Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

03: Być dobrą niewolnicą

*

Moore od rana analizował zeznania z poprzedniego dnia. Miał ich sporo, ale póki nie poznał wszystkich faktów, stanowiły tylko bezużyteczną ciekawostkę. Lista aktywnych Krzewicieli Tradycji świeciła pustkami, gdyż Sathana na tamten moment nie znała większości nazwisk. Potwornie męczyło go to przesłuchanie; prócz chronologii wydarzeń cała reszta ani trochę mu nie pomagała; bo co go obchodziło, jakie wymysły mnożyły się w niedożywionym mózgu? Na co potrzebne mu opisy wnętrz?

Rozdrażniony zwiesił głowę nad – oświetloną przez ekran z pustą kartą – klawiaturą.

I sprawa Rodiana. Gdy przypomniał sobie, jakie krzywdy spotkały młodego elfa, odczuwał zażenowanie okrucieństwem parobków Arediusza. Postawa Goethego wobec młodego chłopaka również była zastanawiająca. Instynkt podpowiadał śledczemu, iż to nie Przewodnik maczał palce w torturach. Starszy mężczyzna był, jaki był; otaczał się złymi personami; walczył z mieszańcami; wygłaszał rasistowskie hasła; traktował Vromian gorzej niż niewolników; ale nigdy nie zniżyłby się do upokorzenia w ramach zemsty. To do niego nie pasowało.

Jednakże co Charlie – zwykły człowiek – mógł wiedzieć o eterranach? Jego wiedzę można by porównać do kropli w morzu. Tyle zostało niewiadomych.

Przesunął palcem po panelu dotykowym. Kliknął parokrotnie, otwierając plik o nazwie: Daemona_Luna_Sathana_Aim_Vrom/S:89/2017, a jego oczom ukazał się zapis z wczorajszego zeznania. Przewertował kilkanaście wypełnionych czcionką stron, zatrzymując się na notatce „wyrok jurysdykcji Rady Starszyzny Eterran", pod którą został wklejony skan oświadczenia podpisanego przez premiera i jednego z członków rzeczonej Rady. Nie zdążył się zagłębić w wątpliwości, ponieważ usłyszał stłumione kroki dochodzące z korytarza.

Nadszedł drugi dzień śledztwa. Charlie odnotował ten fakt, wpisując datę kolejnego dnia przesłuchania: 10 października 2017 roku; oraz godzinę rozpoczęcia: 09:05 rano.

Miał nadzieję na bardziej lakoniczną opowieść i swoisty przerost treści nad formą. Nikt nie zabraniał mu pomarzyć.

Podniósł głowę, w momencie gdy przez drzwi klitki powoli przesączyły się pierwsze osoby z całej zapowiedzianej fali. Zacisnął szczęki, aby nie wyprosić gromadzącej się gawiedzi. Jeśli tylko Daemona im pozwalała, mieli prawo tutaj być i słuchać przesłuchania. Nie byli osobami z zewnątrz, więc przepisy w żaden sposób nie studziły ich chęci. Wystarczyło, iż podpisali odpowiednie papiery.

– Dzień dobry – zaszczebiotała więźniarka w wyraźnie dobrym humorze. Odsłoniła białe, równe zęby w uśmiechu.

Moore odburknął pod nosem przywitanie, równocześnie w spokoju kontemplując dzisiejszy wygląd kobiety. Z pewnością się umyła; dostała też świeże ubranie – żółty kombinezon więzienny. Czysta i schludna prezentowała się o wiele zdrowiej i jakby bardziej przeciętnie. Poprzednio nie docenił jej urody skupiony na paskudnych, prezentowanych przezeń manierach oraz całej szaleńczej otoczce. Coraz mniej wątpił w zainteresowanie Scorpiusa jej osobą. Miała potencjał; lecz czy charakter wszystkiego nie utrudniał?

– Zaczynajmy – oznajmił, gdy słuchacze zgromadzili się za plecami Sathany.

– Zostałam niewolnicą...

***

...a każda niewolnica, bez wyjątku, musiała przestrzegać zasad.

Zasada pierwsza: nie zadawać pytań, a najlepiej w ogóle się nie odzywać.

Zasada druga: nauczyć się rytuałów swojego pana i sprawnie usługiwać.

Zasada trzecia: znać swoje miejsce.

Zasada czwarta: twoje ciało to własność twojego pana; może z nim czynić, co tylko zapragnie.

To cztery najważniejsze, ale było ich znacznie więcej. Wszystkie, w ciągu paru tygodni, zostały wpojone mi dogłębnie; czasem wyjątkowo boleśnie. Główny wątek mojej historii zaczął kiełkować dwudziestego trzeciego dnia utraty mej wolności, a pierwszego niewolnictwa, kiedy otrzymałam niemiłą szansę odkrycia, na jakim paskudnym i zepsutym świecie przyjdzie mi żyć. Tak, wierzcie lub nie, ale wcześniej nie miałam pojęcia, do czego zdolni są zwolennicy Arediusza.

Po zabiegach higienicznych w łazience czekałam w komnatach mojego pana – tak od tamtego momentu musiałam tytułować Oriona Draagonysa – gdzie zaprowadziła mnie mało rozmowna mała niewolnica.

Mój pan. Brzmiało i nadal brzmi niedorzecznie. Nigdy nikt nie posiadał mnie jak rzeczy, więc pragnęłam, aby ten stan nie uległ zmianie. Nie skłamię, jeśli powiem, że uwłaczało mi nowe piętno.

Właściwie jak można uczynić z drugiej wolnej istoty swoją własność? Żadna nowonarodzona osoba nie ma swojego pana, chyba że rodzi się z lędźwi niewolnika. Tak właściwie nie jestem do końca pewna, czy należy do swoich rodziców. Matka rodzi, ojciec płodzi, ale czy to czyni z nich właścicieli? A nawet jeśli należelibyśmy do rodziców, to żeby ktoś przejął naszą osobę, powinien uzgodnić to ze stworzycielami. Moi nie żyli od lat.

Luna i Evaryst Sathana zginęli 8 września 2013 roku. Każdy eterran pamięta Czarną Niedzielę Września, kiedy to ślepcy – pod dowództwem i w ramach samowoli, czy też samosądu Casimira Krinosa – posiadający metryki urodzenia wszystkich Vromian przeprowadzili zmasowany atak na rodziców większości z nas, zaskakując ich w domu, pracy czy na spacerze. A wiecie, co na to Arediusz? Zdegradował Krinosa, udzielił oficjalnej nagany, po czym po niespełna roku znów przywitał go z otwartymi ramionami, zapraszając w szeregi pierdolącej prawo koterii.

Wybaczcie. Zagubiłam się w swoich myślach, zbaczając z obranej ścieżki i wylewając żale za przeszłość, która już nie wróci.

Podsumowując – mogli mnie nazywać niewolnicą, ale tak naprawdę to tylko puste miano.

Krążyłam, dreptając po komnacie od białego, marmurowego kominka, przechodząc obok stolika o szklanym blacie otoczonego stylizowanymi fotelami, następnie mijałam drzwi wejściowe, wypielęgnowane, wychuchane drzewko oliwne, drzwi do sypialni, okno wychodzące na front budynku, barek hojnie zaopatrzony w kolorowe alkohole, i powracałam do wesoło smagającego kamienne ścianki ognia. I tak w kółko. I tak na okrągło. Chociaż może bardziej eliptycznie. Niezmienną trasą. Gdybym pochodziła tak dłużej, z pewnością wydreptałabym ścieżkę. Bose nogi nie wygniatały aż tak dywanu, ale wciąż zostawiałam udeptane ślady.

Krążyłam machinalnie z zaciekłą upartością, a każde okrążenie przynosiło inną myśl.

„Czy po moim wyjściu zrobili Rodianowi kolejną krzywdę?"

„A może wciąż go torturują?"

„Czy wciąż żyje?"

„Co z innymi?"

„Też krzyczeli podczas tortur tak, że ktoś postanowił pozbawić umęczone ciało języka?"

„Wciąż żyli?"

„A może czekali na swoją kolej w celach?"

„Czy Shantala obsłużyła już swojego pierwszego klienta?"

Nie myślałam o sobie ani o czekających mnie przykrościach; bardziej bałam się o los innych. Wystarczyła mi myśl, że trafiłam w nie-złe ręce; resztą się nie przejmowałam. Myślałam, że dam radę. Od zawsze taka byłam. Egoistka to ostatnie miano, jakie można by przypiąć mojej osobie, a przynajmniej wtedy.

Nastoletnia niewolnica zamknęła mnie od zewnątrz oraz zabezpieczyła ewentualne drogi ucieczki, czyli okna i drzwi, magią, żeby nie udało się mi uciec. W obu przypadkach ewentualne wydostanie się oznaczało samobójstwo bądź dotkliwe okaleczenie. Z jednej strony dwa piętra kuszącym lotem w dół, z drugiej zaś korytarze pełne ślepców. Naraziłabym się tylko na nieprzyjemności.

Czekałam na mojego właściciela, zostawiona sama sobie.

Kim tak właściwie był, a dalej jest Orion Draagonys? Prasa po waszej stronie zapewne czasem wyskakiwała z jakimś newsem na jego temat. W końcu to postać znana od dziesięcioleci, a cały jego ród stąpa po ziemi od niepamiętnych czasów. Głowa rodziny Draagonysów liczy sobie dziewięćdziesiąt trzy wiosny, czyli jeszcze nie dożył półmetka swej egzystencji na tym świecie. Szczyci się nienaganną czystością krwi. Jest modelowym przedstawicielem Katharian. Ukończył Uniwersytet w Gothrick, ten sam, do którego uczęszczałam ja i jego potomek. Przed wojną zajmował się odziedziczoną po ojcu firmą wytwarzającą kostury, różdżki, bransolety, łańcuszki i inne akcesoria wzmacniające magiczny potencjał eterran. Po oficjalnym przystąpieniu w szeregi Krzewicieli Tradycji zajął się też produkcją kajdan i obroży niepozwalających więźniom na uwolnienie znaczącej postaci energii. Najpewniej jego wyrób miałam wtedy na sobie. Nie potrafiłam jednoznacznie określić, czy Orion był zły, dobry, a może neutralny. Znałam go tylko ze słyszenia, a plotki rokowały nadzieję na przyszłość.

Po kolejnym bezcelowym okrążeniu rozległ się szczęk zamka, a następnie skrzypnięcie drzwi. Natychmiast zatrzymałam się w miejscu i zwróciłam się w stronę przybysza. Nie było to tak proste, jak mogłoby się wydawać – każdy pojedynczy mięsień napiął się jak struna tuż przed pęknięciem.

Pierwsza weszła laska o rączce w kształcie łba smoka, będąca ekskluzywną, elegancką, miniaturową wersją kostura, a za nią właściciel. Niewiele myśląc, jednym susem znalazłam się obok ślepca.

– Panie Draagonys, co z Rodianem? – zapytałam łamiącym się głosem, zapominając o hierarchii, a zwłaszcza o tym, że nie powinnam bezczelnie szukać z nim kontaktu wzrokowego.

Nie odpowiedział. Zdegustowany w jednej chwili wykrzywił usta, zamachnął się i wierzchem wolnej dłoni wymierzył siarczysty cios w mój policzek tuż pod kość. Nieprzygotowana na tak potężne doznanie upadłam na ziemię, macając twarz, aby upewnić się, że wszystko zostało na miejscu, łącznie z gałkami ocznymi, które – daję słowo – chciały opuścić oczodoły w momencie przyjęcia uderzenia przez moje ciało.

Żałośnie klęcząc, podniosłam twarz w chwili, gdy Scorpius zamknął za sobą i ojcem drzwi. Na jego twarzy gościł dobrze znany mi uśmiech: arogancki i pełen wyższości. Dodatkowo właśnie wtedy zdawał się wyjątkowo rozbawiony przedstawieniem, które miał szansę oglądać z pierwszego rzędu.

– Ho. Ho – zapiał młodszy. – Zna na pamięć Dzieje Lukreancji, a nie wie, jak powinna zachowywać się niewolnica – zaszydził, wolnym krokiem zmierzając w stronę barku. – Ojcze, czyż nie miała wydobrzeć? – Nawiązał do obietnicy, jaką Arediusz wymusił na mym właścicielu. Otworzył Burbona i powąchał zawartość. Zadowolony z zapachu nalał sobie jedną czwartą szklaneczki; i ja mogłam poczuć intensywnie alkoholowo-słodkawą woń, rozpływającą się w ciepłym powietrzu wypełniającym apartament.

– Nie odzywaj się do mnie bez pytania – pouczył mnie Orion, celując palcem przyozdobionym sygnetem z ogromnym złotym D rozlanym po wielkim i zapewne niebotycznie drogim szmaragdzie w sam środek mojego nosa.

Zawstydzona spuściłam wzrok na blade ramię, okolone czarną bawełną, w momencie gdy Scorpius jednym haustem opróżnił szkło, waląc następnie szklanką o błyszczący blat baru.

– Proszę... ja chciałam tylko wiedzieć... – wyszeptałam, ale nie dane było mi dokończyć.

Moja twarz przyjęła kolejny cios, jeszcze mocniejszy. Napęczniała po poprzednim uderzeniu warga pękła, zalewając brodę krwią, z oczu zaś wydostały się łzy. Opadłam na dywan w geometryczne wzory w odcieniach beżu, aby pobrudzić je karmazynową juchą. Czerwone kwiaty zakwitły na kwadratowych krzywiznach.

– Chyba coś powiedziałem, Sathana? – wycedził Orion, kucając przy mnie i agresywnie podnosząc moją twarz, abym patrzyła w jego oczy. – Nie odzywaj się do mnie – poinstruował, sztyletując srebrzystymi tęczówkami. Zaostrzone przechodziły przez moją duszę jak przez masło, pozostawiając za sobą sączące rany. Napawał mnie strachem. Obawiałam się swojej pomyłki w ocenie sytuacji.

Szarpnął laską, przecinając ze świstem powietrze, które zaiskrzyło od nadmiaru energii. Męska dłoń zacisnęła kurczowo palce na moim ramieniu, a następnie poderwała całą wątłą sylwetkę w górę, jakbym ważyła nie więcej niż dziecko; właściwie nie zdziwiłabym się, gdyby tak faktycznie było. Końcówka kostura została boleśnie wbita poniżej barku, w sam środek tatuażu przedstawiającego białego kolibra pijącego z kwiatu orchidei – symbol bogini Eleftherii trzymającej pieczę nad wolnością wszystkich istot, do której modlili się niewolnicy niezadowoleni ze swojego losu, a od pewnego czasu także Vromianie. Przełknęłam mało subtelnie ślinę, wybałuszając oczy na broń. Zaraz po tym moim ciałem wstrząsnął spazm bólu i tylko dzięki mocnemu uściskowi Draagonysa nie upadłam na podłogę. Przed oczami zatańczyły mroczki, a skóra ramienia zapiekła żywym ogniem. Przez chwilę chyba nawet jęczałam, ale nie jestem pewna. Wszystkie moje zmysły, prócz dotyku, zostały otoczone grubym, ciernistym żywopłotem, przez który ledwo widziałam, słyszałam, a nawet na chwilę zapomniałam o posmaku krwi.

Nagle wszystko ustało. Ucisk także. Ledwo stojąc na nogach, pokiwałam się i odkryłam, że teraz ptak został pokryty czarnymi niczym smoła znakami runicznymi. Układały się w zdanie napisane tradycyjnym językiem eterran oznaczające w wolnym tłumaczeniu: nieginąca z oczu. Wiedziałam, jakie zaklęcie właśnie na mnie rzucono. Orion mógł zachować dla siebie komentarz, jednak wolał mnie poinformować.

Rhana. Czar lokalizująco-alarmujący. Jeśli spróbujesz ucieczki, natychmiast się dowiem. – Obrócił między palcami laskę, nim ją zmniejszył, aby następnie wsadzić za pazuchę.

– Mam nadzieję, że nie pożałujesz tej decyzji – odezwał się Scorpius z drugiego końca pokoju. Dopił kolejną szklankę trunku.

Nie pojmowałam, dlaczego można żałować naznaczenia kogoś, aby mieć nad nim kontrolę. Runy były mądrym wyjściem, nawet jak na ślepców. Z pewnością własną niewolnicę potraktowałabym tak samo, gdybym była jedną z nich. Wysnułam więc wniosek, że Scorpius nie mówił o zaklęciu.

Spojrzałam na Oriona, oczekując odpowiedzi, która da mi jakikolwiek obraz sytuacji, o której mówią.

– Ja także.

Nic mi to nie powiedziało. Sprawa ta z pewnością dotyczyła mnie i tego, że Draagonys Senior wziął moją brudną osobę pod swój dach, opiekę czy jak inaczej by tego nie nazwać. Stanowiłam problem, ale jaki? Komplikację, ale jak zagmatwaną?

Orion po raz kolejny kucnął przy mnie, brzęcząc złotym łańcuchem. Dotknął miejsca, w którym został przytwierdzony do kajdan, metal rozgrzał się, a łańcuch opadł na ziemię. To samo zrobił z trzema pozostałymi miejscami jego przytwierdzenia, bransolety ze stóp zaś ściągnął bez większego problemu, wkładając je następnie do kieszeni. Wkrótce szlachetny wąż wił się u moich kolan, a ja odzyskałam swobodę ruchu. Mężczyzna zagarnął go z ziemi i zwinął.

Wciąż wgapiałam się w swojego pana nadzwyczaj bezczelnie, zamyślona nad tajemnicą dobrodusznego wzięcia mnie do apartamentu oraz zadziwiona podarowaną mi częściową wolnością. Ten fakt dotarł do mnie dopiero wtedy, kiedy zauważyłam dwie pary srebrnych oczu utkwionych w mojej wciąż szlochającej postaci.

– Jedno pytanie, Sathana. – Starszy dobrodusznie kiwnął mi głową. Za postęp można uznać to, że tym razem nie zostałam uderzona.

– Czy Rodian żyje? – wyszeptałam, czując, jak świeżo zasklepiona rana rozciąga się, pękając.

Orion pokręcił głową i wzniósł oczy ku rzeźbionemu sufitowi; nad nami rozciągały się płaskorzeźby przedstawiające najpiękniejsze kwiaty okolic morza międzylądowego, a zwłaszcza kolebki eterran – Lukreancji: orchidee, chryzantemy, fiołki i krokusy, a także winorośle, gałązki oliwne oraz lawenda.

– Po pierwsze: zwracaj się do mnie panie. – Kiwnęłam posłusznie głową, starając się nie zaśmiać; nigdy nie nazywałam nikogo panem, toteż podejrzewałam, że język kołkiem będzie mi stawał przy każdej próbie. – Lepiej dla niego byłoby, gdyby jednak zakończyć jego męki.

Rodian żył. Rodian nie miał się dobrze, ale to już wiedziałam wcześniej. Mogło być tylko gorzej. Znów smutek zaczął rozdzierać moją duszę na kawałeczki, a każdy kawałeczek nadziewać na szpilę cierpienia. Jak mogłam spokojnie trwać w tym miejscu, kiedy ktoś mi bliski znosił ból tortur?

– Już niedługo – burknął Scorpius, uśmiechając się pod nosem.

– Scorpius. – Surowy rodzic skarcił syna zimnym spojrzeniem.

– Lepiej pójdę – prychnął urażony Draagonys Junior i, jak zapowiedział, tak zrobił.

Orion jeszcze chwilę spoglądał na drzwi, za którymi zniknął jego syn, jakby analizował zachowanie potomka. Lwia zmarszczka się uwydatniła, aż w końcu Draagonys pogładził szczękę i ruszył w kierunku sypialni. Kiedy był już od niej o krok, odważyłam się odezwać, gdyż później mogłam nie mieć okazji, żeby zadać to arcyważne pytanie.

– P-p-panie, mogę zadać pytanie? – wyjąkałam, pamiętając o mianie, jakim miałam nazywać Oriona.

Mężczyzna westchnął i pokręcił głową, jakby przyszło użerać się mu z wyjątkowo natrętnym robactwem.

– Właśnie je zadałaś, Sathana. – Spojrzał na mnie kątem oka. – Mówiłem ci coś na temat odzywania się do mnie. – Zacisnął usta w wąską linię. – Pytaj.

Rozejrzałam się po salonie.

– Gdzie mam spać... panie? – Ostatnie słowo dodałam, widząc złowrogie iskierki, tańczące taniec irytacji nad tęczówką mojego pana oraz nerwowy tik spiętych warg.

Mężczyzna odwrócił się do mnie przodem, po czym powtórzył mój wcześniejszy gest, rozglądając się za czymś przypominającym legowisko. Najwidoczniej nie znalazł tego, czego szukał, gdyż świst kostura ponownie rozległ się w pokoju, a jeden z trzech foteli rozciągnął się i ukształtował w skórzaną sofę. Koca i poduszki do kompletu nie otrzymałam, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Czułam wdzięczność za spełnienie mojej niewypowiedzianej prośby.

– Dziękuję, panie. – Grzecznie skłoniłam głowę. Ogładą niemal dorównywałam prawdziwym niewolnikom.

Ciche kliknięcie oznajmiło, że kostur zmniejszył swoje rozmiary, aby osiąść za pazuchą.

– Jesteś niereformowalna – usłyszałam zobojętniałe sapnięcie, nim trzasnęły drzwi, a światła zgasły.

Zamrugałam parokrotnie, zanim dotarło do mnie, co zrobiłam źle. Znów się odezwałam nieproszona. Przygryzłam wargę, a w ustach pojawił się żelazisty smak, któremu towarzyszył ból stanu zapalnego.

Wtedy wpadłam na iście szatański i szalony pomysł. Wyglądało na to, że zostanę w komnatach Oriona na dłużej, więc czemu nie pofolgować potrzebie prostej rozrywki? Na złość – w przerwach między knowaniem i szpiegowaniem – postanowiłam zostać wzorową niewolnicą. Zapytacie, co w tym złośliwego, a ja odpowiem: zostanie niewolnicą to moja decyzja, więc tak właściwie robiłam im na przekór; przecież chcieli mnie zmusić siłą i zastraszaniem. Mentalnie zatarłam ręce, uśmiechając się złowieszczo. Tylko mentalnie, gdyż fizycznie przez powiększającą się opuchliznę twarzy przynajmniej to drugie pozostawało w strefie marzeń.

Nie zadusiłam płomieni świec – rozłożonych na parapecie oraz płaszczyźnie jednej z półek – ogrzewających olejki eteryczne, które roznosiły kwiecisto-ziołowy zapach po całym salonie. Zwinęłam się w kłębek na sofie, wcześniej przysuwając ją do kominka. Wolałam zasypiać przy świetle, żeby cienie poruszające się w rytm tańca języków płomieni nie straszyły mnie po nocy.

Ciepło wydobywające się z kamiennego paleniska ogrzewało przyjemnie moją twarz i ciało. Plecy wtulone w oparcie wreszcie je rozgrzały, co utworzyło ciepłą otoczkę tulącą mnie do snu. Gdzieś za drzwiami do pokoju Oriona grała muzyka kropel bębniących o szkło zabudowy prysznica; ledwo słyszalny w ciszy szum wody. Spokojny i kojący, przypominający te bezpieczne czasy w naszym wspólnym domku.

Zasnęłam z półuśmiechem na ustach, ponieważ nawet w najciemniejszej sytuacji płomień znaczy więcej niż nadzieja.

***

Zostałam obudzona wczesną porą. Orion zapomniał lub nie chciał pamiętać o mojej obecności w swoich komnatach, waląc drzwiami sypialni o futrynę. Podskoczyłam na swoim posłaniu, a zaraz potem zleciałam i przetoczyłam się po kamiennej podłodze przed kominem, gdyż Draagonys zmienił z powrotem sofę w fotel. Rozmasowując obolały pośladek, składający się głównie z kości i skóry, wyglądnęłam ponad meblem. Zobaczyłam tylko pelerynę znikającą za drzwiami od mieszkania. Następnie do mych uszu dobiegł szczęk przekręcanego klucza.

Zostałam sama. Odetchnęłam z ulgą.

Podniosłam się i powlekłam do zasłoniętego ciężką firaną okna. Chwyciłam za materiał i pociągnęłam. Moim oczom ukazał się swojski, wiejski krajobraz.

Dwór Pystolliusów położony został w dolinie pośrodku niczego. Wokół ciągnęły się pola uprawne, gaje oliwne, sady cytrusowe, a dalej dostrzec mogłam lasy sosnowo-dębowo-cyprusowe charakterystyczne dla bliskiego sąsiedztwa morza. Mórz na naszym skrawku świata jest sporo, jedyne zaś otoczone wymienioną roślinnością zwie się Daktylia Teon, łzy bogów, a jego linia nabrzeżna rozpościera się na tysiące kilometrów. Łąki i metry kwadratowe upraw przecinały ścieżki oraz nieutwardzone drogi. Znajdowaliśmy się daleko od cywilizacji na – jak się później okazało – Lukreanckiej wsi. Miejsce idealne, aby zebrać kilkudziesięciu morderców walczących o nowy porządek świata.

Spojrzałam bliżej. Na wprost głównych drzwi pyszniła się kremowa fontanna z posągami kochanków. Mężczyzna odchylał kobietę w tył, chcąc pocałować, a ta zawstydzona machała wachlarzykiem, chłodząc swoje niewidocznie rozgrzane policzki. Spod ich nóg wypływała woda, kopulaście wpadając do basenu. Po bokach posiadłości, w odpowiedniej odległości, wyrastały pomieszczenia gospodarcze, a niewolnicy o znamionach na twarzach uwijali się przy trzodzie chlewnej, wyprowadzając krowy na odległe pastwiska, karmiąc świnie resztkami z kolacji czy podbierając jajka kurom. W odległości kilkudziesięciu metrów od obory swoim bogactwem pyszniła się potężna szklarnia, odbijająca jeszcze nie-tak-ciepłe promienie wiosennego słońca.

„Pystollius to bogaty skurwiel" – przeszło mi przez myśl. Już wtedy klęłam, chociaż jako dama nie powinnam; nauczyli mnie tego Rodian, Liam i Rorge. Każdy z nich potrafił powiedzieć „cholera" na sto różnych sposobów. Brakowało mi beztroskich chwil w towarzystwie Aundrinów. W ogóle brakowało mi beztroskich chwil.

Sięgnęłam do pozłacanych klamek. Chciałam wpuścić do zatęchłej komnaty trochę świeżego, przesyconego zapachem rozkwitu powietrza. Napotkałam opór. Magia zaprotestowała.

– Nosz kurwa! Gdybym chciała się zabić, uraczyłabym Oriona monologiem! – wrzasnęłam do okna, które za nic miało mój wywód. Przynajmniej mogłam rozluźnić język, przed godzinami stania kołkiem.

Prychnęłam.

Rozpoczęłam rozważania na temat: co powinna zrobić idealna niewolnica? W mojej głowie zakotłowało się parę pomysłów, walcząc między sobą o uwagę.

Podeszłam do barku i przejechałam palcem po deskach tworzących pokrywę, najbardziej narażoną na osiadanie kurzu. Podłożyłam opuszek pod oczy i zmarszczyłam nosek wraz z brwiami. Zero brudu. „Niemożliwe" – zapewniłam samą siebie i powtórzyłam gest nadgorliwej pani domu na właściwie każdym meblu w salonie. Wszędzie otrzymałam ten sam wynik. Draagonys żył w sterylnych warunkach. Odkryłam, że nawet sadza nie osiadała na ścianach kominka. Wszystko to z powodu magii. Przez magię mój plan staczał się po równi pochyłej, dla lepszego efektu wypolerowanej na śliski błysk. Ten szalony pęd zaprowadził mnie do sypialni. Tam również rozpoczęłam poszukiwania.

Znalazłam przestronną, nowoczesną, dobrze wyposażoną łazienkę, a Orion znalazł mnie, gdy – stojąc przed idealnie czystą umywalką i otwartą szafką – czytałam etykietę na niebotycznie drogim szamponie do włosów, mającym im zapewnić cudowną lekkość, magiczny połysk, tudzież niwelować żółty odcień. Producent nie kłamał, bo nawet rozwścieczony Orion zachowywał idealnie gładką, robiącą odpowiednie wrażenie platynową fryzurę.

– Nie ruszaj moich rzeczy!

Podskoczyłam, gdy wrzask Draagonysa odbił się od błękitnych ścian łazienki. Upuściłam kosmetyk, ale resztki refleksu uratowały moją skórę, kiedy odruchowo złapałam go w locie, chroniąc przed roztrzaskaniem fioletowej zawartości na idealnie białych kafelkach. Może i miałabym wtedy co sprzątać, ale myślę, że mój pan nie byłby zadowolony ze sposobu, w jaki otrzymałabym zajęcie.

Rozdziawiłam usta, mając zamiar tłumaczyć się, ale poprzestałam na zduszonym jęku, przypominając sobie o pierwszej zasadzie. Odkaszlnęłam.

Rozwścieczony dziewięćdziesięciolatek, groźnie tupiąc, podszedł i wyrwał mi plastikowe opakowanie z rąk.

– Możesz mi wytłumaczyć, co kombinujesz, Sathana, w mojej łazience?! – krzyknął znowu z całej siły męskich płuc, a parę kropel śliny opadło na mój nos i czoło. Górował nade mną, a ja zadarłam głowę, by spojrzeć mu w oczy.

Przez chwilę się zastanowiłam nad jego pytaniem. Stwierdziłam, że mogę odpowiedzieć, bo przecież to on pierwszy się do mnie odezwał i na swój sposób poprosił o udzielenie informacji. Nie widziałam żadnego haczyka w jego oczekiwaniu względem mojej osoby.

– Tak, panie – odpowiedziałam zadowolona z siebie. Tak dobrze wywiązywałam się ze swoich niewolniczych obowiązków.

Drgająca powieka mojego rozmówcy sugerowała, że jednak zrobiłam coś nieprawidłowo.

Wnet pojęłam, co. W związku z przedłużającym się stresem mój mózg postanowił najwidoczniej kapkę odpocząć. Szkoda, że w takiej chwili.

– Upewniałam się, że wszędzie jest czysto, panie – złożyłam krótki, acz treściwy, raport.

Moje wyjaśnienie przyjął z ogromnym sceptycyzmem wypisanym na twarzy, dosłownie jakby ktoś go przekonywał do tego, że smoki przeżyły drugą wojnę światową. Nie waszą. Naszą. Nie ociągając się dłużej, ukarał mnie błyskawicznym smagnięciem w twarz. Porównując do uderzenia z poprzedniego dnia, to było jak muśnięcie skrzydeł motyla, a co najważniejsze, nie zabolało, tylko lekko przypiekło.

– Nie ruszaj moich rzeczy – wycedził przez zaciśnięte zęby. Podziwiam osoby umiejące to czynić.

Kiwnęłam potulnie głową, dalej nie wiedząc, co powinnam teraz zrobić. Uczenie się nowego zawodu sprawiało mi niebywałą trudność. Zawsze żądna wiedzy i nowych doświadczeń nie potrafiłam odnaleźć się w obecnej sytuacji. Stawiałam, że to wina zbyt długiej izolacji od społeczeństwa.

Z opresji wyrwał mnie ból karku, kiedy to mój pan postanowił wyprowadzić mnie z łazienki. Wcale nie delikatnie. Zaprowadził mnie aż do samego stolika do kawy i usadził w fotelu. Wskazał na talerz z bułką oraz masłem i szynką. Zerknęłam na świeże, nieufajdane odchodami szczurów jedzenie, po czym na niego i znów. „Niemożliwe, żeby przyniósł je dla mnie". Spojrzałam więc na niego jak na wariata. Pod uwagę brałam też drugą opcję, aczkolwiek mało prawdopodobną: może chciał, żebym go nakarmiła? W zależności od eksploatacji w jego wieku mogą zacząć siadać różne organy, począwszy od prostaty; może i układ motoryczny szwankował? Jako arystokrata, wychowany w luksusach, mógł też być nieprzyzwyczajony do tak uwłaczającego zajęcia, jak karmienie się samemu. Słyszałam o bogaczach, którzy mieli od tego specjalnie wykwalifikowaną służbę.

– Jedz – wypluł wreszcie słowo nadające całej tej szopce znaczenia.

„Ach, a więc to dla mnie".

Rzuciłam się na posiłek niczym wygłodniałe zwierzę. Rozerwałam bułkę na pół i każdą z części natarłam masłem. Pieczywo owinęłam szynką i szybko wepchałam do buzi, nie gryząc dokładnie.

– Sathana. – Podniosłam głowę, pozwalając Draagonysowi na podziwianie mojej zdolności chomikowania pokarmu w policzkach. – Przyniosłem sztućce.

To ociupinkę zmieniało postać rzeczy. Przełknęłam głośno i utkwiłam wzrok w srebrnym nożu. Dotarło do mnie, że wymagał, abym jadła jak cywilizowany eterran. Powoli, starając się nie robić gwałtownych ruchów, sięgnęłam po narzędzie i pozostałą połowę bułki przekroiłam wszerz, zebrałam ostrzem masło z krawędzi i rozprowadziłam w standardowy sposób. Między ćwiartki pieczywa upchałam szynkę. Gdy skończyłam, grzecznie podałam Orionowi nóż. Rozpoczęłam ślimaczą, a zarazem bardzo kulturalną konsumpcję śniadania.

Męska dłoń położyła przed moim nosem butelkę z gęstą, zielonkawą miksturą. Rzuciłam mu pytające spojrzenie, wiedząc, że z pełnymi ustami się nie mówi, a w tych komnatach do używania głosu wyłączne prawo miał Draagonys.

– Po każdej wieczornej kąpieli wetrzesz to w skalp – wyjaśnił, odzyskując utraconą cierpliwość. – Twoje włosy muszą odrosnąć. Astrid tłumaczyła, że nie była w stanie ich rozplątać. – „Astrid?". Niewolnica Astrid. – Poza tym były ponoć strasznie zawszone i przesuszone. Twierdziła, że nic się nie da z nimi zrobić.

Kiwnęłam, żeby wiedział, że rozumiem. Więc ot tak uwierzył Astrid. Posłuchał nastoletniej niewolnicy i zdał się na jej decyzję. W dalszym ciągu uważam to za dość... nietypowe. Tak jakbym zobaczyła w nim przejaw dobra. Podarowanie mi mazidła na porost włosów było miłym, chociaż wymuszonym gestem z jego strony; moja naga czaszka była ładnie wysklepiona, jednakże czułam się lepiej, gdy wiatr nie hulał po nieprzyzwyczajonej skórze, łaskocząc.

Odebrał talerzyk, kiedy ostatnie okruszki ściągnęłam wilgotnym od potu palcem. Denerwowałam się w jego towarzystwie.

Drzwi znów trzasnęły.

„Wielki arystokrata, a wali drzwiami, jakby w oborze mieszkał". Z dezaprobatą pokręciłam głową. Dojrzałam na swojej sukience mały kawałeczek szynki, który natychmiast włożyłam do ust, aby się nie zmarnował. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio jadłam tak dobre śniadanie. Chyba nawet takowego nie spożywałam, mieszkając z innymi członkami Orędowników Równości. Wtedy najczęściej na stole lądował pasztet, konserwa, ewentualnie warzywa i ziemniaki podprowadzone z czyjegoś ogródka; czasem mieszkańcy chronionych przez nas wsi przynosili nam pieczywo, sery, mleko lub owoce, a jedynymi luksusowymi produktami w naszej spiżarni bywały alkohole. Musiałam przyznać: ślepcy nie szczędzili na szynkę; i to taką prawdziwą, bułki zaś musiały zostać wypieczone z samego rana, bo pod chrupiącą skórką czekał mięciutki środek; świeże masło smakowało wsią. Część pokarmów wytwarzali na miejscu – przecież po coś były sady, gaje, pola uprawne i hodowle zwierząt – a resztę zamawiali.

Wróciłam do rozważań na temat: jak zaimponować Orionowi jako niewolnica. Sprzątanie odpadło. Tak samo jak gotowanie, pranie czy umilanie czasu rozmową; a w tym ostatnim nawet byłam dobra. Nikt, z kim rozmawiałam, nie znał tylu ciekawostek, co ja. Potrafiłam i nadal potrafię wypowiedzieć się we właściwie każdej kategorii i nieważne, czy chodzi o opinie, a może suche fakty. Moja obszerna wiedza czyniła ze mnie duszę towarzystwa. Od zawsze charakteryzowała mnie otwartość na ludzi i łatwość w zawieraniu nowych znajomości. Pech chciał, iż nie mogłam żadnej z lepszych cech swojego charakteru wykorzystać.

Nie pozostało mi nic do zrobienia. Z tą ponurą myślą przysiadłam na okiennym parapecie, oczekując na powrót mojego pana.

***

Przez pierwsze dni byłam naprawdę grzeczna i robiłam postępy.

Wstawałam przed Draagonysem, aby przywitać go wdzięcznym – za to, że wciąż żyję – uśmiechem. Początkowo przecierał oczy ze zdumienia, a nawet karał mnie ulubionym ciosem w policzek, ale po dwóch dniach znudziła mu się ta praktyka i zaczął traktować wcześniej wspomniane zachowanie jako przejaw mojego obłędu. Nie zaprzeczam, czasem wciąż gadałam do siebie, śpiewałam i tańczyłam, gdy nikt nie patrzył, ale pozostawiam to wyłącznie w gestii nudy, bo jak długo można całymi dniami wpatrywać się tępo w krajobraz za oknem? Liczenie chmur, wymyślanie imion dla każdej zobaczonej krowy, świni i konia, wyobrażanie sobie siebie pływającej w polach pszenicy z czasem straciło swój urok. Prócz wyglądania na świat zewnętrzny, długimi godzinami leżałam na kanapie i wymyślałam historie; gdybym miała długopis i papier, pewnie bym je spisywała, a tak zostały tylko w mojej pamięci.

Zawsze zjadałam śniadania, obiady i kolacje z należytym poszanowaniem etykiety dworskiej. Widelce oraz widelczyki noże, łyżki i łyżeczki, kieliszki, szklanki, a także kufle nie miały przede mną tajemnic. Plecy zawsze prostowałam, nie opierałam się na stole, usta wycierałam w chusteczkę, a nie, jak zazwyczaj, w rękaw. Na coś w końcu przydały się mi przeczytane przed laty książki traktujące o savoir-vivre.

Orion nieraz zapraszał kolegów: Teonasa Ostosa, Niliusa Calibrina oraz Vincenta Bara. Każdy z nich był w podobnym wieku. Każdy także był samotny. Bar stracił żonę – dosłownie – gdyż spoufalała się z pewnym niewolnikiem. Ostos, pełnokrwisty arystokrata, od lat przebierał w kobiecych wdziękach jak w ulęgałkach, za to Calibrin nigdy nie był widywany z przedstawicielką przeciwnej płci. Od razu zatrzymam się przy postaci tego kawalera. Wspomniałam jako ciekawostkę, że przez chwilę należał do Orędowników. To było na samiutkim początku. Wszyscy uważali go za najwierniejszego przyjaciela Astoriusa Hoffmana – dla przypomnienia – założyciela naszego ugrupowania, po którego śmierci dowodzenie przejął C'Than. Byli praktycznie nierozłączni, aż nagle Nilius uciekł, wynosząc przy okazji nasze tajemnice. Teorie są różne, ja chylę się w stronę tej o zawodzie miłosnym, zdradzie i chęci zemsty. Nikt nigdy nie powiedział głośno, że Hoffman był gejem, a to dlatego, że on sam się do tego oficjalnie nie przyznawał. Ostatecznie, niczym w kiepskim romansie, zginął właśnie przez swojego dawnego... przyjaciela. Mówi się o potajemnym spotkaniu kochanków. Dobrotliwy Astorius miał uwierzyć w chęć powrotu Niliusa do... naszych szeregów.

Podczas spotkań towarzyskich w gnieździe Oriona siedziałam w kącie niczym mysz pod miotłą, z tą różnicą, że ja nie piszczałam. Skromnie spuszczałam głowę na moje ułożone po turecku nogi okryte sukienką i czekałam, aż skończą. Rozprawiali o obecnej sytuacji, naśmiewali się z Vromian, ludzi, obgadywali siebie nawzajem, opowiadali sprośne żarty, a wszystko to w akompaniamencie stukotu szklanek zawierających napoje alkoholowe. Na trzecim takim spotkaniu zostałam barmanką, gdyż panowie nie chcieli przeszkadzać sobie w grze w karty. Nie dziwię im się, gdyż sami oszuści z nich byli; gdy tylko któryś nie patrzył, kantowali.

Teonasa i Vincenta, po wstawieniu się, nachodziła ochota na pożyczenie mojego – według nich egzotycznego – ciała, na co nie wyrażał zgody mój właściciel. Dyplomatycznie im odmawiał, a trzonem argumentów było stwierdzenie, że nie dzieli się swoimi zabawkami. Dla uwiarygodnienia faktu, że ze mną sypia, najczęściej dawał mi klapsy, a czasem sadzał na swoich kolanach. Początkowo jego zachowanie przerażało mnie, ale pojęłam, że to gra aktorska. Czułam do niego tak wielką wdzięczność za ochronę mojej godności, iż z chęcią bym mu podziękowała, niestety nie wolno mi było się odzywać. Musiały wystarczyć mu pełne służalczego uniżenia spojrzenia; a i je uznawał za objaw obłąkania.

Posłusznie po każdej kąpieli, która odbywała się w łazience Draagonysa, wmasowywałam w skórę głowy miksturę. Wyglądało na to, że jest dość skuteczna. Włosy codziennie rosły o milimetr. Później szłam spać przy palących się świecach i kominku, bo wciąż bałam się czyhających w ciemności mar, nawet jeśli już nie wyczuwałam ich obecności i nie słyszałam głosów. Nasłuchiwałam muzyki, bo Orion przed snem lubił puszczać stare płyty z klasycznymi utworami. W mieszkaniu nie było telewizora, komputera czy działającego odbiornika radiowego. Albo magia ochronna zaburzała działanie odbiorników, albo Arediusz zabronił ich używania. A może i jedno, i drugie?

Moje niewolnictwo do pewnego czasu można by nazwać utopią. Później wszystko się zmieniło.

***

Nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii, chyba żebym upatrywała się znaków w nieprzerwanie lejących po oknach strugach deszczu. Od paru dni bez przerwy padało, wywołując charakterystyczne zmęczenie, które powodowało niechęć do porannego wstawania. Mojemu panu nie przeszkadzało lenistwo w moim wykonaniu, gdyż sam ostatnio był pogrążony w zadumie. Może był meteopatą. Może nie lubił deszczu. Może męczyło go ciągłe przesiadywanie w rezydencji. Wtedy tego nie rozumiałam.

Swoim zwyczajem trzymałam się na dystans. Robiłam herbatę, kiedy poprosił. Mieszałam drinki. Przygotowywałam kąpiele. Czasem przesiadywałam na kanapie, gdy on sączył whisky na sąsiednim fotelu, bez cienia emocji na twarzy wpatrując się w ogień liżący ścianki kominka. Widziałam, jak odpływa w krainę wspomnień. Zdarzało mu się zasypiać, a ja bałam się choćby poruszyć, żeby go nie obudzić. Powracał z krainy snu w środku nocy lub o świcie i wlókł się do sypialni.

Pewien wieczór powinien dać mi do myślenia i przygotować na późniejsze wydarzenia, ale ja ślepo wierzyłam w dobroć Oriona.

Leżałam na sofie. Miałam zamknięte oczy, ponieważ trwałam w wymyślonym świecie, zapisując w swej pamięci historię. Dzielna wojaczka o imieniu Heksana właśnie zmierzała przez dzikie lasy do jaskini potwora; nie była sama, gdyż towarzyszyła jej banda najemników wiernych monecie. Na zamkniętych powiekach widziałam wyraźnie słońce przebijające się przez korony drzew, padające na wypucowaną, czarną zbroję bohaterki. Wczuwałam się w klimat miejsca tak różniącego się od okolic, w których żyłam. Niemal słyszałam śpiewy ptaków, trzepot ich skrzydeł, pochrumkiwania lochy uczącej młodych wyszukiwania w ściółce pokarmu, głuchy stukot końskich kopyt, szczęki płyt pancerzy obijających się o siebie. W wyimaginowanym świecie nagle rozbrzmiał nowy, niepasujący do reszty dźwięk – zgrzyt opadającej klamki. Uchyliłam powieki, aby zobaczyć Oriona zamykającego za sobą drzwi. Odwiesił mokry od deszczu płaszcz na wieszak i spojrzał na mnie. Pozostał parę sekund w jednym miejscu, ale zaraz przeszedł przez salon i zniknął za progiem swojej sypialni.

Podniosłam się, szukając wzrokiem zegarka; stał na płycie nad kominkiem. Na płaskim ekranie widniała godzina dziewiętnasta czterdzieści dwa. Przegapił kolację. Opadłam na oparcie, wracając do historii.

W oddali między drzewami wojacy mogli dostrzec jaskinię. Zaciągnęłam się powietrzem, prawie czując charakterystyczną wilgoć skał i gleby. Moją twarz oświetlał kominek, współgrając z promieniami słonecznymi, które padły na twarze postaci opuszczających cień lasu.

Znów moje myśli powróciły do rzeczywistości, kiedy Orion wrócił do salonu. Pierwsze kroki skierował do barku, aby hojnie wypełnić kieliszek czerwonym winem. Nie usiadł w fotelu, jak miał w zwyczaju. Kanapa przy moich stopach ugięła się pod jego ciężarem. Spojrzałam na niego i szybko podciągnęłam się, chcąc zostawić całą sofę dla niego.

– Zostań – powstrzymał mnie.

Nie spuszczając wzroku, powróciłam do poprzedniej pozycji. Włożyłam historię do szuflady i zamknęłam bezpiecznie. Przy Draagonysie nie potrafiłam się skupić na tworzeniu. Siedział zbyt blisko, co wywołało na skórze ciarki niepokoju. Pstryknął palcami, a tuż przed drzwiami teleportowała się filigranowa niewolnica Astrid z tacą w ręce. Nie podnosząc głowy wyżej, niż potrzebowała do ostrożnego odstawienia kolacji na stolik, wykonała swoje zadanie, po czym ukłoniła się tak nisko, że blond loki smagnęły ziemię koło jej ubranych w szare baletki stóp. Orion odprawił ją niedbałym machnięciem dłoni. Ja jadłam punktualnie o siódmej, kiedy to ta sama niewolnica dostarczyła mi posiłek, nie zachowując przy tym nawet odrobiny z pokazanych właśnie manier. Rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając za sobą skrzące wyładowania energii, które rychło wygasły.

Od razu wspomnę, uprzedzając twoje pytanie, Moore, że tylko zaufani niewolnicy arystokratów używali w posiadłości i na przyległym terenie teleportacji. Najprawdopodobniej pod tym względem zostali w jakiś sposób uprzywilejowani. Reszta mieszkańców – chcąc nie chcąc – wybierała tradycyjny sposób przemieszczania się. Myślę, że tak, jak i my, oni także rzucili sporo czarów ochronnych, a wśród nich te uniemożliwiające natychmiastową zmianę lokalizacji.

Trwałam w pozycji półleżącej, zachowując wyjątkową sztywność. Sztywny kark, a na nim nieruchoma głowa wpatrująca się w nieokreślony punkt na gładkiej ścianie. Sztywne plecy, spięte tak mocno, że aż prosiły się o zmianę pozycji. Sztywna, drętwiejąca pod ciężarem lewej, prawa noga. Przekonywałam siebie, iż nie ma się czego bać. Karciłam ciało za nieuzasadnioną gotowość do ucieczki.

Brzdęk noża i widelca odkładanych na talerz oznajmił, że mój pan zakończył wieczerzę. Rozluźnił się, opierając na oparciu. W lewej ręce trzymał kieliszek, a drugą opuścił luźno tuż obok moich bosych stóp. Zamyślił się, po raz kolejny chowając się we własnym wnętrzu. Odetchnęłam z ulgą, kładąc głowę na podłokietniku. Było tak, jak zawsze.

Zamknęłam oczy, wsłuchując się w odgłosy wieczoru. Najbliżej uszu wesoło trzaskały drewna w kominku. Dalej szumiał równomierny oddech Oriona. Przez rozszczelnione okna przedzierały się pokrzykiwania niewolników kończących pracę, a także pohukiwania sów i trele godowe mniejszych ptaszków świętujących nadejście wiosny. Powoli odpływałam w krainę snu, odzyskawszy stabilność, poderwanych alarmem emocji.

Zapadałam się niżej. Zapadałam się głębiej. Zapadałam się pod powierzchnię. Nagle, jakbym natychmiast otrzeźwiała, poderwałam się, siadając twardo. Przytuliłam się do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą leżała moja głowa. Ze zgrozą wgapiałam się w długie palce Draagonysa, które nagle skamieniały, przyłapane na niegodnym uczynku. Moje serce tłukło się w piersi, a umysł głowił się nad tym, czy dotyk na łydce nie był sennym wytworem. Spojrzałam w jego oczy i to wystarczyło. Męska dłoń na skórze była rzeczywista.

Duszkiem wypił resztki alkoholu, po czym bez słowa podniósł się z kanapy. Drzwi od sypialni trzasnęły.

Długo wpatrywałam się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżała ręka Draagonysa; gdzie lśnił kamień na pierścieniu rodowym. Nie rozumiałam zmiany.

***

Dwa dni wystarczyły, żebym zapomniała o tamtym wieczornym incydencie. Skończyły się wspólne nieme posiedzenia przy kominku. Powróciły spotkania z trzema znajomymi, gra w karty i alkohol. Znów nie zwracał na mnie większej uwagi, w końcu i ja przestałam, zajmując się swoimi sprawami.

Bez konkretnego powodu dostałam od Draagonysa książkę Baśnie Czarodziei autorstwa Gillesa Lacroix, jednego z najwybitniejszych pisarzy XX wieku. Czekała na mnie rano razem ze śniadaniem. Piękny, zdobny wolumin mający swoje lata nie pasował do ekskluzywnego i nowoczesnego wnętrza apartamentu. Książka nosiła znamiona użytkowania, a jej wiek określiłam na dużo starszy ode mnie. Nie mogła być pierwszą lepszą lekturą zakupioną w antykwariacie, gdyż odręczna dedykacja autora na pierwszej stronie nadawała jej wielkiej wartości. Pochłonęłam ją w jeden dzień. Czterysta pożółkłych stron. Zakochałam się w słowach. Tego samego dnia, wieczorem, rozpoczęłam przygodę z nią po raz drugi.

Zajmowałam swoje ulubione miejsce przed kominkiem, płomienie dawały ciepło i otulały kocem utkanym z bezpieczeństwa. Przewróciłam kolejną stronę, pod nosem mając szczery uśmiech. Wtedy też otwarły się drzwi, wpuszczając do komnat chłodne powietrze. Spojrzałam na Oriona, a kąciki mych ust opadły.

Obrzucił mnie lodowatym spojrzeniem, skupiając wzrok na twarzy, z której odpłynęła krew, oraz książce, na której zacisnęłam desperacko dłonie. Na tym drugim zatrzymał się na dłużej. Poczułam się jak przyłapana na czymś nieodpowiednim, mimo iż lakoniczny liścik włożony między pierwsze strony wyraźnie mówił, iż Baśnie Czarodziei są moją własnością. Zamknęłam ostrożnie i z pełnym poszanowaniem dzieło, a następnie odłożyłam na szklany blat, odsuwając jak najdalej od siebie. Złożyłam dłonie na podołku i opuściłam twarz, czekając na naganę, polecenie, cokolwiek, czym tylko pragnął mnie uraczyć. Spode łba widziałam jego wypastowane oficerki. Pozostały przez sekundy nieruchomo, po czym powiodły Draagonysa do sypialni. Po chwili ciszy zaszumiała woda. Arystokrata brał prysznic.

Odetchnęłam z ulgą i ponownie sięgnęłam po prezent od mojego pana. Doczytałam do końca baśń o Katarinie i niesfornej miotełce, która zamiast sprzątać, robiła rozgardiasz. Przeszłam do następnej opowiastki. Zdążyłam przeczytać tylko jeden akapit, nim mężczyzna usiadł tuż obok mnie. Wzdrygnęłam się, bo wcześniej go nie słyszałam. Zerknęłam nań. Zamarłam. Jedyną zasłoniętą częścią jego ciała były biodra i uda przepasane ręcznikiem. Na nogach nie miał butów, co tłumaczyło, dlaczego podkradł się niezauważony. Moje oczy biegały od jednego szczegółu jego nagości do następnego. Wypuściłam książkę z rąk. Domyślałam się, co zaraz się wydarzy, a myśl o tym odbierała mi tchu, gdy nie mogłam złapać odpowiedniej ilości powietrza, aby odżywić walące o ściany żeber serce.

Jak w zwolnionym tempie męska dłoń wspięła się na kolano, wychodząc wyżej, przy okazji zagarniając materiał sukienki. Krzyk utkwił mi w gardle, więc nie wydałam żadnego odgłosu. Oddychałam płytko, szukając drogi ucieczki. Zerwałam się, gdy palce natrafiły na rąbek majtek. Tego było za wiele. Sytuacja mnie przerosła. Wyłożyłam się na ziemi przed kominkiem, potykając się o własną suknię. Tak właściwie nie miało to żadnego znaczenia, bo ograniczały nas ściany apartamentu. I tak bym nie uciekła. Ale jak wytłumaczyć to napędzanemu adrenaliną organizmowi?

Niespiesznie podszedł. Kucnął, łapiąc mnie za ramię. Pomógł mi wstać, chociaż już na tym etapie musiał wziąć poprawkę na to, że się wyrywałam. Łapałam jego przedramiona, odpychając od siebie, zostawiając na naskórku czerwone pręgi. Wyraźnie widziałam, jak jego cierpliwość się kończy.

– Sathana – powiedział jeszcze spokojnie, ale w głosie przebijał się wysiłek wkładany w szarpanie się ze mną. – Chodź ze mną po dobroci. Albo nam obojgu będzie dobrze, albo tylko mi. Czego byś nie wybrała, ja i tak dopnę swego.

Powrócił do starego zwyczaju, przenosząc dłoń na kark i go ściskając; krok za krokiem przeszliśmy do sypialni. Wciąż drapałam jego zaciskające się jak imadło palce. Wreszcie popchnął, uwalniając szyję, a ja poleciałam do przodu, rozbijając kolano o stalową ramę łóżka. Objęłam dłońmi puchnące miejsce i rozmasowałam.

– Rozbieraj się.

Rozchyliłam usta i sarnie, nic nierozumiejące spodki oczu utkwiłam w ściągniętej złością twarzy Draagonysa. Zdenerwowałam go.

– Rozbieraj się – powtórzył polecenie o decybel głośniej.

– P-p-panie... – wyjąkałam, krzyżując ręce na piersi w obronnym geście.

Ja naprawdę sądziłam, że oszczędzi mi tego. Przecież byłam nic nieznaczącą Vromianką. Moja krew była brudna jak wychodek jego służby, czego więc miał szukać między moimi nogami? Jako dobra niewolnica spełniałam jego zachcianki, jednakże seks wychodził poza moje kompetencje i chęci. Dotychczas jego zachowanie nie wskazywało jednoznacznie na jakiekolwiek pragnienie wyżycia się w ten sposób. Nagle coś do mnie dotarło. Jakaż ja byłam naiwnie głupia. Książka to nie jakiś tam prezent ukazujący głęboko ukryte dobro w jego sercu. To podstęp. Zwykły handel. Zaliczka za tę noc. W ten sposób uciszał sumienie, żeby nie krzyczało zbyt głośno o gwałcie, bo przecież kupiony seks gwałtem nie był.

Na przekór swojej dotychczasowej obojętności, tym razem nie zamierzał mi odpuścić, a żadne błagania czy prośby nie zmieniłyby powziętego zamiaru. Doskonale widział wahanie, a także niechęć. Nawet nie drgnęłam, żeby się rozebrać. Nie zamierzałam tego robić. Po raz kolejny próbowałam ucieczki, wierząc, że może przekonam go do zmiany zdania. On jednak oparł się kolanem o materac łóżka, z powodzeniem blokując mi drogę. Ręcznik, który przepasał jego biodra, rozchylił się, ukazując udo. Podciągnęłam się, próbując wyjść spod jego ramion, wędrujących wzdłuż moich bioder, ale on miał coś, czego nie miałam ja: siłę wzmocnioną rozpuszczonym w powietrzu eterem. Złapał mnie za ramię i przyciągnął.

– Proszę... Ja nie chcę... – błagałam, wciąż szarpiąc się z palcami niczym z kajdanami obejmującymi moją rękę.

– Jesteś moją własnością. Zrobisz, co tylko zapragnę – żachnął się mój pan.

– Nie chcę! – powtórzyłam desperacko.

Panika wzięła w posiadanie całe moje ciało. Serce w dalszym ciągu waliło jak młotem, a oddech pozostawał szybki i urywany. Zimny pot sperlił się na czole i plecach, wyrzucając na zewnątrz woń pierwotnego lęku. Trzęsłam się całą sobą, szczękałam zębami, chociaż w pokoju było gorąco.

Orion zacisnął szczęki, łapiąc oba moje kobiece, okryte złotem i tytanem, nadgarstki w swoją jedną męską dłoń. Nie potrzebował łańcuchów, aby mnie unieruchomić. Wystarczył ciężar. Chwycił wolną ręką za rąbek sukni i powoli, jakby napawał się widokiem młodego ciała, zaczął rolować materiał w górę, odsłaniając kolana, uda, bawełniane majtki, płaski brzuch, w którego górnej połowie, tuż pod mostkiem, podskakiwało serce. Użyłam całej siły, przewracając się na bok, wyrywając ręce z jego rąk i broniąc dostępu do klatki piersiowej.

– Sathana, od ciebie tylko zależy, jak bardzo będzie bolało – skarcił mnie, zdzierając sukienkę z ramion.

– Dlaczego pan to robi? – wyskamlałam, kiedy od nagości dzielił mnie już tylko cienki materiał bielizny. Czułam, jak moje zatoki puchną, z nosa zaczyna sączyć się woda, a z oczu łzy.

Wolałam, żeby mnie bił. Wolałam, żeby mnie wyzywał. Wolałam, żeby pozostał obojętny. Wolałam, żeby nie posiadł mojego ciała.

Wolałam pierwszy rodzaj upokorzenia.

– Bo mogę.

Jakbym usłyszała wyrok.

Kwiliłam cichutko, niby się nie poddając, a jednak godząc się z karą za nieostrożność, która wepchała nas w łapska ślepców. Kurczowo przyciskałam ręce do ciała, aż z naczyń krwionośnych wycisnęłam krew, a kontury odbite na piersi zbladły. Z tym także sobie poradził. Wystarczyło, aby powtórzył poprzedni ruch, ręką zamykając moje nadgarstki w stalowym uścisku, pozbawiając czucia w dłoniach. Przewrócił mnie na plecy, natychmiast zrywając bieliznę i zsuwając ją aż do kostek. Kobiece ciało to przekleństwo. Niećwiczone zostaje bezbronnym na ewentualne zaczepki i ucisk silniejszych od nas.

Pozbył się ręcznika. Nie patrzyłam, ale czułam jego naprężoną męskość opartą o moje biodro, szczecinę kłującą delikatną powłokę cielesną. Wolną ręką starał się rozchylić moje nogi. Bezskutecznie.

– Pamiętaj, Sathana, że chciałem po dobroci. – Gorące powietrze z jego ust opłynęło płatek mojego ucha. Para osiadła na szyi. Dostałam mdłości, wnętrzności skręcały się niczym węże.

Mimo trwającej wojny nigdy wcześniej nikt tego na mnie nie wymógł. Skończyła się taryfa ulgowa i słodkie beztroskie życie. Najwidoczniej musiałam zapracować na siebie, bo jak dotąd byłam tylko bezproduktywnym workiem mięsa, wyjadającym zapasy ślepców.

Dobroć się skończyła. Wrócił pierwszy wieczór, a z nim uderzenie w policzek. Twarz zapiekła i pulsującym bólem wyznaczyła skurcze tętniczek. Moje powieki scaliły się w jedno, bo nie zamierzałam go oglądać. Wepchnął kolano między szparę mych wychudłych ud. Udało się mu dopiąć swego – rozkroczyłam się przed nim, ale nie z własnej woli. Był ciężki, przynajmniej dwukrotnie przewyższał mnie wagą. Kiedy opadł i wpił się w me ciało, nie mogłam już zrobić nic. W tych sprawach pośpiech jest niewskazany, a on wyraźnie się spieszył. Nie przejmował się suchością, bo to nie on doświadczał katuszy. Puścił moje ręce, które, drżąc, starały się zepchnąć napastnika. Piąstki uderzające o ramiona, piski, wrzaski i upiorne jęki stanowiły dla niego niewygodę porównywalną do tej, której doświadcza krowa, gdy jest gnębiona przez muchy. Moje cierpienie nic nie znaczyło dla Oriona Draagonysa.

Po pewnym czasie przestałam krzyczeć; już więcej się nie odezwałam. Przecież nie mogłam mówić, o czym zapomniałam. Jeszcze tego brakowało, żeby po wszystkim ukarał mnie po raz kolejny. I kolejny... Zamiast tego łkałam, prawie dławiąc się łzami. Przerwałam ślepe boksowanie, a ręce pozostawiłam oparte na lepkich od potu ramionach, ściskając dłonie w piąstki. W myślach błagałam, żeby skończył.

„Proszę, niech to będzie ostatnie pchnięcie"

„Niech będzie ostatnim"

„Proszę!"

„Proszę!"

Oddychał coraz głośniej. Nierównomiernie. Ja skomlałam głośniej. Nieprzerwanie. On z rozkoszy – wspinając się na szczyty ekstazy. Ja z bólu – zapadając się coraz głębiej w cierpienie.

„Proszę!"

„Proszę!"

„Proszę..."

Zwolnił. Westchnął, jakby pozbywał się przygniatającego go ciężaru. Nastał bezruch. Odzyskawszy odwagę, uchyliłam powieki i przez mgłę dojrzałam jego ściągniętą twarz, skąpaną w mroku. Pot zrosił nos i górną powiekę. Idealnie gładkie włosy, przeważnie zaczesane w koński ogon nad karkiem, wisiały smętnie nad moim czołem, smagając przy każdym, nawet najmniejszym ruchu.

Może ulżyłoby mi, gdybym zobaczyła w jego obliczu współczucie, obrzydzenie własnym zachowaniem, wstyd, żal czy coś na kształt przeprosin. Nie dojrzałam żadnej z tych rzeczy. Postawił na wyrachowaną, pozbawioną cienia uczuć, maskę, sprawiając, iż straciłam wiarę w to, że był lepszy od innych ślepców, którzy dwudziestego trzeciego wieczoru mego zniewolenia szydzili i wyśmiewali mnie. Zwłaszcza tych zamieszanych w tortury na Rodianie. Pomyliłam się. Nie myśląc jasno, mocno generalizując, doszłam do wniosku, że każdy Krzewiciel, bez wyjątku, uosabiał bezlitosną bestię pozbawioną skrupułów.

Poczułam przyjemną pustkę, gdy się wycofał, zaraz potem jego nasienie ześlizgnęło się po moim pośladku, aby zakończyć swą podróż na, jak dotąd nieskazitelnie czystej, pościeli. Zmięty materiał szybko wsiąkał dowody zbrodni.

Wstał. Światło księżyca padło na jego szczupłe, męskie ciało, podkreślając każdy wyrzeźbiony muskuł i sprawiając, że wilgoć potu oblepiająca skórę zalśniła. Wątła poświata wydobyła z ciemności, miejscami brunatną, kałużę. Mieszaninę jego wydzielin i mojej krwi. Ciemna od płaczu twarz pociemniała na policzkach ze wstydu. Odwróciłam twarz, żeby go nie oglądać.

– Wracaj do siebie – wydał polecenie.

Podniosłam się powoli. Napięcie wraz z szokiem opuściły ciało, zostawiając po sobie nieprzyjemny ból przemęczonych bezsensownymi próbami walki mięśni. Usiadłam, opuszczając stopy na drogi, miękki dywan. Zagarnęłam sukienkę z podłogi i przełożyłam przez głowę. Opadający materiał drążył i łaskotał nadwrażliwą skórę, zsuwając się po ramionach, piersiach, brzuchu i zatrzymując się na udach.

Zobaczyłam bose, męskie stopy tuż obok swoich. Podniosłam głowę. Przed moimi oczami trzymał dwie fiolki: z różowym eliksirem i małymi, białymi, okrągłymi tabletkami. Miksturą zapobiegającą zajściu w ciążę oraz środkiem o działaniu przeciwbólowym i przeciwzapalnym. Odebrałam od niego medykamenty. Nie byłam wdzięczna za ten dobroduszny gest, ponieważ gdyby nie jego chuć, nie stałaby mi się krzywda. Ściskając w garści lekarstwa, wstałam. Natychmiast się zachwiałam. Wykrzywiłam twarz w bólu. Ruszyłam – noga za nogą. Każdy krok drażnił poobcierane miejsce oraz powstające siniaki – krew rozlewającą się pod naskórkiem. Bez słowa opuściłam sypialnię.

Świece w salonie zgasły tak, jak moja nadzieja na spokojne życie u boku Draagonysa. Tego wieczora wystarczyć musiał mi blask kominka. Orion nie pozwalał na zostawianie światła na noc, szedł mi na rękę, zgadzając się na palenie świec.

Wiedziałam, że wyszedł za mną. Jego wzrok stawiał włoski na moim karku. Nie byłam pewna, po co to robi. Przez myśl przeszło mi, że może żałuje swojego zachowania. Później przypomniałam sobie, iż to tylko nieczuła bestia, a ja jestem brudnokrwistą Vromianką. Nie dla mnie współczucie i przeprosiny. Wyminął mnie, nim ślamazarnie dotarłam do kanapy. W jego ramionach zauważyłam koc i poduszkę. Zazgrzytałam zębami. Kolejna zapłata za moje usługi. Ułożył poduszkę przy oparciu. Podeszłam do sofy i opadłam na skórzane siedzisko z żałosnym piskiem ciała ocierającego się o tapicerkę. W ramiona wcisnął mi koc. Nie protestowałam tylko dlatego, że nie miałam siły. Zwinęłam podarek i rzuciłam na poduszkę; zajęłam drugą część kanapy, zwijając się w kłębek. Wyraźnie pokazałam, iż nie przyjmę prezentu.

Patrzył na mnie jeszcze przez jakiś czas. Puste szare oczy przewiercały moją duszę, po raz kolejny w ciągu tych paru dni.

– Sathana. – Szorstki męski głos odbił się echem od ścian salonu.

– Tak, panie? – Udało się mi wydobyć głos z zaciśniętego, osuszonego gardła.

– Jutro wieczorem masz czekać na mnie w sypialni.

– Tak, panie. Jednakże będzie dokładnie tak, jak dziś – odpowiedziałam, wyłuskując ostatki odwagi. Przemawiała przeze mnie głupota i naiwna brawura.

Przyjął moją bezczelność ze stoickim spokojem. Zaplótł ręce na piersi, bez krzty wstydu prezentując męskie ciało; przypominając o swojej sile.

– Sądzisz, że to mi przeszkadza? – zapytał pytaniem retorycznym. Nie odpowiedziałam więc na głos, a zrobiłam to w myślach: „nie, nie przeszkadza ci gwałcenie własnej niewolnicy." – Sądzisz, że zrobisz mi na złość, zmuszając mnie, abym robił ci krzywdę? Musiałem robić wrogom gorsze rzeczy i uwierz mi, zmuszenie dziewki do rozłożenia nóg jest z nich najprzyjemniejsza. Nie, Sathana, robisz na złość wyłącznie sobie. Wciąż jednak masz szansę, aby naprawić swój błąd. Powiedziałem ci na początku, że może nam obojgu być dobrze.

Zacisnęłam zęby. Bardzo nie chciałam się wtedy zgodzić z tym ostatnim.

– Jestem u ciebie od dwóch tygodni – zauważyłam przytomnie po chwili. – Dlaczego dopiero teraz?

Zawahał się. Byłam pewna, że przez chwilę bił się z myślami, zanim uraczył mnie kłamstwem.

– Taryfa ulgowa się skończyła. Plątasz się bez celu po mieszkaniu. Stwierdziłem, że dam ci okazję do wykazania się.

Prychnęłam. O dziwo nie zostałam ukarana. Zamiast tego trzasnęły drzwi.

Tej nocy nie zmrużyłam oczu. Kiedy tylko sen łapał mnie w objęcia, nocne mary przywdziewały maski będące surowym obliczem mojego pana. Budziłam się z krzykiem.

Sięgnęłam po Baśnie Czarodziei, ułożyłam się przed kominkiem i rozpoczęłam od momentu, w którym zakończyłam przed utratą godności.

***

Od czternastego kwietnia podarki zaczęły pojawiać się regularnie – drogie kosmetyki, książki papierowe, owoce, słodycze, nowe ubrania i bielizna – dobra luksusowe poprawiające jakość życia. Mimo iż oficjalnie ich nie przyjmowałam, Orion odbierał to, za co zapłacił. Jakoś przyzwyczaiłam się do nowego porządku rutyny. Tak samo, jak moje ciało.

Śniadanie, obiad, kolacja, kąpiel, seks.

Śniadanie, obiad, kolacja, kąpiel, seks.

Śniadanie, obiad, kolacja, kąpiel, seks.

Siniaki nie zmieniały swojego koloru przez pierwszy tydzień, co wieczór odnawiane brutalnymi i szybkimi pchnięciami męskich bioder, uściskiem palców i uderzeniami, które poskramiały brak uległości z mojej strony. Wybroczyny pokrywały kark, ramiona, nadgarstki, policzki, lewe oko, żebra, miednice, krocze oraz pachwiny i wewnętrzną stronę ud.

Drugiego tygodnia się poddałam. Przychodziłam do sypialni naga po kąpieli. Siadałam na skraju łóżka, brałam głęboki uspokajający wdech, następnie kładłam się na boku, tyłem do drzwi. Po jakimś czasie, paru minutach, godzinie lub dwóch, wchodził do pokoju, stawał w progu i podziwiał moje ciało, z dnia na dzień ujednolicające się i nabierające kobiecych, delikatnych kształtów. Ściągał płaszcz, jeśli wcześniej przebywał poza dworem, zrzucał koszulę, spodnie, a także bieliznę; z cichym stuknięciem odkładał magiczną laskę na szafę, abym nie mogła doń sięgnąć; próżny trud, bo nawet nie próbowałam. Układał się za mną, gładził miękkie biodro, pośladek i udo, łapał piersi i drażnił sutki stwardniałymi od pracy palcami. Przez pierwsze razy nie reagowałam na jego dotyk, a on, żeby mi ulżyć w dyskomforcie, używał własnej śliny. Wraz z moją uległością wzrosła jego troska o moją przyjemność. Dobrze udawał, że o mnie dba, a ja udawałam, że gra wstępna wcale nie zaczęła na mnie działać; że ta licha wilgoć zbierająca się na sromie nie była jego zasługą. Moje oczy nie wydzielały już słonego płynu; od pierwszej nocy z Draagonysem. Odkąd się poddałam, wchodził we mnie dopiero wtedy, kiedy upewnił się, że byłam wystarczająco śliska. Za każdym razem ściskałam zęby, prawie zgrzytając, powieki zaś szczelnie zaciskałam. Starałam się udawać. Próbowałam zmusić ciało do obojętności, niestety leżenie jak kłoda się nie sprawdziło. Nie wiem, dlaczego ból zamienił się w przyjemność; przecież nie tego chciałam. Brak cierpienia podsycał moje sumienie.

Mam pewną teorię: organizm, broniąc się przed autodestrukcją, zmusza nas do odczuwania rozkoszy pomimo ogromnego bólu duszy. Może orgazmy miały ukoić moją pokaleczoną psychikę?

Trzeciego tygodnia po raz pierwszy nie kazał mi wyjść. Po kąpieli zasnął, wdychając feromony uwolnione w chwili spełnienia; mi zaś spało się lepiej niż wcześniej – niepokojąco bezpiecznie.

Mam też teorię dotyczącą powodu, dla którego Oriona zainteresowała seksualna strona mojego niewolnictwa – tęsknił za Andromedą, a bliskość ze mną koiła jego nerwy. Może to jedna z tych teorii grubymi nićmi szytych, jednak potrzebowałam wyjaśnienia, nawet najbardziej bzdurnego i nieprawdopodobnego. Wolałam myśleć, iż sypiam z samotnym eterranem niż nienasyconym potworem odzianym w podobną mojej skórę.

Nienawidziłam go tak samo mocno, jak zaczęłam go potrzebować.

Łapałam się na oczekiwaniu na jego powrót. Wcześniejszym pojawianiu się w sypialni i przygotowywaniu do tak „niechcianego" rytuału. Używałam kosmetyków – wcierałam oliwkę w mięknącą skórę, na której nie został ani jeden ślad po gwałtach. Wciąż udawałam, ale on wiedział, że drżenie i spazmatyczne skurcze mięśni to nie zasługa przeżywanych katuszy, a błogie podrygi rozkoszy.

Kiedy wszystko zaczęło się układać, znów brutalnie zostałam sprowadzona na ziemię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro