Rozdział 3.
-Zoro, Zoro, Zoro... Dlaczego jesteś taki uparty? Dlaczego sam sprowadzasz na siebie całe to cierpienie? Wystarczy jedno twoje słowo i będziesz miał jak w raju...
-Pieprzę taki raj – jakimś cudem ma w sobie jeszcze na tyle sił by odpowiedzieć. Nie widzi twarzy stojącej przed nim kobiety, gdyż ta skryta jest za porcelanową maską, ale wie, że ją rozgniewał. Daje mu o tym znać jej paznokieć boleśnie wbijający się w jego policzek. Skóra pęka pod naciskiem, a z rany sączy się krew. Nic nowego.
Kobieta zdaje się żałować tego, co zrobiła. Delikatnie ściera płynącą posokę jednocześnie gładząc zranione miejsce. Dotyk jej zimnych dłoni daje chwilowe ukojenie trawionej przez gorączkę twarzy szermierza. Zoro wie jednak, że to złudne uczucie, a zaraz nastąpi coś strasznego.
-Mówiłam siostrzyczce, że nic nie wskóra fizycznymi torturami, że jesteś na to zbyt silny – szepcze mu do ucha cały czas głaszcząc go po policzku. – Nie chciała mnie słuchać, ale w końcu zmądrzała. Zdała sobie sprawę z twojej siły. Dlatego tu jestem. Dla przyzwoitości spytam raz jeszcze: przyłączysz się do nas? Zanim odpowiesz ostrzegę cię – jeśli się nie zgodzisz pokażę ci miejsce, którego lękają się nawet bogowie. Więc jaka jest twoja odpowiedź?
-Spierdalaj.
Kobieta śmieje się, lecz w tym śmiechu brak jest wesołości. Brzmi bardziej jak zawodzenie umierających z głodu dzieci, płacz wdów nad grobami mężów, okrzyk ostatniego rozczarowania życiem.
-Przykro mi Zoro, ale sam sprowadziłeś na siebie ten ból. Proszę nie miej do mnie pretensji... To była twoja decyzja.
Zdejmuje maskę, a blask pochodni na jedną krótką chwilę oświetla jej twarz. Jest piękna. Lecz najbardziej fascynują go jej oczy – czerwone jak wino, jak krew. Całkiem nie z tego świata. Staje przed Zoro, jakby chciała go objąć, lecz zamiast tego sprawia, że ich czoła się stykają. Patrzy wprost w jedyne oko szermierza, a ten nie może odwrócić wzroku. Ta czerwień...
-Przepraszam – samotna łza spływa po jej policzku, a zaraz potem grota wypełnia się wrzaskiem mężczyzny.
Krew. Wszędzie krew. Morze krwi. Jęki umierających niesione są z wiatrem aż po kraniec horyzontu. Stoi pośrodku tej masakry i nie może w to uwierzyć. To oni! Jego Nakama! Ludzie, za których oddałby życie, teraz umierają w mękach, na jego oczach!
-Nami... - podchodzi do najbliżej leżącego ciała. – Nami...
Połowa twarzy nawigatorki stanowi krwawą miazgę. Jedyne oko jest szeroko otwarte, lecz już nic nie widzi. Dorodna mucha przechadza się po orzechowej tęczówce, co jakiś czas przystając by posmakować swojej zdobyczy.
Zoro dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że całe chmary tych owadów unoszą się w powietrzu, a wydawane przez nie ciche brzęczenie powoli wwierca mu się w mózg, niemal doprowadzając do obłędu. To one są najlepszym dowodem na to, że Śmierć już tu jest. To one świętują na tym, co pozostanie, gdy dusza opuści już cielesną powłokę. Dla szermierza te pożywiające się, kopulujące, owady są najlepszym dowodem na to, że to co widzi jest prawdą. Bardziej z potrzeby serca, niż z racjonalnych powodów, ściąga muchę z oka Nami i rozgniata ją w palcach. Brunatna ciecz brudzi mu dłoń, ale nie może pozwolić na takie bezczeszczenia ciała przyjaciółki. Zamglonym wzrokiem rozgląda się dookoła. Wokół niego leży jeszcze siedem trupów. Trupów ludzi, których tak dobrze znał, którzy mieli marzenia, a teraz gniją na jakiejś zapomnianej przez Boga wyspie. Choć chce, nie może odwrócić wzroku, jakaś nieznana siła karze mu przyglądać się tej rzezi. Tuż obok Nami leży Usopp. Z rozłupanej głowy strzelca wylewa się szara, galaretowata masa. Mózg. Kawałek dalej padł Brook. On wygląda najspokojniej ze wszystkich i tylko złamany kark świadczy o tym, że muzyk już nigdy nie zagra żadnej pieśni. Robin skonała niecałe kilkanaście metrów dalej. Pani archeolog leży w kałuży własnej krwi, z rozpłatanym brzuchem, niby śnięta ryba. Na niej ułożony jest Chopper wciąż kurczowo trzymający przesiąknięta posoką szmatę. W jego boku zieje ogromna dziura, przez którą nadal wylewają się wnętrzności młodego renifera. Lecz nawet w ostatnich chwilach życia, zachowywał się jak lekarz, starając się uratować towarzysza. Z dala od nich spoczywa Franky. Wszystkie członki cyborga sterczą pod niezwykłymi kątami, a wgnieciona klatka piersiowa jasno daje do zrozumienia, że mężczyzna jest trupem. Luffy, jak przystało na kapitana, umarł na środku pobojowiska, wśród wiernej załogi. Lecz nawet po śmierci nie upadł, jakby biorąc przykład z Białobrodego. Osunął się tylko na kolana, a wiatr rozwiewa mu sklejone krwią włosy, poły kamizelki i hula przez dziurę w piersiach, gdzie normalnie powinno znajdować się serce.
Łzy żłobiły ścieżkę na policzkach Zoro, gdy pirat podchodzi do każdego z kompanów i dotyka ich zimnych ciał. Musi się przekonać na własnej skórze, że to prawda, że oni nie żyją. Wtem coś sobie uświadamia. Zamyka oczy Robin jednocześnie strzepując muchę, która postanowiła złożyć jaja w brzuchu kobiety. Mężczyzna rozgląda się w a jego umyśle zaczyna kiełkować iskierka nadziei.
-Sanji – szepcze. – Sanji...
Ciche kasłanie, które dociera do jego uszu, jest jak najpiękniejsza melodia. Idzie w jego stronę, niemal krzycząc.
-Sanji! Sanji!
W końcu widzi kucharza i widok ten zatrzymuje go w pół kroku. Krew, znów ta pieprzona krew. Wypływa z miejsca, gdzie jeszcze nie tak dawno znajdowała się noga i ręka blondyna. Same kończyny leżą porzucone jakieś kilkanaście metrów dalej, niczym nikomu niepotrzebne, zepsute zabawki.
Zoro dopada do leżącego mężczyzny i tuli jego głowę do piersi. Wciąż jest ciepły. Jest jeszcze szansa.
-Sanji... Proszę, wytrzymaj! Błagam! Zaraz kogoś znajdziemy! Pomoże ci! – Dławi się własnymi łzami.
-Zoro...
Rozpoznałby ten głos na końcu świata.
-Tak? – Odgarnia mu złote kosmyki z czoła. To zabawne. Nawet posklejane krwią i pokryte kurzem są tak delikatne, jak zawsze to sobie wyobrażał.
-To twoja wina...
Jego ręka zawisa w powietrzu.
-To twoja wina – Sanjiemu coraz trudniej złapać oddech. – To ty, to zrobiłeś. Zdradziłeś nas... - wydaje ostatnie tchnienie i umiera w ramionach swojego oprawcy.
Zoro nie może się ruszyć, patrzy na wykrzywioną w bólu twarz ukochanego, tuli jego szybko stygnące ciało i ma ochotę wyć z rozpaczy. Żaden głos jednak nie wydobywa się ze ściśniętego gardła. W jego zmęczonym umyśle zaczynają krystalizować się obrazy. Stoi, trzymając w dłoniach ociekające krwią katany. Przed nim klęczy Sanji. Mężczyzna błaga o litość, a on tylko się uśmiecha i jednym ruchem ręki odcina mu nogę.
-NIIIIIEEEEEE!!!
-I, co siostrzyczko?
-Chyba się przeliczyłyśmy... Już trzeci raz mu to pokazuje. Za każdym razem projekcja jest coraz bardziej brutalna.
-A on?
-Wciąż odmawia. Jeszcze nigdy nie spotkałam nikogo z tak silnym duchem.
Obie patrzą na przykutego do sufitu pirata, który miota się jak w agonii, całkowicie lekceważąc odniesione rany. Oczy ma zamknięte a całe ciało oblewa pot. Wygląda jakby nawiedził go koszmar, z którego nie może się obudzić. Tylko, że to jest gorsze niż najgorszy sen.
-Chyba będziemy musiały przyznać się do porażki. Spróbuj jeszcze ostatni raz. Daj mu wszystko co masz. Jeżeli po tym jakimś cudem nie oszaleje i nadal nie będzie chciał do nas dołączyć powiedz Roitlamowi, że ma wolną rękę.
Z jednego piekła wprost do drugiego. Oba tak różne, a jakże rzeczywiste. Ale jeśli miałby wybierać, to piekło, do którego właśnie powrócił, mógłby nazwać przewrotnie rajem. Bowiem w tym świecie jego przyjaciele żyją a jedynym, który cierpi katusze jest on sam. Wtem ktoś podtyka mu do ust butelkę z wodą. Pije łapczywie, nie mogąc ugasić palącego go pragnienia. W końcu naczynie zostaje zabrane, według niego, zdecydowanie zbyt szybko.
-Zoro – kobieta tuli go do swoich obfitych piersi, a mężczyzna ma wrażenie, że cierpi nie mniej niż on.
-Jak? – Szepcze. Słowa łatwiej wydobywają się z nawilżonego gardła, jednak i tak sprawiają mu ból, w powodu złamanej szczęki. – Jak ty to robisz? – Musi wiedzieć. Musi od niej usłyszeć, że to tylko iluzja.
-Szatański owoc – chowa twarz we włosach szermierza, przez co jej głos jest trochę zniekształcony.
– Potrafię pokazać człowiekowi najgorsze piekło. Wszystko to, czego obawia się najbardziej, w sposób tak rzeczywisty, że nie sposób odróżnić w tym stanie prawdy od fikcji. Zresztą sam się już chyba o tym przekonałeś.
-Taaaa... Niestety.
-Zoro – wypowiadanie jego imienia wyraźnie sprawia jej przyjemność. – Zoro, proszę zgódź się. Stań się jednym z nas!
-Dlaczego?
-Na tym świecie liczy się siła. Nie jesteśmy silni, przynajmniej nie fizycznie. Dlatego potrzebujemy kogoś, kto będzie nas bronił. Przyrzekam! Jeżeli teraz powiesz „tak", nikt cię już więcej nie skrzywdzi. Osobiście tego dopilnuję.
-Nie – odpowiedź jest cicha, niemal niesłyszalna, lecz niosąca się za nią konsekwencja odbija się od ścian groty.
-Dobrze – wypuszcza mężczyznę z objęć – Dobrze. Lecz wiedz, że to, co ci teraz pokarzę, sprawi, że wszystkie dotychczasowe wizje zbledną. Tak jakby nic nie znaczyły.
Na twarzy szermierza wykwita kpiący uśmieszek.
-Właśnie zarżnąłem własną załogę, rozkoszując się ich bólem i cierpieniem. Torturowałem ich, śmiałem im się w twarz, gdy błagali o litość. A na koniec brutalnie zgwałciłem, na wszystkie możliwe sposoby, ukochaną osobę. Umarła mi w ramionach, zaraz po tym jak się zaspokoiłem. Czy może być coś jeszcze gorszego?
-Przekonasz się.
Otwiera oczy a porcelanowa maska, którą widzi jest najlepszym dowodem, że wrócił. Nareszcie!
-Zoro?
To ledwie słyszalny szept, ale dla niego brzmi niemal jak krzyk. Wszystko czuje aż nazbyt wyraźnie: każde złamanie, każde rozcięcie, każdy najsłabszy szelest, każdy zapach... Jego zmysły szaleją. Za to umysł pracuje nad wyraz sprawnie. Ocenia, że od ostatniego „zesłania" nie minęło więcej niż pół godziny – pochodnia nadal pali się jasnym blaskiem.
-Zoro?
-Nie przyłącze się do was! Nie ma szans! Możecie spróbować tych wszystkich swoich chorych sztuczek! Torturować mnie a moja odpowiedź będzie zawsze taka sama: spieprzajcie!
Kobieta płacze. Z jakiegoś powodu jest jej żal tego mężczyzny, wie, że tymi słowami podpisał na siebie wyrok śmierci, ale przedtem czeka go jeszcze jedna wizyta w piekle. Roitlam jest najbardziej okrutną osobą, jaką zna. Włączając w to jej własną siostrę.
-Przykro mi Zoro. Naprawdę mi przykro.
Składa na jego popękanych wargach krótki pocałunek. Mężczyzna smakuje krwią i czymś jeszcze. Czymś, czego nie potrafi określić, lecz nie jest to nic złego.
Jej usta smakują słodko, trochę jak wino, trochę jak dojrzałe truskawki. Niechętnie pozwala im odejść, stanowią miłą odmianę po tym wszystkim, co go spotkało.
-Powiedz mi – prosi – Czy to ty tworzysz te wizje?
-Nie – kręci głową. – To wytwór twojego umysłu. Wszystko to, czego boisz się najbardziej jest zamieszczane w moich wizjach, ale ja nie mam na to wpływu.
-W takim razie jestem naprawdę chorym skurczybykiem – na jego twarzy pojawia się uśmiech, lecz nie ma w nim ani grama wesołości.
Kobieta wychodzi z jaskini, a z jej oczu płyną łzy. Ktoś już na nią czeka. Wysoki mężczyzna, wolno pali papierosa wpatrując się w niebo.
-Świecą dziś wyjątkowo jasno – stwierdza, nawet nie patrząc na towarzyszkę. – Prawda?
Nie otrzymuje odpowiedzi, ale wcale nie wygląda jakby się jej spodziewał. Zaciąga się dymem po raz ostatni, po czym gasi papierosa przydeptując go obcasem.
-I, co z nim?
-Jest twój.
Mężczyzna uśmiecha się, ale nie jest to uśmiech człowieka. Przypomina raczej dziką bestię, która w końcu zapędziła swoją ofiarę w ślepy zaułek.
-Ale mam prośbę – uśmiech znika z jego twarzy. – Proszę, zrób to jutro... Daj mu, choć trochę spokoju.
-Jak sobie życzysz księżniczko – o dziwo znowu się uśmiecha. – Zresztą i tak miałem późnej to zrobić. Wypoczęty dostarczy mi więcej zabawy.
Kobieta odchodzi, pozostawiając mężczyznę samego. Jemu wcale to nie przeszkadza, myślami jest już w tej grocie, przy Łowcy Piratów. Dokładnie wie, co z nim zrobi. Kto by pomyślał, że szczęście będzie mu tak sprzyjać. Wcale nie musi wprowadzać w życie swojego planu, a i tak dostanie to, czego chce. Ciekawe jak zareagują Marines, gdy przyniesie im odciętą głowę wartą sto dwadzieścia milionów berri? Ta wieść z pewnością obiegnie świat. I już nikt nie będzie lekceważył załogi Księżniczki, a ona sama w końcu będzie uważana za pretendentkę do tytułu Króla Piratów. Ale to później, najpierw coś dla niego.
Wygląda jakby spał. Klatka piersiowa unosi się rytmicznie a oczy są zamknięte. Podchodzi do niego i przez chwilę przypatruje się jego twarzy. Jest idealny. W każdym calu. I dlatego tak bardzo go wkurwia!
-Przyszedłeś mnie zabić?
Niemal podskakuje słysząc to pytanie. Mężczyzna nie śpi. Wpatruje się w niego, a jego spojrzenie w niczym nie przypomina tego sprzed kilku godzin. Jest to wzrok człowieka gotowego na swoją ostatnią walkę, gotowego na przyjęcie wszystkiego, co zgotował dla niego los. Z podniesioną głową.
-Zgadłeś – Roitlam w końcu reaguje i zaczyna się śmiać.
-Co wygrałem?
Bezczelność Łowcy Piratów doprowadza go do pasji. Chwyta szermierza za szyję i powoli zaczyna zaciskać uchwyt.
-Bilet w jedną stronę do piekła.
-Mam już tam kartę stałego klienta – coraz trudniej mu złapać oddech, ale nie może się powstrzymać. Jeśli ma zginąć, to nie jako bezwolna ofiara. W miarę możliwości napsuje trochę krwi swoim katom.
Roitlam nie rozumie, dlaczego mężczyzna wciąż walczy. Skąd ma jeszcze siłę, by się opierać? Jemu samemu wystarczyła jedna wizja księżniczki, by paść na kolana i błagać o litość. A on...
-Kurwa!
Uderza zielonowłosego z całej siły w twarz, jednak nie wydaje mu się, by zrobiło to na nim jakiekolwiek wrażenie.
-Powinieneś popracować nad kontrolą gniewu.
-Ciekawe czy też będziesz tak, wygadany jak z tobą skończę?
-Jeśli mi nie obetniesz języka, to zakładam, że tak.
Czysta bezczelność.
-Na to nie masz, co liczyć – zaczyna odwiązywać pas Zoro. – Język będzie ci potrzebny podczas tego, co dla ciebie zaplanowałem. Przepraszam: dla nas – śmieje się. – Ale bez tego będziesz mógł się obyć – rozcina rękawy płaszcza po czym rzuca materiał gdzieś w kąt. Zaczyna manewrować przy pasku więźnia.
-Zamierzasz mnie wyruchać?
-No proszę! – Spodnie zjeżdżają w dół, do kostek, a bokserki zaraz za nimi. – A mówią, że jak silny to głupi. No, no, no... Co my tu mamy – oblizuje lubieżnie wargi pożerając wzrokiem męskość Zoro. – Jesteś całkiem duży.
Zielonowłosy zamyka oko, gdy mężczyzna chwyta jego penisa i mocno ściska. Czuje jak pirat zaczyna ruszać ręką w górę i w dół. W żadnym wypadku nie jest to przyjemne, wręcz przeciwnie – boli. Nawet bardzo. Drży na samą myśl o tym, co będzie potem. Nie chce tego. Nie chce być ofiarą gwałtu. Lecz nie ma jak się bronić, jest zdany na jego łaskę.
-Nie mów, że ci się nie podoba – głos Roitlama dochodzi teraz zza jego pleców. Puścił już jego przyrodzenie, tylko po to, by zacząć ugniatać pośladki. Z każdym ruchem wbija w nie paznokcie, dodatkowo znęcając się nad swoją ofiarą.– Przecież lubisz to robić z facetami– rozchyla jego nogi. – Nikt normalny nie odmówiłby niczego naszej księżniczce...
Bez ostrzeżenia, jednym szybkim, brutalnym ruchem wchodzi w szermierza.
Zoro czuje niesamowity ból. Tak jakby tam na dole, coś go rozrywało na kawałeczki. I po części jest to prawda.
-Jesteś cholernie ciasny – dyszy pirat przy każdym pchnięciu. – Nie mów mi, że jesteś jakąś pieprzoną dziewicą! – Przyspiesza tempo, co wywołuje dodatkowe pokłady bólu u jego więźnia. – Już wiem! To ty zawsze byłeś na górze! – Czerwona posoka już cieknie po udach Roronoy, co tylko dodatkowo go nakręca. – To teraz zobaczysz jak to jest być po drugiej stronie!
Wtargnięcia są coraz brutalniejsze. Jądra mężczyzny z głośnym plaskiem obijają się o uda szermierza, rozsmarowując na nich jego własna krew.
Zoro zaciska zęby, żeby nie krzyczeć. Nie chce mu dać tej satysfakcji. Wymuszone bólem łzy ciekną mu równym strumieniem, za każdym razem, gdy Roitlam wkłada w niego swojego penisa. Raz za razem, coraz szybciej, coraz brutalniej, choć zdawałoby się, że to niemożliwe. Nagle ruchy ustają. Roitlam wychodzi z ciała więźnia i przez chwile przygląda się z satysfakcją swojemu przyrodzeniu. Członek jest nabrzmiały i cały we krwi.
-Jak miło. Takie zabawy lubię najbardziej. No, ale... wspominałem coś o języku...
Odchodzi by poluzować łańcuch, którym skuty jest Zoro. Były Łowca Piratów w jednej sekundzie zostaje opuszczony na ziemię. Nie ma jednak sił, by ustać na nogach i od razu pada na kolana. Jedynie naprężenie łańcucha ratuje go przed upadkiem prosto na twarz. Ręce nadal ma boleśnie podciągnięte ku górze, jednakże jego twarz jest teraz dokładnie na poziomie krocza Roitlama. Mężczyzna podtyka mu swojego penisa do ust.
-Ssij – rozkazuje.
Zoro przygryza wargę aż do krwi. Nie! Nie zgodzi się na to! Wystarczy jednak jeden mocniejszy nacisk na złamaną żuchwę, by otworzył usta krzycząc z bólu. Jego wrzask urywa się w połowie, gdy mężczyzna korzystając z okazji wpycha mu swoje przyrodzenie wprost do gardła. Szermierz zaczyna się dławić, lecz na piracie nie robi to wrażenia. Teraz dąży jedynie do własnego zaspokojenia. Chwyta więźnia za włosy i zaczyna poruszać jego głową, w dogodnym dla siebie tempie, jęcząc cicho. Zoro ma dość tego upodlenia. Wie, że nie powinien, ale to jest silniejsze od niego. Przy kolejnym ruchu zaciska z całej siły zęby na penisie penetrującym jego usta. Roitlam wrzeszczy.
-Ty pieprzony skurwysynie! – Zaczyna okładać Roronoę pięściami, kopiąc jednocześnie. W końcu ten zwalnia uścisk i wypuszcza członka z ust.
-Tak chcesz się bawić? – Warczy oglądając swoją męskość, na której widnieją wyraźne ślady zębów. Zoro nie miał na tyle sił, by przegryźć skórę, ale i tak udało mu się porządnie wkurzyć swoje oprawcę. – Jeszcze zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni – syczy na widok krzywego uśmiechu, jakim obdarowuje go więzień. Przewraca mężczyznę na plecy, zrywając mu jednocześnie do reszty spodnie. Znów w niego wchodzi, jeszcze brutalniej niż dotychczas. Pchnięcia są coraz głębsze, bardziej nieskoordynowane i bolesne. Trwa to dość długo. Specjalnie przedłuża stosunek, by sprawić swojej ofierze jeszcze więcej bólu. W końcu nieruchomieje i Zoro czuje jak wypełnia go gorąca, lepka substancja. Mężczyzna spuścił się w nim. To jest obrzydliwe. Zbiera mu się na wymioty.
Roitlam odzyskuje oddech i wyciąga swojego penisa z odbytu Roronoy. Wraz z nim wypływa z szermierza trochę spermy pomieszanej z krwią. Pirat z fascynacją patrzy jak różowa ciecz oblepia pośladki zielonowłosego. Wreszcie podciąga spodnie i wyciąga sztylet z pochwy przy pasku.
-I to by było na tyle – szepcze odchylając do tyłu głowę Zoro, tak by gardło było dokładnie odsłonięte. Łowca Piratów nie reaguje, ma już dosyć, wykorzystał wszystkie pokłady sił, jakie mu zostały. Przyjmie śmierć z radością. „Będę musiał przeprosić Kuinę" myśli. Ostrze już ma przeciąć jego skórę, czuje tak dobrze znany mu chłód stali, gdy nagle do jaskini wpada jeden z kompanów Roitlama.
-Stary! Chodź szybko! Mamy kłopoty!
Mężczyzna niechętnie chowa sztylet i rusza za towarzyszem. Rzuca jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na nieruchome ciało kochanka.
-Dokończymy jak wrócę – obiecuje. – Może będzie druga runda? Całkiem niezła z ciebie dziwka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro