Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

25

- Mam do ciebie dwa pytania, Krohn. Po pierwsze, czemu tak długo? Po drugie, czy nie wydaje ci się, pomimo arogancji która wypełnia twoje złote serce, że pakowanie się z oskarżeniami do paszczy lwa nie jest dobrym pomysłem? 

- Zamknij mordę, Eckland. Sam chciałeś jechać. Co do pierwszego pytania, byłem w kiblu.

- Ale nie sądzisz, że przydałoby się nam, no nie wiem, jakieś jebane wsparcie? Może kilku snajperów byłoby adekwatnych do tej roboty, co?

- Chcesz, to dam ci gnata, jeśli będziesz się z tym lepiej czuć, ale słyszałem że Marone nie lubi, gdy ktoś wychodzi do niego z pistoletem. Ale twój wybór… A ty? Całą konferencję szczerzyłeś zęby jak pies, czyżby twój artykuł zyskał światową popularność? 

- Jeszcze nie, ale stało się coś o wiele lepszego - Eckland rozparł się w fotelu po stronie pasażera. - Udało mi się, Krohn.

- Co? Wiesz, nie żeby od tego zależało moje życie, ale nie chcę spędzić tych dwudziestu minut w ciszy.

- Zaprosiłem ją na randkę. Zrobię spaghetti. 

- Dobra, jednak wolę ciszę - westchnął Fred i skupił się na drodze. Gdy dojechali na miejsce, Edward aż gwizdnął z podziwu.

- Zajebiste biuro, szkoda że ja takiego nie mam… - Oglądał hol z każdej strony i cmokał z zazdrości.

- Chyba jednak pensja gangstera jest większa od pensji knypka z notatnikiem.

- Wypraszam sobie, Fred. Jestem szanowany w dziennikarskiej społeczności…

- Ta, chyba w czasach gdy robiłeś kawę redaktorom i mopowałeś podłogi. Też zrobiłem research.

- Weź się pierdol - Ecklandowi zrzedła mina. Podeszli do sekretarki, która przerwała malowanie paznokci, czy razej tipsów. 

- Tak, panowie? W czym mogę pomóc?

- Ta, jesteśmy… - zaczął Krohn i sięgnął po odznakę, gdy Edward wepchnął się przed niego i oparł się łokciem o szklany blat.

- Jesteśmy dziennikarzami, maleńka. Edward Eckland, mówi ci to coś? Chcemy przeprowadzić wywiad z panem Marone, szefem jednego z największych klubów w mieście, Purple Heaven. Piszę o tym reportaż, i chętnie wspomnę z nazwiska piękną sekretarkę, która umówiła nas na spotkanie - wycelował w kobietę palec wskazujący imitujący lufę i udał wystrzał. Krohn wstrzymał oddech, cały się zaczerwienił ze wstydu. 

Kobieta jakby się ożywiła, przekrzywiła porcelanową twarz i przyglądała im się z uwagą, czy raczej skupiła całą uwagę na Ecklandzie.

- Znam pana, czytałam wszystkie artykuły! 

- No widzisz! Teraz możesz wziąć w jednym udział - Eckland puścił do niej oko.

- No ale muszę zapytać szefa, na pewno rozumiecie… a pan jest? - Spojrzała na Krohna.

- Dźwiękowiec. Będę zajmował się… dźwiękiem - Fred powiedział niepewnie i wyciągnął komórkę ze słuchawkami, jakby był profesjonalistą. Ale chyba ten teatrzyk nie był potrzebny, bo po minucie rozmowy przez telefon sekretarka wskazała im drzwi windy. 

- Kurwa, nigdy nie byłem tak spocony - Fred powachlował się otwartą dłonią.

- Ale tym razem to ja ci uratowałem dupę, Krohn. Podziękuj mi.

- Dzięki. Fajnie, że zostałem specem od dźwięku. Mimo że nie mam sprzętu, doświadczenia i charyzmy.

- Dźwiękowiec jest w tle, każdy ma go w dupie. To ja jestem gwiazdą. Widziałeś tamtą laskę? Jaka sie mokra zrobiła na mój widok? To jest właśnie ten czar, który dostrzegła Tamara, kumasz?

- Tak, ale wolę w to nie wnikać. Grunt, że się dostaliśmy. Potem będzie improwizacja.

Drzwi windy odsunęły się na lewo i stanęli twarzą w twarz z wielkim karkiem o aparycji małpy.

- Puść ich, Grigorij! Zapraszam panowie!

Na te słowa góra mięsa charknęła i odeszła w głąb korytarza, a dziennikarz i policjant weszli do gabinetu Billy'ego Marone. Pokój był spory i ekstrawagancyjny, nawet Fredowi opadła szczęka. Lampa z korzenia i wielkie biurko z wykończeniem jak z jakiegoś elfiego pałacu. W obitym czerwonym pluszem fotelu siedział zwalisty mężczyzna w fioletowej koszuli i ogromnym, platynowym zegarkiem na ręce.

- Panowie! Spocznijcie, proszę! Pan Eckland, jak się cieszę. Podziwiam pana za niesamowite artykuły! A ten o klubach będzie mocną reklamą, oj tak! - Bill Marone wskazał im sardelkowatym palcem krzesła z czarnego drewna, usiedli.

Gdy tylko spoczeli, Marone wyciągnął w ich stronę pudełko z cygarami. 

- Proszę, kubańskie.

- Nie, dziękuję. Przejdźmy do sedna, dobrze? Jakim cudem stał się Pan potentatem ośrodków rozrywki? -Eckland wyciągnął notatnik, a Marone rozłożył ramiona.

- Wiesz, Edward, mogę tak mówić, dobrze? Więc, zaczęło się, gdy jeszcze to wszytko, co tu widzicie, było starą redakcją gazety historycznej, należała do Hectora McKreiga, słyszeliście o nim na pewno… Nasi ojcowie się przyjaźnili, więc z czasem zyskałem stanowisko, zatrudniałem ludzi, a po jego śmierci zapisał mi wszystko. No, ale zostawmy nieboszczyka, chcecie rozmawiać o moim klubie, prawda?

- Tak, na przykład o tym co się wczoraj stało w Demencji. Proszę mi tu nie mydlić oczu, wiem doskonale jakie interesy masz na boku, Marone… - warknął Fred i rzucił na biurko teczkę z dowodem dokumentami.

- No proszę, jaki rozgadany dźwiękowiec, a nie ma nawet sprzętu. Skończymy tę szopkę, dobrze? - Marnone pstryknął palcami, a wielkolud zamknął drzwi na klucz i zostawił ich samych. - Teraz mówcie, czego chcecie, szpicle. 

- Jestem Inspektor Frederick Krohn, to mój współpracownik, Eckland. Mamy kilka pytań o twojego pracownika, Marcusa McArtura. I tego co robił na miejscu zbrodni. - Krohn pokazał odznakę i otworzył teczkę. Wyciągnął kilka kartek z logiem firmy Marone'a. - Ale może teraz oddam ci głos, przestępco.

- Odważnie, panie Krohn. Nie sądziłem, że jeszcze będę miał z tobą do czynienia. Pamiętam cię sprzed roku. Z Kanadą. A ty pamiętasz co się tam działo?

- Skąd. Mnie. Znasz - wyszeptał Krohn, zbladł.

- Trzymaj przyjaciół blisko, wrogów bliżej. Tak się składa, że tamta akcja z Black Eden i ich filią, Czarnymi Żukami nieźle ich podkopała. A ja na tym skorzystałem. Dziękuję ci. Naprawdę. 

- Więc, może dostaniemy coś w zamian? Gdzie jest McArtur?

- Nie wiem. Wyjechał gdzieś do Meksyku, o ile wiem. Ale równie dobrze mógł nigdzie nie pojechać, lubi zmieniać zdanie. 

- Teraz, to ja kurwa stracę cierpliwość! Czy miał coś wspólnego ze Złotą Agawą.

- Nie potwierdzę. Ale dam ci wskazówki. Chodzi w końcu o mojego pracownika, a tym samym moje dobre imię. Powiem tak: Bradzo chciałbym ujrzeć ten obraz u siebie, ale nie aż tak, by dla niego zabić. Wiecie, takie marzenie. Kto by nie chciał mieć obrazu, o którym nikt prawie nie wie? Ekstrawagancja.

- Czyli? Nie ty zleciłeś zabójstwo Thomasa Smith-Ward'a? 

- Nie.

- Ale go wyjąłeś do brudnej roboty u Merlina Dubough, tak?

- Możliwe. Ale nie miałem powodu go zabijać.

- Ale z tego wynika, że nie masz też obrazu.

- Gdyby to była prawda, to nie, niemiałbym tego obrazu. 

- Teraz proszę posłuchać. Czy możliwe, że to Black Eden ma chrapkę na obraz? 

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- Na pewno… ale nam wiadomo o masakrze w Demencji. I śmierci Derrick'a Dupuis'a. Ale tobie, Marone, chyba nic o tym nie wiadomo. Ale jego oprawca najprawdopodobniej posiada obraz. Czy ufasz swoim ludziom na tyle, by powierzać im operacje kradzieży sztuki, co?

- Wiesz co, Eckland? Gówniane te twoje artykuły. Wywiad skończony. Grigorij was odprowadzi. Uważajcie na siebie. Nie zadzierajcie z postronnymi siłaczami, bo taki siłacz może nie lubić wtykania nosa w nie swoje sprawy, jasne? - Ton Billa zrobił się bardziej ostry, ściszył głos.

- Ta, jak słońce. - warknął Fred wstając i zbierając dokumenty. - Ale w jednym mnie upewniłeś, Marone. Że ten McArtur tam był. Proszę się zastanowić nad tym, co dziś usłuszałeś. Może jeszcze się spotkamy. 

- Obyś mnie nie spotkał, Inspektorze. Módl się, byś mnie nie spotkał - Uśmiechnął się Billy Marone i odprawił ich machnięciem ręki. Pierwszy wyszedł Krohn, za nim pospieszył Eckland, na nogach jak z waty.

Poczekał aż wyjdą, i gdy drzwi się zamknęły wykręcił numer do Hermana Devita. Musiał z nim poważnie porozmawiać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro