece. Potrzebował tylko pozwolenia Arediusza, a później już sam dopracował każdy szczegół.
Kątem oka zobaczyłam, że ślepiec podał C'Thanowi fiolkę z eliksirem. Szkło zalśniło w blasku dojrzewającego księżyca. „Dlaczego teraz?". Nie rozumiałam, co właściwie działo się dookoła mnie. Byłam oszołomiona i zbyt ślepa.
Zostawiłam ich za sobą, wkraczając w inny, fałszywy świat. Niezmordowany zespół grał, a pijani goście się bawili. Przy naszym stoliku siedział tylko G'Nosi. Rozmawiał z dwójką innych mężczyzn, których wcześniej nie dostrzegałam. Domyśliłam się, że to jego ochrona. Nie ufał Arediuszowi i nie miał zamiaru się narażać, zwłaszcza że sam spiskował. Scorpiusa zobaczyłam niedaleko na parkiecie. Naprawdę uważam, że on i Penelopa wyglądaliby pięknie jako para, nawet jeśli Draagonys Junior na nią nie zasługiwał. Myślę, że można by było się pomylić, obserwując tę dwójkę i, gdyby nie granatowa suknia Xelogazzyo, wziąć ich za tę prawdziwą parę młodą. Mój mąż zauważył mnie, gdy tak stałam w wejściu, przyglądając się, jak wraz ze swoją kochanką zgodnie stawiają kroki w tańcu. Przeszył mnie dziwnie lodowatym spojrzeniem, a zaraz potem opuścił oczy, skupiając całą swoją uwagę na Penelopie. To były jedyne sekundy naszej znajomości, kiedy tak dotkliwie okazał mi nienawiść; wcześniejsze gesty były niczym wobec ciężaru tego oskarżycielskiego spojrzenia. Zniszczyłam jego wymarzone życie, ale i on się do tego przyczynił, nie oddając mnie Theodorowi.
Ktoś złapał mnie za ramię. Najlepszym wyrażeniem na moją reakcję będzie tutaj podskoczyłam ze strachu. Spojrzałam na delikwenta i o mało co, a jęknęłabym z bezradności i wielkiego nieszczęścia. Na szczęście swoje zdanie na temat Przewodnika zostawiłam dla swojej własnej wiadomości. Arediusz odsłonił zęby w imitacji uśmiechu, podając mi rękę.
– Mogę prosić? – zapytał uprzejmie.
– Naturalnie – odpowiedziałam równie grzecznie, godząc się z tym, że zadane pytanie było z gatunku tych retorycznych lub takich, na które jest tylko jedna prawidłowa odpowiedź.
Złapaliśmy wspólny rytm. Usilnie wgapiałam się w kołnierz jego marynarki, intensywnie myśląc o wszystkim, tylko nie o rozmowie w ogrodzie odbytej z pradziadkiem.
Nie znosiłam wolnych kawałków zmarnowanych na Goethego. Ten gość działał mi na nerwy, rozstrajając je i zastraszając tak, iż podrygiwały nerwowo, gdy tylko zbliżył się na odległość wzroku. Stały na baczność, oczekując na cios. Wystarczyło jedno słowo, gest czy spojrzenie w jego wykonaniu, żeby żołądek nauczył się robić salta i zalał się lodowatą żółcią.
Arediusz Heron Goethe, znany również jako Przewodnik i Kapłan Wiecznych, miał jeszcze jedno imię, a brzmiało ono Strach.
– Chcesz znów mnie zastraszyć? – odważyłam się zapytać. Po swojej stronie miałam alkohol.
– Nie muszę. – Zaśmiał się. – Dobrze się spisujesz – pochwalił szczerze. – Doskonale. Po torcie wybiorę się z G'Nosim na małą wycieczkę. Akurat dzisiaj ma dla mnie czas. To miło z jego strony.
Więc artefakt miał szybko zmienić właściciela. O tym nie usłyszałam od Nerona. Typowe. Według mnie zbyt łatwo ustępowali żądaniom ze strony Przewodnika. Dlaczego nie postanowili dłużej trzymać go w niepewności? Starali się zaspokoić jego pragnienia, twierdząc, że to go ugłaska? Kolejna rzecz, której dalej nie pojmuję.
– Dostaniesz to, czego chciałeś – wyraziłam swoje myśli na głos.
– Nie uważasz, że to uczciwa wymiana? Ty dostałaś bogatego męża i nietykalność, a ja osiągnąłem swój cel.
Pierwsze słyszałam, żebym brała udział w wymianie. Pamięć miałam świetną i nie znajdowałam w niej sceny, gdzie Arediusz pytałby, czy chcę się wymieniać. On tylko powiedział, że mam wyjść za Scorpiusa.
– Wymiana? – zapytałam, wirując w obrocie. Zatrzymałam się, po czym odwirowałam do ramion Goethego. – Nawet się nie zgodziłam. Może wolałabym zgnić w celi?
Gnić w celi i skakać po szczurach, walcząc z nimi o najmniejszy okruszek chleba.
Być może umrzeć z wycieńczenia, oczywiście jeśli by mi na to pozwolili.
Przywitać ponownie lokatorów we własnych włosach.
Trząść się z zimna.
Tonąć we własnych odchodach.
Widzieć upiory.
Wspominać to, co powinno zostać zapomniane.
Zwariować.
Przewodnika rozśmieszyła moja wypowiedź.
No jasne. Bo przecież marzyłam o tym, żeby wyjść za bogatego ślepca. Opatrywać jego rany po akcjach, w których morduje moich przyjaciół; zostać mamusią, a dzieciom wmawiać, że tatuś to dobry, prawy człowiek, szanujący muchy i proszący je o grzeczne opuszczenie pomieszczenia. To był sarkazm.
– Och... nie mów tak, dziecino. – Arediusz zacmokał. – Draagonysowi byłoby przykro. On cię chyba polubił. Nie czytam w jego myślach, ale mam oczy. On raczej nie spoufala się z każdą napotkaną istotą, zwłaszcza z Vromianami.
Fakt, za to widziałam, jak łatwo spoufala się z nieznanymi rodzajami alkoholi. Widziałam też, jak wiernie trwa przy swojej miłości i śmiałam wątpić w jego sympatię do mojej, niszczącej mu życie, osoby.
I znów ktoś wmawiał mi, że Scorpius się zmienił. Miałam swoją teorię i wciąż się jej trzymałam kurczowo.
– Może to zwykła uprzejmość.
– Może. Niemniej... witaj w naszej rodzinie, Daemono.
Stwierdziłam, że brak jakiegokolwiek komentarza będzie najlepszym wyjściem z sytuacji. Nie mogłam powiedzieć cieszę się, gdyż byłoby to kłamstwo. Nie mogłam powiedzieć prawdy, gdyż Przewodnik mógłby się poczuć urażony, a drażnienie nieobliczalnego psychopaty raczej nie jest dobrym posunięciem. Ewentualnie wyrozumiale obróciłby wszystko w żart. Taa... chyba jednak to drugie. I tak wolałam nie ryzykować.
Kołysałam się z Arediuszem jeszcze kilkanaście zbyt długich sekund. Muzyka ucichła, frontman zespołu zapowiedział tort.
Rozejrzałam się. Goście schodzili z parkietu. Goethe zostawił mnie, a jego miejsce zajął Scorpius. Nie wyglądał już tak nienagannie, jak na początku imprezy. Parę kosmyków wyrwało się z końskiego ogona nad karkiem. Rozpiął pierwszy guzik koszuli, a muszki się pozbył, tak samo jak marynarki. Jego twarz była lekko zaróżowiona tańcem i kolejnymi kieliszkami wódki, których sobie nie szczędził.
Kapela znów zaczęła grać, a do namiotu wjechał tort na ruchomym blacie, prowadzony przez starszą niewolnicę. Ciasto składało się z pięciu pięter, a każde kąpało się w gładkim, lśniącym, białym lukrze, ozdobionym czerwonymi i czarnymi różyczkami. Ostatnie, najwyższe piętro stało się podium dla kremowych figurek ślubnych, które magicznie ożywione tańczyły w rytm melodii wygrywanej przez muzyków. Na niżej położonej półce wózka poukładano małe deserowe talerzyki.
„No... mogłaby się ta szopka skończyć" – jęknęłam w duchu. Taniec z Arediuszem wyciągnął ze mnie wszystkie siły życiowe; jakby był jakimś wampirem energetycznym czy kij go tam wie. Słyszałam o takich osobach, ale pierwszy raz miałam z przedstawicielem tego gatunku styczność. Zbyt częstą styczność. Psycholodzy tudzież psychiatrzy zdefiniowaliby moją słabość jako złe nastawienie. Ciężko było mi mieć inne.
Niewolnica podała Scorpiusowi długi, szeroki nóż. Ostrze zalśniło, gdy przełożył je do prawej dłoni. Gestem kazał mi sobie pomóc. Położyłam dłoń na ręce Draagonysa obejmującej rękojeść narzędzia. Zbliżyłam się do niego, prawie wtulając klatkę piersiową w jego plecy.
Wybrał miejsce, nacisnął, a nóż zagłębił się w ciasto. Powtórzył ruch, wykrawając pierwszy kawałek, który następnie wylądował na talerzyku. Sięgnęliśmy po łyżeczki, bo nadeszła pora naszej dalszej kompromitacji.
Dobrze, że trochę wypiłam, bo ręce się mi tak nie trzęsły i jakoś udało się mi nakarmić Scorpiusa bez zbędnych niepowodzeń. Co innego Draagonys. On specjalnie, złośliwie i perfidnie ubrudził czubek mojego nosa kremem. W sumie mogłam się spodziewać. Zaraz potem ściągnął słodycz z mojej skóry, zostawił na wardze i, śmiejąc się z mojej miny, nachylił się i pocałował mnie krótko ku uciesze tłumu. Zazdrościłam mu talentu aktorskiego i śmiałości; ja bym się nie odważyła na podobny gest wobec niego.
Wróciliśmy do stołu. Dostaliśmy jeszcze po kawałku tortu.
– Jak się bawisz? – zagadał, po czym włożył ciasto do ust.
– Draagonys, słowo daję, jak jeszcze raz ktoś o to zapyta, wbije mu widelec w oko. – Pokręciłam głową z rezygnacją.
– Draagonys... – Wyszczerzył się. – Już nasiąknęłaś rodzinnymi zapędami?
– Matko... – stęknęłam. – Nie nazywaj mnie tak...
– Scorpius jestem. Do mamusi wiele mi brakuje – zażartował.
Wrócił do pałaszowania smakołyku.
Pijany Scorpius.
Pijany na wesoło Scorpius.
Pijany na wesoło Scorpius, dzięki któremu zyskałam nietykalność.
Nie mogło być tak źle. Dostałam od życia szansę – fakt, nie chciałam jej, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Musiałam przyjąć karty takimi, jakie są, nie zadając zbyt wielu pytań; musiałam dostosować się do panujących reguł.
Obserwowałam ślepczy tłum mężczyzn i kobiet. Bawili się, zapominając o wojnie. Może pierwszy raz od jej początku. Nie liczyło się dla nich, iż uczestniczą w ślubie Vromianki. Jedyną wartością były te godziny zapomnienia. Czas uciekał, zbliżając nas do szeroko pojętej normalności.
Ten wieczór przepełniony był pierwszymi razami. Nasz pierwszy ślub, pierwszy małżeński pocałunek i taniec. Pierwszy kawałek tortu zjedzony wspólnie. Pierwsza zabawa na dworze Pystolliusa od niepamiętnych czasów, może nawet i od pięćdziesięciu lat. Pierwszy raz zaczęłam się zastanawiać, czy inni nie mają racji, sugerując, iż Draagonys się zmienił. Jeśli i C'Than o tym mówił, to coś musiało w tym być. Pierwszy raz zrozumiałam, że Scorpiusa da się polubić, potrzebowałam tylko czasu; tego, który ciągle gdzieś gnał. To była kwestia dni, a może tygodni.
***
Po ponad dziesięciu godzinach udawania wreszcie wróciliśmy do naszych komnat. Wyrażenie naszych komnat nabrało głębi. Od momentu złożenia przysięgi stałam się panią Draagonys, porzucając miano panny Sathany, i teoretycznie zaczęłam dzielić wszystkie dobra materialne z małżonkiem (a poprawniej byłoby powiedzieć, że to on zaczął je dzielić ze mną).
Dziwnie było wrócić do swoich komnat, a nie Draagonysowych komnat. Pomijam fakt, iż w rzeczywistości należały one do rodziny Pystolliusa. Jednakże z tego, co zdążyłam wyniuchać i co powiedział mi sam gospodarz, ślepcy nadużywali gościny już od trzech lat; można więc śmiało teoretyzować, iż rodzice Theodora zostali pozbawieni praw do włości. Tak to jest, jak pomaga się największemu zbrodniarzowi w świecie eterran – ponosi się straty.
Strzeliłam barkami, zakręciłam szyją i rozmasowałam kark. Zrzuciłam pierwotnie jasne pantofelki, które zebrały chyba większość brudu z namiotu weselnego, zyskując szarawą, rozlaną barwę.
– Pomóż mi... – mruknęłam, sięgając do drobnych guziczków trzymających mnie w okowach sukni.
Za bardzo przyzwyczajałam się do tego, że inni skaczą wokół mnie. Z przyjemnością powitałam dotyk Scorpiusa, który wziął się bez szemrania za rozpinanie kilkunastu guzików. Czułam jego oddech na karku. Przyjemnie osiadał na szyi, a także między łopatkami.
Wreszcie mogłam wziąć pełny wdech, bo moich żeber nie ograniczała klatka z gorsetu.
Nietrzymana już niczym suknia zsunęła się gładko, upadając do moich stóp. Zostałam w samej koronkowej bieliźnie. Tak było dobrze. Olałam kąpiel; zmęczenie domagało się czegoś zgoła innego. Wyszłam z tiulowej, puchatej kupki i rzuciłam się szczęśliwa na łóżko.
Kochałam nasze łóżko! Takie wygodne... mięciutkie... cieplutkie... zawsze gotowe, żeby sprawić mi przyjemność.
Zawinęłam się w jedwabną pościel, wsparłam na łokciu i śledziłam każdy ruch Draagonysa. Z wyjątkową werwą pozbywał się kolejnych części garderoby, aż został w samych bokserkach. Wszystko rzucił na podłogę. Podszedł do szafy i wybrał kolejne ciuchy.
Zgłupiałam.
Czarna podkoszulka, czarne spodnie, czarna bluza... w rękach trzymał jeszcze czarny płaszcz.
– Wybierasz się gdzieś? – jęknęłam, patrząc na zegar. Minęła druga.
– Ta... – Draagonys dokładnie obejrzał płaszcz, po czym zarzucił go na siebie.
– Nie powinieneś... no wiesz... noc poślubna?
Zaśmiał się. Przeszukał barek. Wyciągnął z niego parę mikstur.
– Wierzysz w to, że pijani i zmęczeniu ludzie po weselu jeszcze uprawiają seks? – Spojrzał na mnie przez ramię, po czym opróżnił fiolkę z eliksirem wzmacniającym.
– Em... nie... raczej myślałam, że przytulają się i idą spać. Razem. – Ostatnie słowo podkreśliłam. Nie podobało mi się, że wybiera się na akcję. Akcję, na której mógł zginąć. Jeśli zginąłby, moja nietykalność umarłaby razem z nim.
– Dobra... jak wrócę, to spełnię swój małżeński obowiązek. – Prychnął.
– Idziecie teraz na akcję? – upewniłam się. – Na tę, o której wspominał Przewodnik?
Zmierzył mnie badawczym wzrokiem. Wiedział, że byłam przy przemówieniu Arediusza. Wiedział, że wiem, kto będzie kolejnym celem ich ataku.
– Idź spać – zbył mnie. – Wrócę rano.
Trzask.
Trzaśnięcie odbijało się od ścianek mojej czaszki, drążąc nieprzyjemnym niepokojem w mózgu.
Wszystko. Wszystkie moje działania, poświęcenie... były zagrożone.
***
Jakoś zasnęłam, lecz spałam płytko. Na tyle lekko, iż zbudził mnie szczęk przekręcanego zamka. Nasłuchiwałam.
Otworzył drzwi, które cichutko zaskrzypiały. Przeszedł parę kroków. Nie kulał. Nie wydawał się osłabiony. Odetchnęłam z ulgą. Zaraz jednak do mych nozdrzy doleciał zapach. Gęsia skórka pokryła moje rozgrzane snem ciało. Zimne powietrze niosło brudny i ciężki odór ziemi wymieszany z żelazisto-metaliczną wonią krwi. Smród śmierci.
Kroki powiodły do łazienki. Zachowywał się cicho i, gdybym spała snem nieprzytomnym, zapewne nie obudziłby mnie. Następnym, co dotarło do mych uszu, był szum wody.
Starałam się powrócić w objęcia Morfeusza. Bezskutecznie. Moje myśli błądziły i czepiały się mordu, którego prawdopodobnie dokonał Scorpius. Przez ostatnie dwa tygodnie zapomniałam, że mam do czynienia z śmierciolubnymi ślepcami. Mieli zakaz zabijania przez krótki okres, który zakończyło nasze wesele i haracz, jaki otrzymał Arediusz od G'Nosiego.
Śpiew wody ucichł. Przez chwilę nie słyszałam nic.
Draagonys wyszedł z łazienki. Powiódł do łóżka. Wgramolił się pod kołdrę.
Myślał, że śpię. Przysunął się bliżej, przerzucił ramię przez moją talię. Schował twarz w zagłębieniu między szyją a barkiem. Wtulił się, wdychając mój zapach.
Z trudem zasnęłam w objęciach mordercy.
*
Co myślicie? Macie jakieś teorie odnoszące się do G'Nosiego i Daemony? Tak, to jest jeden z wątków, który został dodany :D
Wiem, że znów się spóźniłam xD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro