Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4.

W powietrzu wciąż czuć było jeszcze jego zapach. Z każdą chwilą słabszy, to tylko kwestia czasu nim woń stali ulotni się całkowicie, pozostając jedynie mglistym wspomnieniem. Właśnie tego Sanji obawiał się najbardziej. Że wspomnienia to wszystko, co pozostanie mu po Zoro. No i jeszcze ta cholerna czarna chusta, którą tulił jak największy skarb. Od momentu, gdy tylko ją znalazł, na podłodze siłowni, nie rozstawał się z nią ani na chwilę. Zawsze towarzyszyła mu schowana bezpiecznie w kieszeni marynarki, tuż obok serca. Blondyn liczył, że dzięki niej będzie wiedział, co powiedzieć, gdy znowu spotka Zoro. I że ten będzie miał ochotę w ogóle z nim rozmawiać. On sam na miejscu szermierza dałby sobie w pysk. I to tak konkretnie.


-Kurwa! – Wrzasnął i schował twarz w dłoniach. – Kurwa! Kurwa! Kurwa!


Wtem rozległo się ciche pukanie, a po chwili przez klapę w podłodze do pomieszczenia weszła Nami.


-Wiedziałam, że cie tu znajdę – uśmiechnęła się, siadając obok kucharza. – Ostatnio dość często tu przebywasz.


To prawda. Kiedy tylko nie musiał być w kuchni by przygotować posiłek, siedział w siłowni wdychając to, co jeszcze pozostało z tej pięknej woni stali. Siedział i myślał. Siedział i płakał. Siedział i wspominał. Sam, zawsze sam. Dziś po raz pierwszy, ktoś odwiedził go w jego samotni. Zazwyczaj załoga trzymała się na dystans od niego i kapitana. Rozumiał ich i wcale nie miał im tego za złe. Sam najchętniej trzymałby się z daleka od siebie, gdyby tylko była taka możliwość. Niestety. Musiał tkwić w tym swoim pieprzonym ciele z pełną świadomością tego, co zrobił.


Kobieta chwilę bez słowa przygląda się kucharzowi. Odkąd Zoro odszedł bardzo się zmienił. Już nie reagował tak żywiołowo za każdym razem, kiedy ona lub Robin pojawiały się na horyzoncie. Co prawda, nadal usługiwał im nader chętnie, przynajmniej w porównaniu do reszty załogi, lecz nie zapewniał przy tym o swojej dozgonnej miłości a w jego oczach brak było tego specyficznego blasku. Rudowłosa nigdy nawet nie pomyślała, że za nim zatęskni. Teraz oddałaby wszystko, by było jak kiedyś. Żeby Sanji latał za nią z serduszkami w oczach i żeby Zoro dogryzał mu z tego powodu przy każdej okazji. Znów traci bliską dla siebie osobę. A nawet dwie. Poczuła pod powiekami piekące łzy, jednak nie pozwoliła im płynąć. Tym razem to ona musi być podporą dla nich. Położyła kucharzowi dłoń na ramieniu.


-Nie martw się – usłyszał nagle delikatny głos Nami. Spojrzał na nią zdziwiony, a kobieta tylko się uśmiechała pokrzepiająco. – Nie martw się – powtórzyła. – On wróci, jak nie po dobroci, to ja go do tego zmuszę! – Sanji mógłby przysiąc, że w tym momencie nawigatorki Słomianych wystraszyłby się sam diabeł. – A potem wszystko sobie wyjaśnicie. To znaczy, że ty i Luffy padniecie na kolana błagając o przebaczenie!


Uśmiechnął się. Miał dokładnie taki sam plan. Jednak jedna rzecz nie dawała mu spokoju.


-Nami-san, dlaczego...


-Luffy nam wszystko powiedział – nie dała mu dokończyć. – A wiesz, że jak on się uprze, to nie ma przebacz. Musieliśmy go wysłuchać. Choć, jak mam być szczera, to niezbyt chętnie. Jak myślisz? – Spojrzała mu prosto w oczy – To naprawdę sprawka tej kobiety? No tej w masce?


Pokiwał głową. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale jakimś cudem ta białowłosa nieznajoma, którą spotkali w głębi wyspy, była za wszystko odpowiedzialna.


-Wiesz, co Nami-san?


-Tak?


-Wiesz, że nigdy nie uderzyłbym kobiety – nerwowo bawił się chustę, składając ją w trójkąty, to znów rozprostowując. Gdy w końcu zaskoczona nawigatorka kiwnęła głową, kontynuował wypowiedź. – Ale mam wrażenie, że gdybym spotkał ją, to nie miałbym żadnych oporów. Mógłbym nawet zabić.


-Sanji-kun...


-Wiem, że to dziwne – zaśmiał się nerwowo. –Przez głupiego Glona, chce złamać swoją najważniejszą zasadę... To wszystko jest chore.


„Sanji-kun, czy ty...". Nie ośmieliła się jednak wypowiedzieć tego pytania na głos. Zamiast tego zaczęła paplać wesoło bez ładu i składu.


-Wiesz, co...


Już jej nie słuchał. Myślami był daleko.




-Gdzie ten pieprzony Gumiak?! – Sanji rozglądał się nerwowo. Nawet sam przed sobą, nie przyznałby się, że nie ma pojęcia jak wrócić na Sunny. Wszystkie skały w okolicy wyglądały tak samo. No i jeszcze ten cholerny kapitan. Jak zwykle poleciał prosto przed siebie, nie zważając na nic. – Luffy! – Wrzasnął. – Luffy! Wyłaź cholero, albo na najbliższy tydzień przechodzisz na wegetarianizm!


Groźba poskutkowała. Czarnowłosy dosłownie w przeciągu kilku sekund wyłonił się zza jednej ze skał. Na jego twarzy, zamiast zwyczajowego uśmiechu, widniał wyraz głębokiej depresji.


-Sanji! – Jęknął. – Tu nie ma żadnego mięsa!


-Mamy wystarczające zapasy na statku – wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni marynarki i szybko przeliczył jej zawartość. Może i jedzenia im starczy, aż znajdą się na jakiejś cywilizowanej wyspie, ale on powinien trochę ograniczyć palenie. Dopiero rano otworzył nową paczkę, a teraz zostały tylko dwa papierosy. A bez nich nie wyobrażałby sobie dalszej podróży.


-Widziałem te zapasy – kapitan nic sobie nie robił z wewnętrznych rozterek kucharza. – I jest ich tylko na jakieś dwie imprezy!


-W takim razie będziesz się musiał ograniczyć, głupku! – Kopnął go prosto w głowę. Chłopak nie pozostał mu dłużny, co trochę zdziwiło Sanjiego – zazwyczaj Luffy przyjmuje tego typu razy ze spokojem. Uznał jednak, że kapitan musi po prostu odreagować nieudane łowy. Jemu natomiast honor nie pozwalał przyjąć ciosów bez jakiejkolwiek reakcji. W taki sposób rozgorzała miedzy nimi walka, jednakże nie na tyle poważna, by zagrozić rozkładowi sił w załodze Słomianych Kapeluszy. Był to raczej przyjacielski sparring. Który, mimo wszystko tak ich pochłonął, że dopiero po dłuższej chwili, zdali sobie sprawę, że są obserwowani. Zaprzestali walki, by spojrzeć na niespodziewanego gościa, gotowi w każdej chwili odeprzeć ewentualny atak. W końcu byli w Nowym Świecie, nie wiadomo, co mogło się zdarzyć. Przynajmniej Luffy był gotów. Sanji, gdy zobaczył, kto ich obserwuje stracił całą wolę walki i popadł w swój typowy stan uwielbienia dla płci pięknej. Na kamieniu siedziała bowiem kobieta. Była piękna. To znaczy, z pewnością miała piękne ciało, natomiast twarz skryta za porcelanową maską, podsycała aurę tajemniczości, która zdawała się ją otaczać. Długie, białe jak mleko włosy, opadały kaskadami na odsłonięte ramiona, przepięknie kontrastując z ciemnoczekoladową karnacją. Jej skóra lśniła w promieniach słońca, jakby wewnętrznym blaskiem a pełne piersi odziane jedynie w skąpy stanik, falowały przy każdym ruchu. Długa suknia z rozcięciami po bokach odsłaniała niezwykle długie i zgrabne nogi, którymi machała jak małe, znudzone dziecko. Była boso.


-Jesteście tacy zabawni – zaśmiała się cicho, widząc, że obaj mężczyźni wpatrują się w nią bez słowa, a jej śmiech przywodził na myśl tysiące malutkich, szarpanych wiatrem, dzwoneczków.


-Kim jesteś? – Spytał Luffy, wciąż gotowy do ewentualnej walki. W przeciwieństwie do swojego towarzysza, on był nieczuły na kobiece wdzięki. No chyba, że kobieta trzymała kawał mięcha, a nieznajoma niestety nie posiadała takowej karty przetargowej.


Sanjiemu wystarczył sam fakt, że nowo przybyła ma cycki. To bezspornie wykluczało ewentualną bójkę oraz budziło w nim dżentelmena.


-Jak ty się odzywasz do pięknej pani!? – Kopnął kapitana w głowę, co raczej nie zrobiło na Gumiaku wrażenia. – Proszę wybacz mu, o piękna – padł na kolana przed kamieniem, na którym wciąż siedziała nieznajoma – To tylko cham i prostak, który nie wie, jak powinno się traktować kobiety.


-Jesteście tacy zabawni – powtórzyła białowłosa i wstała. Zdawała się raczej, płynąć niż iść, tak jakby wiatr unosił ją kilka centymetrów nad ziemią. Zmysłowe kołysanie biodrami przy każdym ruchu zawierało w sobie obietnice nieziemskich rozkoszy. Sanji poczuł jak z nosa ponownie zaczyna płynąć mu krew. Pospiesznie wytarł ją grzbietem dłoni. Kobieta jednak nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, jej celem zdawał się być Luffy. Stanęła tuż przed czarnowłosym. Dopiero teraz obaj piraci mogli się przekonać jak jest wysoka. Twarz Gumiaka znajdowała się dokładnie na poziomie piersi białowłosej, tak, że gdyby tylko chciał mógłby bez problemu wtulić się w nie, jak w poduszki. Sanji dałby wszystko byleby tylko znaleźć się na jego miejscu. On nie miałby żadnych zahamować, nawet, jeżeli to była pułapka. Umarłby spełniony. Luffy jednak pozostał niewzruszony, nawet, kiedy palce kobiety zakreślały drogę od jego podbródka aż po płatek ucha.


-Słomiany Kapelusz Luffy... - wyszeptała. – Powiedz mi proszę... Co jest w stanie najbardziej zranić człowieka? Pięści? Ostrza? Kule? Strata kogoś bliskiego? – Wyliczała, a mężczyzna czuł, że nie może się ruszyć. Coś zmuszało go by wysłuchał jej do końca. Nie widział jej oczu, ale miał nieodparte wrażenie, że są czerwone. Krwistoczerwone. I patrzą na niego z żądzą mordu.

– Odpowiedz, kapitanie!


Słyszał żądanie i musiał mu ulec. To pierwszy raz, kiedy nie był w stanie sam podejmować decyzji, kiedy jego umysł pracował jakby obok a on był tylko narzędziem wypełniającym jego wolę.


-Strata – powiedział cicho jednocześnie mając przed oczami śmierć Ace'a. Łzy same, bez jego udziału, zaczęły płynąć mu po policzkach. – Strata kogoś bliskiego.


Sanji był lekko zaniepokojony. Kobieta zadała tylko jedno pytanie, a Luffy stał bez ruchu, jak zahipnotyzowany. I płakał. Naprawdę płakał. Coś było nie tak. Piękna czy nie, kobieta była na pewno cholernie niebezpieczna. Trzeba się zmywać.


-Lu... - chał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle, gdy białowłosa zjawiła się tuż przed nim.


-A według ciebie, Czarna Nogo Sanji? – Dłoń dotykająca jego policzka była zimna. Jej dotyk powodował jakby paraliż i jedyne, co mógł zrobić to słuchać tego hipnotyzującego głosu. – Co jest w stanie najbardziej zranić człowieka? Pięści? Ostrza? Kule? Utracone marzenia?


Gdzieś na granicy świadomości zdawał sobie sprawę, że zaledwie kilka chwil temu słyszał podobne pytanie, lecz za każdym razem, gdy próbował połączyć fakty w całość, jego umysł robił unik. Jedyne, na czym mógł się skupić, były te przerażające czerwone oczy. Nie widział ich ciałem, lecz duchem. Wiedział, że są schowane pod maską i pragnął żeby tak zostało. Jeśli zobaczy je teraz najpewniej zwariuje.


-Odpowiedz!


Nie kazał kobiecie zbyt długo czekać.


-Utracone marzenia.


Gdy tylko echo jego słów ucichło w powietrzu, rozległ się głośny śmiech, który w niczym nie przypominał, tego, którym kobieta uraczyła ich na początku. Ten jeżył włosy na karku i wywoływał gęsią skórkę. Niczym wyjęty wprost z horroru.


-Głupcy!


Odzyskali już władzę w własnych ciałach, lecz nadal przypatrzyli się kobiecie, która tańczyła między nimi, wciąż się śmiejąc i powtarzając jak mantrę to jedno słowo:


-Głupcy! Głupcy! Głupcy! Głupcy! Głupcy!!!


Nagle zatrzyma się tak gwałtownie, iż niemal pewne było, że upadnie. Zdołała jednak utrzymać równowagę przenosząc wzrok z jednego pirata na drugiego. Przynajmniej takie odnieśli wrażenie, ponieważ jej twarz, na szczęście, nadal skrywała maska.


-Mylicie się! – Głos nie był głośniejszy od szeptu, lecz zdawał się rozbrzmiewać w powietrzu niczym krzyk. – Bardzo się mylicie. To, co najbardziej może zranić człowieka to... - przerwała. – Słowa! Złe słowa! Ranią bardziej niż miecz! Zadane przez nie rany nigdy się nie goją! Wciąż tkwią w człowieku, jak zadra! Tylko po to, by dać o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie. Złych słów nie można cofnąć, ani wyleczyć. Są najstraszniejszą ze znanych broni, gdyż jak obosieczny miecz, ranią zarówno tego, który nimi włada, jak również, tego, w którego są skierowane. Zresztą... Sami się o tym przekonacie.


Znów ogarnęło ich to dziwne uczucie, które kazało im słuchać tego głosu, nie pozwalało się ruszyć.


-Ty! – Kobieta wskazała palcem na Luffiego. – Powiedz, kto z twojej załogi jest z tobą najdłużej. Kogo zdrady obawiasz się najbardziej, chociaż wiesz, że ona nigdy nie nastąpi?


Słowa popłynęły z jego ust bez jakiejkolwiek kontroli.


-Zoro – odpowiedział krótko, ale pewnie. To właśnie Roronoa był z nim niemal od początku. Cichy, oddany, gotowy na każdy rozkaz, nawet ten najbardziej szalony, czy niebezpieczny. Zawsze tuż za nim. Luffy czuł oddech szermierza na swoim karku, za każdym razem, gdy stawali do bitwy. Nie było to złe uczucie, wręcz odwrotnie – dawało poczucie bezpieczeństwa, nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach.


Kobieta zdawała się być usatysfakcjonowana taką odpowiedzią, bo teraz jej palec wymierzony był w kucharza.


-Mów – rozkazała. – Kto denerwuje cię najbardziej ze wszystkich? Kto jest dla ciebie wiecznym utrapieniem? I jednocześnie, bez kogo nie wyobrażasz sobie dalszej podróży? Kto na dobre zagościł w twoim sercu?


Umysł wzbraniał się, by nie powiedzieć słów, cisnących mu się na usta, jednak przegrał sam ze sobą w tej nierównej walce.


-Zoro – powiedział cicho. To pierwszy raz, gdy był ze sobą szczery, co do uczuć, jakie żywił względem szermierza. Sam jednak nie do końca ich świadom.


Ciszę powstałą po jego słowach, zakłócało jedynie wycie wiatru, szelest nielicznych liści i krzyki mew, które jakimś cudem uchowały się na tej niegościnnej wyspie. Sanji zdał sobie sprawę, że wstrzymał oddech i powoli zaczynało brakować mu tchu. Wypuścił nagromadzone w płucach powietrze z cichym sykiem, tylko po to by zaraz zaczerpnąć je gwałtownie z powrotem. I tak kilka razy, aż w końcu ustabilizował swój oddech. Przynajmniej na tyle, żeby móc spokojnie i jasno myśleć. Coś tu było zdecydowanie nie tak. Tę kobietę otaczała jakaś dziwna aura. Ni to grozy, ni to smutku czy cierpienia. Jedno było jednak pewne – chciał się od niej uwolnić. I to jak najszybciej. Zmusił swoje nogi, by znów zaczęły go słuchać i ruszył w kierunku Luffiego. Kapitan wyglądał jakby wciąż nie bardzo orientował się w sytuacji. Jak zahipnotyzowany patrzył na białowłosą. Bardziej wyczuł, niż zobaczył zmianę, jaka w niej zaszła. Chwilę mu zajęło, zanim zorientował się, co to było. Maska. Zdjęła maskę, która teraz leżała zakopana do połowy w piasku u jej stóp. Naprawdę była piękna. Idealnie gładka cera, bez żadnych niedoskonałości, lekko zadarty, drobny nosek, wielkie, czerwone oczy okolone koroną białych rzęs, pełne usta. Usta, którymi właśnie całowała osłupiałego kapitana Słomianych Kapeluszy.


Luffy nie wiedział, co się dzieje. W jednej chwili myślami był przy Zoro, a w drugiej czyjś natrętny język wdzierał mu się do ust. Nie potrafił, nie chciał, go powstrzymać. Całkowicie by mu uległ, gdyby nie Sanji. Kucharz, otrząsnąwszy się już z szoku wywołanego urodą nieznajomej, chwycił przyjaciele za rękę i odciągnął od kobiety. Nie wyglądała na zadowoloną, przez jej twarz przebiegł gniewny grymas.


-Nie bądź taki niecierpliwy – nie wiedział jak pojawiła się tuż przed nim. – Na ciebie też przyjdzie kolej... - wyszeptała mu prosto w usta. Po czym poczuł jej wargi na swoich i już wiedział, czemu Luffy nie protestował. To było przyjemne, cholernie przyjemne. Oddał pocałunek, najlepiej jak tylko potrafił. Gdy tylko zaczął się wczuwać, nieznajoma przerwała pieszczotę.


-A teraz idźcie – powiedziała.


I poszli. Tak po prostu, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Patrząc jak odchodzą kobieta schyliła się i podniosła upuszczoną wcześniej maskę. Otrzepawszy ją z piasku, wahała się przez moment by w końcu zakryć nią twarz. Gdy sylwetki Słomianych zniknęły z pola widzenia, z ukrycia wyłoniło się dwoje ludzi. Kobieta była jej lustrzanym odbiciem. Gdy stanęły obok siebie, nie sposób było je odróżnić. Nawet ubrane były tak samo, nie wyłączając porcelanowych masek. Mężczyzna zadrżał. Jak zawsze, gdy siostry były razem. To ich podobieństwo budziło w nim irracjonalny lęk. To po prostu nie mogło być naturalne.


-Przesadziłaś – jego towarzyszka zdawała się być zła na siostrę. Wystraszył się jeszcze bardziej. Ta księżniczka rzadko podnosiła głos. Jej zachowanie nie wróżyło nic dobrego.


-To ty przesadzasz – druga z kobiet nie wyglądała się wcale przejętą tym, że rozzłościła siostrę. Z przesadnym zainteresowaniem wpatrywała się w niebo. A przynajmniej Roitlam tak myślał. Ciężko było wywnioskować, na co patrzą oczy, których nie widać.


-Czyżby? Przecież wystarczyło, żebyś ich dotknęła! Nie musiałaś robić tego całego przedstawienia!


-To prawda – zgodziła się. – Nie musiałam. Ale to było tak cholernie zabawne...


-Mam nadzieję, że w tym wszystkim nie zapomniałaś o czasie?


-Nigdy – wycedziła, a jej głos stał się zimny jak stal. – Nigdy! Nigdy nie zawalam misji. I radzę ci to zapamiętać. Bo pewnego dnia zapomnę, że jesteś moją siostrą...


-Wątpię w to – zaśmiała się. – Jestem ci potrzebna. Twoja moc nie wystarczy, by pokazać światu, czym jest prawdziwa siła.


Widząc, co się dzieje, Roitlam postanowił zareagować. Był postawnym mężczyzną, wysokim i silnym. Wystarczyło na niego spojrzeć by poczuć respekt. Wąskie, szare oczy nadawały jego ogorzałej twarzy złowieszczy wygląd. Nie jedno już przeżył i nie jedno widział, czego dowodem były jego siwe włosy i tej samej barwy krótka broda, pomimo nie osiągnięcia jeszcze wieku lat czterdziestu. Tak naprawdę, ten kolor, to pamiątka po pierwszym spotkaniu z młodszą księżniczką.

Był wtedy kapitanem pirackiego statku i poważnym kandydatem do tytułu Króla Piratów – jego imię obiło się o uszy nawet niektórym z Yonkou. Był silny, bezwzględny i okrutny. Drogę do sławy wycinał sobie między trupami wrogów. Po jego walkach morze zawsze spływało krwią, a barwa szkarłatu nie schodziła z niego przez długie tygodnie. Nazywali go Krwawym. Mało odkrywcze, ale pasujące idealnie. Był pewien, że w ten sposób wywalczy sobie drogę do samej wyspy Raftel i One Piece. Ale wystarczyła jedna wizyta dwóch nieznajomych, pięknych kobiet, by to marzenie legło w gruzach. Załoga nigdy nie wybaczyła mu rzuconych pod jej adresem słów i oskarżeń. Jego towarzysze podnieśli bunt, pozbawiając go jednocześnie stopnia kapitana. Został sam, w przeciągu zaledwie kilku godzin stracił wszystko, na co pracował przez poprzednie lata – załogę, statek i reputację. Lecz najgorsze miało dopiero nadejść. Gdy obolały i pokonany lizał rany, obmyślając zemstę, po raz pierwszy zobaczył te oczy. I poznał, czym jest piekło. Do dzisiaj sceny, pokazane mu tego dnia przez księżniczkę, nawiedzały go w nocnych koszmarach. Budził się wtedy w krzykiem, a zimny pot spływał mu po całym ciele. Tego dnia zrozumiał, czym jest prawdziwa siła i że mylił się przez te wszystkie lata. Zrozumiał, że w życiu nie liczą się mięśnie czy zabójcze techniki Władających. Nawet miecz najsilniejszego szermierza świata, Dracule Mihawka, osławiony Kokuto Yoru jest niczym w porównaniu do mocy tych dwóch niepozornych kobiet. To przecież one, nikt inny, zdołały go pokonać. Dokonały czegoś, co jeszcze do niedawna wydawało się leżeć tylko w gestii Czterech Imperatorów. A i to nie było pewne. Tak. Zrozumiał to aż za dobrze. Żeby pokonać człowieka i uczynić go niezdolnym do walki, wcale nie trzeba go zabijać. Wystarczy zniszczyć jego psychikę. A ich moce nadawały się do tego idealnie.


-Chcesz dla nas pracować? – Zapytała go jedna z sióstr, gdy po powrocie z piekła, do którego został wysłany, klęczał na ziemi wymiotując. Otrzymana wizja była, co najmniej obrzydliwa.


Chciał. Chciał pokazać światu tę straszliwą potęgę. W ten sposób został ich niewolnikiem, nigdy nie myślał o sobie w inny sposób. Zawsze tak – niewolnik.


-O, co chodzi z tym czasem? – Spytał, starając się zapobiec kłótni. Młodsza księżniczka, dość często wpadała w gniew, od kiedy tylko postanowili, że zwerbują Roronoę Zoro do swojej załogi.


-To proste – nie wiedział już, która mu odpowiada, ale liczyło się tylko to, że skupił na sobie ich uwagę. – Co chcesz zrobić, jeżeli powiesz coś niemiłego ważnej dla siebie osobie? – Było to pytanie retoryczne, nie zamierzał na nie odpowiadać. – Chcesz przeprosić, to jasne. Nie możemy pozwolić, żeby kapitan i kucharzyna za szybko doszli do tego wniosku. Musimy mieć czas na przekonanie szermierza do naszego planu. Dlatego postanowiłam – zagadka, z którą z sióstr rozmawia, została wyjaśniona – że zapomną o całym zdarzeniu na kilka dni. To da nam czas, w dodatku sprawi im jeszcze więcej cierpienia, gdy w końcu wspomnienia wrócą. Nie ma nic gorszego niż świadomość niemożności naprawienia wyrządzonej krzywdy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro