Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 18.

Siwy dym unosił się pod sklepieniem, niczym niemy widz mającego wydarzyć się spektaklu, świadek, który pozna każdy najdrobniejszy szczegół, każdą tajemnicę, lecz nigdy nie zdradzi żadnej z nich.
Dwóch mężczyzn siedziało w pokoju, ukradkiem obserwując się, tak by nie daj Boże, drugi się nie zorientował. Cały czas udawali, że nagle interesuje ich zupełnie przeciwległy kąt pomieszczenia. Mięśnie mieli napięte do granic możliwości, niczym osaczona zwierzyna gotowa na swój ostatni atak, w chwili, gdy na horyzoncie pojawi się myśliwy. Każdego z nich zżerał od środka strach przed tym, co ma powiedzieć, niepewność, jakie słowa usłyszy w zamian, zaś wyobraźnia, bez przerwy, podsuwała coraz bardziej apokaliptyczne wizje przyszłości.

Sanji zaciągnął się, po raz ostatni smakując papierosa, którego podarował mu Zoro. Chyba jeszcze nigdy, żadne fajki nie smakowały mu tak bardzo jak te: pogniecione, wymieszane z piaskiem, zwietrzałe... będące prezentem od człowieka, którego kochał najbardziej na świecie. Z braku popielniczki, zmuszony był użyć stojącego nieopodal kubka, sądząc jednak po ilości much na brzegu i kwaśnym zapachu przeterminowanych pomarańczy, jego zawartość i tak nie nadawała się już do spożycia. Korciło go, by wyciągnąć następnego papierosa i wpuścić w płuca kolejną porcję uspokajającej i śmiercionośnej, zarazem nikotyny, lecz wiedział, że to tylko odwlecze nieuniknione. Przecież sam, kurwa, rzucił to całe „musimy pogadać" i co teraz? Cykorzy! Robi w gacie ze strachu! Ale pocałować go to się nie bał! Co to, to nie! Ale żeby zmusić się do rozmowy, to już nie łaska! Czuł jak koniuszki jego ust mimowolnie wędrują ku górze, na samo wspomnienie ich pierwszego pocałunku. I miał nadzieję nie ostatniego! Dobra! Bądź mężczyzną!


-Zoro...


-Sanji...


Wypowiedzieli swoje imiona w tej samej chwili, więc zaległa w pokoju cisza była czymś naturalnym. Teraz, znów każdy bał się powiedzieć cokolwiek, by nie przeszkodzić drugiemu. Gdy milczenie wchodziło w już w drugą minutę swojego istnienia kucharz stwierdził, że ma dość!


-Zoro?


Krótkie kiwniecie głową było znakiem, że może kontynuować. Przysunął się bliżej przyjaciela, tak że teraz stykali się ramionami.


-Zoro – zaczął ponownie. – Żeby było jasne, nie robię tego wszystkiego – pogłaskał zielonowłosego po plecach – bo ktoś mi kazał czy też z poczucia winy. Nie! Robię to, bo chce! Bo jesteś dla mnie kimś naprawdę ważnym – nie mógł powiedzieć nic więcej. Przynajmniej dopóki nie usłyszy, że Zoro mu wybacza. – Wiesz... te wszystkie złośliwości... na początku, gdy tylko się poznaliśmy, może i chciałem cię nimi zranić, pokazać swoją wyższość, przypodobać się Nami-san – przecież obiecał być szczery, więc nie może pominąć żadnej kwestii. Nawet takiej, która robi z niego dupka. – Lecz z czasem... polubiłem je. To znaczy polubiłem sposób, w jaki na nie odpowiadasz, w jaki się złościsz i to jak próbujesz spuścić mi łomot – zaśmiał się. – Ale wiesz... Kiedy zostaliśmy rozdzieleni, coś zrozumiałem – splótł palce, wbijając jednocześnie wzrok w kołdrę. – Zrozumiałem, że to nie wszystko, co w tobie lubię. W końcu to pojąłem: jesteś moim najcenniejszym Nakama.

Czuł, że blondyn chce powiedzieć coś więcej, ale jakaś niewidzialna siła go przed tym powstrzymywała. Zgadywał, że tą barierą było słowo „przepraszam", na które mu nie pozwolił.


-Więc – ciągnął dalej – jeżeli boisz się, że nasze relacje wrócą do, tak zwanej, normalności, to nie masz się czym przejmować. Wiem, że cała ta sytuacja jest dla ciebie trudna i tak, jak powiedziałem wcześniej: zrobię wszystko, co tylko będziesz chciał, co będzie w mojej mocy. Pomogę ci w każdy możliwy sposób. Dlatego, jeżeli akurat tego potrzebujesz, mogę być dla ciebie tak słodki i cukierkowy, aż się porzygasz i będziesz miał ochotę mnie pociąć – roześmiał się, lecz umilkł, gdy tylko czuł coś na swoim policzku.

Wolałby raczej wpić się w te cudowne, słodkie usta, ale póki nie zrzuci z siebie zalegającego na duszy ciężaru, nie oczyści swojego serca, nie będzie w stanie całkowicie oddać swoich uczuć w stosunku do kucharza. Dlatego na razie musi zadowolić się krótkim całusem w policzek.


-Dziękuję Sanji.


To było tak niespodziewane, że na chwilę zabrakło mu słów, nie wiedział, co powinien zrobić. Serce mówiło jedno, rozum drugie a ciało, całkowicie ignorując wszystko i wszystkich – trzecie.


-Nie masz, za co dziękować...


-Jestem innego zdania – mruknął, kładąc głowę na ramieniu kucharza i przymykając oczy. To był naprawdę ciężki dzień i zmęczenie wkradało się do jego ciała, skutecznie odbierając chęci do wyznań wszelkiej maści. Najchętniej zasnąłby teraz, w tej pozycji, otulony zapachem nikotyny, otoczony ciepłem, ukołysany delikatnym oddechem ukochanego. Wiedział jednak, że to niemożliwe. To była ich godzina zwierzeń i Sanji w życiu by mu nie wybaczył, gdyby teraz zostawił go na lodzie w takiej chwili.


-Zoro?


-Yhy?


-Jesteś zmęczony? – Przejechał dłonią po zielonych włosach, rozczesując kłopotliwe kosmyki.


-Trochę. Ale jest dobrze, mów dalej.


-Zoro... Ja chciałem cię... - nie słysząc żadnego sprzeciwu, ze strony przyjaciela, mówił dalej. W końcu! – Przepraszam! – Całą płomienną przemowę diabli wzięli, słowa wydobywające się z jego ust, żyły własnym życiem. Teraz pozostało mu jedynie mieć nadzieję, że tego nie spierdoli. – Przepraszam! Przepraszam! – łzy płynęły mu po policzkach, a on nie potrafił sobie z nimi poradzić. – Ja... Nie powinien nigdy mówić takich rzeczy! Nie myślę tak, nigdy tak nie myślałem...


-Wiem. Wiem, Sanji. Teraz już to wiem – uśmiechnął się, patrząc na zapłakanego blondyna. – No i czego ryczysz, Durna Brewko?


-To znaczy, że mi wybaczasz? – Przetarł oczy i wbił zdumione spojrzenie wprost w zielonowłosego. – Ot, tak po prostu?


-Nie. Nie ma tak łatwo. Wybaczę ci jak mi zrobisz onigiri.


Na taką odpowiedź nie był przygotowany. Spodziewał się wszystkiego: krzyków, wyzwisk, tego, że Zoro nigdy mu nie daruje... Ale nie TEGO!


-Onigiri? – Upewnił się.


-Onigiri – potwierdził ze śmiechem. – Dużo onigiri.


-Jesteś beznadziejny – pocałował szermierza w czoło. – Dobrze, jutro przyniosę ci cały talerz.


-Cieszę się.


Przez jakiś czas siedzieli w ciszy, zatopieni we własnych myślach. Sanji odpalił kolejnego papierosa, a wolną ręką chciał objąć Zoro, który jednak niespodziewanie odsunął się od niego. Starając się, nie pokazać jak bardzo jest zawiedziony schował dłoń do kieszeni.

Zaczynało brakować mu tchu, przestrzeń zdawała się nieprzyjemnie kurczyć, niemal wpędzając go w klaustrofobię, a siedzący obok Sanji nagle, zamiast podporą, stał się zagrożeniem. Znów nawiedziło go to parszywe uczucie. Chopper nazywał to atakami, może być. Nie zdarzały się często, ostatnio nawet coraz rzadziej, ale jednak. Zawsze w najmniej odpowiedniej chwili, niespodziewanie, bez żadnego ostrzeżenia. Nagle bliskość drugiej osoby stawała się torturą nie do zniesienia, ciało instynktownie broniło się przed jakimkolwiek dotykiem, a umysł bliski był paniki. Zdarzało się, że atak był tak silny, iż Chopper musiał zaprzestać opatrywania jego ran. Nawet miękkie futerko renifera kojarzyło się mu z niebezpieczeństwem.
Wiedział, że to zaraz minie, że zapomni, zawsze mijało, zawsze zapominał... Tylko, dlaczego, kurwa, dzieje się to akurat wtedy, gdy obok niego jest Sanji? Osoba, której ciepła pragnął najbardziej?

Coś niedobrego działo się, z Zoro. Momentalnie zrobił się blady, niczym kartka papieru, czoło zrosiły mu kropelki potu, zaś oddech szermierza był chrapliwy i nierówny. Wyglądał jakby śnił mu się kolejny koszmar, z tą różnicą, że tym razem był przytomny.


-Hej? Wszystko w porządku? – Spytał, chwytając przyjaciela za ramię, mięśnie zesztywniały, gdy zaledwie musnął opuszkami palców zimną skórę. – Zoro?


Przed oczami stanęła mu twarz Roitlama wykrzywiona w lubieżnym uśmiechu i nie kontrolując, tego zadrżał. Jego ciało zbyt dokładnie pamiętało każdą sekundę gwałtu, każde brutalne wtargnięcie, każdy dotyk i każdy oddech oprawcy.

-Mógłbyś... się odsunąć?
Bez słowa przeniósł się na krzesło. Zaczynał rozumieć, co się dzieje. W końcu po tym, co spotkało Zoro, nie można, ot tak, wrócić do normalności, bez żadnego uszczerbku na psychice. Nikt, nawet ten cholerny szermierz, nie był w stanie tego dokonać, dlatego nie miał do niego pretensji. Czego nie można powiedzieć o jego tyłku, który zareagował ostrym bólem, gdy zamiast na miękkim materacu wylądował znów na twardym drewnie.


-Oi?


Jakimś cudem znalazł w sobie dość sił, by się uśmiechnąć, lecz nie na tyle, aby spojrzeć na blondyna. Chociaż to, najprawdopodobniej, jedynie pogorszyłoby tą i tak gównianą już sytuację.


-Jest dobrze... to zaraz minie... Tylko, proszę, bądź przez chwilę cicho.


-Mam wyjść?


Jedyną odpowiedź stanowiło krótkie potrząśnięcie głową. W związku z tym czekał. Minutę, dwie, pięć, piętnaście... Gdy minutowa wskazówka zegara zdążyła już odbyć połowę swej podróży po tarczy, a stan zielonowłosego nie uległ żadnej poprawie, był gotów lecieć do męskiej kajuty, wyciągnąć zaspanego Choppera z łóżka i siłą zawlec do pacjenta, pozostając całkowicie nieczułym na fakt, że swoim zachowaniem obudziłby, co najmniej połowę załogi.
Kiedy droga wynosiła już trzy czwarte, po prostu wstał z krzesła i ruszył ku drzwiom. W ostatniej chwili zauważył, że dłoń Zoro błądzi po łóżku, jakby w poszukiwaniu czegoś, a oddech szermierza stał się bardziej regularny. Bez zastanowienia, złapał go za rękę, nie kontrolując jednak swojej siły, przez co Roronoa jęknął z bólu.


-Przepraszam! – Jednak nie wypuścił jego dłoni, a jedynie rozluźnił nieco uścisk.


-Nic się nie stało – w końcu na niego spojrzał. Ból, jaki odbijał się na bladym obliczu kucharza, przepełnił go żalem i wpędził w poczucie winy. – To ja przepraszam, nie chciałem cię zmartwić.


-Ty... - zdał sobie sprawę, jak ciężko będzie mu trzymać język za zębami, zwłaszcza jeśli ten kretyn, idiota, palant i setki innych obelżywych określeń, będzie mu rzucał w twarz takimi gównianymi tekstami. – Ty...


-Tak wiem, jestem pacanem.


-Ty to powiedziałeś, a ja z grzeczności nie zaprzeczę – gładził przesiąknięte maścią bandaże, zastanawiając się jednocześnie jak to rozegrać. Zoro był zmęczony, gołym okiem widać, że powstrzymuje się resztkami był, by nie zapaść w sen. W dodatku, to, co stało się przed momentem, z całą pewnością nadszarpnęło jego psychiką. Kucharz zastanawiał się, czy nie odłożyć rozmowy do jutra. Pragnął usłyszeć, to, co przyjaciel, ma mu do powiedzenia, lecz nie za wszelką cenę.


-Może przełożymy to na jutro, co? – Cienie pod oczami szermierza z każdą minutą były coraz bardziej widoczne. – Powinieneś odpocząć...


-Jesteś egoistą, wiesz? – Tym razem nie wyrwał ręki. Chyba był zbyt zmęczony, a to, co robił Sanji, było po prostu przyjemne.


-Dlaczego? – Nie rozumiał, po prostu nie kapował tego!


-Ty się wygadałeś, a co ze mną? Chcesz mnie zostawić na lodzie? Tobie ulżyło, więc jest ok.?


Postronny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że Zoro oskarża Sanjiego, nic bardziej mylnego. Szermierz chciał, by kucharz go wysłuchał i aby nie miał wyrzutów sumienia, że zmusza go do kolejnego wysiłku.


-Skoro tak stawiasz sprawę – pojął, w co zagrywa zielonowłosy, zresztą nigdy nie był trudny do rozszyfrowania. – Mów.


I co teraz? Ma mówić, tylko, co? Od czego zacząć? Tak by nie wyglądało, że się żali, skarży, bądź ma komukolwiek za złe... Myślał, że słowa same znajdą drogę z jego serca do ust, jednak przeklęty rozum stanął im na drodze, to było wkurzające. W dodatku zmęczenie nie dawało mu się skupić.


-Zoro?


-Ja... Byłem w piekle. I nie mówię o tym – wskazał na dłonie. – Rany fizyczne to nic, do nich jestem przyzwyczajony. Może nie w takich ilościach na raz, ale jednak – zaryzykował żartem, lecz nie udało mu się rozśmieszyć ani siebie ani Sanjiego. – Nie chodziło mi też o... gwałt... - powiedział to! W końcu nazwał po imieniu to, co zrobił mu Roitlam! – Chociaż bolało... i było obrzydliwe... Ja tego nie chciałem... - schował głowę między kolana po czym zaczął łkać.


Nie tak miało być! Nie o tym chciał mówić! Więc dlaczego, akurat to wraca? Przecież pragnął zapomnieć! Udawać, że nigdy się nie zdarzyło, a sporadyczne ataki traktować jak drobną niedogodność, ot kolejna przeszkoda, którą musi pokonać na swojej drodze do zostania Najlepszym na Świecie. A teraz rozkleja się jak ostatni mazgaj!


- Rozumiem, Zoro – za cholerę nie rozumiał, lecz tego nie mógł powiedzieć. W tej chwili może jedynie pieprzyć farmazony i... pamiętając ostatnie wydarzenia, nie zdobył się na nic więcej, poza dalszym gładzeniem dłoni zielonowłosego. Tak naprawdę w tym momencie wolałby być gdzie indziej, gdziekolwiek byle nie tu. W grę wchodziło nawet więzienie Marynarki, bądź wysepka, na którą trafił w dzieciństwie, razem z tym starym dziadygą. Patrzenie jak ukochany mężczyzna cierpi było dla niego torturą, ale też sprawdzianem jego miłości. Czy zdoła to przetrwać, czy nie odwróci się, bo tak będzie dla niego wygodniej. – Ale to już minęło... Już nikt cię nie skrzywdzi! Nikomu na to nie pozwolę!

Może to głupie, ale poczuł się lepiej, świadomość, że ktoś jest obok, by ci pomóc, naprawdę pomagała. Po raz kolejny przekonał się, jak trudne jest życie w pojedynkę i jak to dobrze, że wtedy Los postawił Luffiego na jego drodze. A później tą przeklętą, blondwłosą, Kręconą Brewkę.


-Dziękuję – i, nie dając Sanjiemu szansy na wtrącenie się, kontynuował przerwany temat. – Ale tam było coś gorszego od Roitlama... A właściwie ktoś... Kobieta... Białowłosa...


- Czerwonooka – wszedł mu w słowo, czując jak jego własne serce wali na samo wspomnienie. – Posiadająca zdolności Szatańskiego Owocu.


- Skąd wiesz?


- Poznałem ją. Tak naprawdę, to ona pomogła nam cię uratować – do tej części nie chciał się przyznawać. Dlaczego muszą być coś winni wrogowi? – Co nie przeszkodziło jej w zademonstrowaniu swoich umiejętności. I chyba wiem, o jakim piekle mówisz.

Patrzył jak jego przyjaciel nerwowo skubie mankiet koszuli, starając się jednocześnie wyglądać na niewzruszonego, lecz zdradziły go drgające koniuszki palców. Wiedział doskonale, że dzieje się tak, gdy kucharz jest naprawdę przestraszony. Ostatni raz miał możliwość zaobserwować to niecodzienne zjawisko, gdy Nami zachorowała. Nic, co zdarzyło się później, nie było w stanie doprowadzić go do tego stanu. Aż do dzisiaj. Postanowił jednak udawać, że nie wie, że nie widzi, że nie rozumie. Wciąż był pomiędzy nimi zbyt wysoki mur, żeby mógł ot tak po prostu stwierdzić: „wiem, że się boisz". Zresztą, Sanji był dumnym facetem i nie wybaczyłby mu wytknięcia swoich słabości.


-Więc wiesz... Te wizje...


-Miałem ją raz i do dzisiaj dziękuję Niebiosom, że na tym się skończyło, to... Było przerażające! – Nie ma co ukrywać, zresztą, jeśli będzie udawał, że moc białowłosej nie zrobiła na nim wrażenia, Zoro będzie jeszcze trudniej. Ten dumny szermierz może się nawet w końcu wycofać z całej opowieści.


- Raz? – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Ja straciłem rachubę ile razy mnie tak wysyłała. I zawsze, od nowa, wciąż i wciąż widziałem... - cała odwaga się ulotniła, bezszelestnie niczym duch, pozostawiając bezsilnego szermierza na pastwę losu. Nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, opadł na poduszki.


-Co widziałeś?


-Waszą śmierć. Z mojej ręki. Widziałem jak padaliście bez życia... Czułem smród rozkładających się ciał, gorącą krew na rękach, ten opór, gdy ostrze miecza trafiało w kość, słyszałem jak błagaliście o litość... Której wam poskąpiłem... To wszystko było tak kurewsko rzeczywiste... A ja... nigdy nie czułem się bardziej spełniony niż wtedy, gdy stałem nad waszymi truchłami i śmiałem się jak szalony. A potem przychodziło otrzeźwienie. Uzmysławiałem sobie, co właśnie zrobiłem, cała brutalność tych mordów wracała do mnie ze zdwojoną siłą... Po kolei umieraliście w moich ramionach, w ostatnich słowach rzucając mi w twarz oskarżenia i pretensje, kierując ku mnie spojrzenie nienawiści i przekleństwa, ciągnące się aż po grób. Tu nie było wybaczenia... I tak raz za razem... To zawsze kończyło się tak samo... I zaczynało. Uśmiechnięci wołaliście mnie do siebie, nie wiedząc, że tym samym zapraszacie własną zgubę. Ale najgorzej zawsze obchodziłem się z tobą, tak jakby wszystkie tortury, jakie ci zadawałem były częścią jakiejś chorej gry, której zasady znikały z mojej pamięci, gdy tylko przychodziło otrzeźwienie, a twoje zmaltretowane ciało dogorywało u mych stóp.


Umilkł a jedna samotna łza potoczyła się po śniadym policzku i wsiąkła w poduszkę.

Nie wiedział, co powiedzieć. Właśnie poznał największy sekret Zoro, to, czego ten dzielny szermierz obawiał się najbardziej na świecie... I to był strach o jego Nakama! O to, że mógłby ich skrzywdzić. Nagle jego własne lęki jakby przygasły, straciły na sile, stały się mniej istotne. Chociaż, gdzieś tam w zakamarkach duszy, zakiełkowało małe ziarenko niepewności, zasiane przez słowa Roronoy. Bo jeśli, to jest coś, czego się obawia, to musi mieć ku temu podstawy... A jeśli...


- Czy ty się mnie boisz? Boisz się, że kiedyś stracę nad sobą kontrolę i stanę się rządną krwi bestią? Że obrócę się przeciwko wam? Powiedz Sanji! Boisz się mnie?!

Jest idiotą, bez dwóch zdań.

-Nie bądź śmieszny! Jak mógłbym bać się człowieka, z którym walczę ramię w ramię, z którym podróżuję, piję, kłócę się? Z którym po prostu żyję?

Człowieka, – którego kocham, chciał powiedzieć, ale to wciąż było za wcześnie. – Który jest moim przyjacielem? No może gdybyśmy mówili o Nami-san – uśmiechnął się – to bym się zastanowił, ona bywa przerażająca. Ale ty Zoro... Nie, nie boję się ciebie. I gówno mnie obchodzi, co robiłeś w tych wizjach. Jesteś naszym Marimo, żłopiący litrami sake, gubiącym się na prostej drodze. Po prostu nie mógłbym się ciebie bać! – Zakończył pewnie, a zaraz po tym poczuł jak coś obejmuje go za szyję. Zanim zdążył ogarnąć, co się dzieje, Zoro już złączył ich wargi. Był to kolejny subtelny pocałunek, trwający zaledwie chwilę, lecz odbierający dech w piersiach, mącący zmysły. Taki, o którym marzy się całe życie.

Kucharz zaśmiał się w duchu. Kto by pomyślał, że w tym facecie jest tyle czułości.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro