Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13.

-I, co? Co z nimi?


Zignorował pełne niepewności pytanie Nami i bez słowa skierował się w stronę Usoppa, jednocześnie wycierając pot z czoła. Kanonier siedział na pokładzie Sunnyego, kiwając się w przód i w tył. Wzrok miał zamglony, a wolną ręką ściskał byle jak obandażowane przedramię. Niestety spośród załogi, nikt, poza reniferem, nie znał się na pierwszej pomocy, toteż opatrunek wołał o pomstę do nieba. W innych okolicznościach i gdyby był mniej zmęczony, pewnie starałby się znaleźć winnego, żeby go porządnie zrugać. Ale przecież w innych okolicznościach Usopp nie miałby złamanej ręki. Szybko odrzucił te rozważania, musiał się przecież skupić. Ściągnął krzywo założony bandaż i przez chwilę przyglądał się kończynie strzelca.


-Będę to musiał nastawić. Zagryź coś, może boleć.


Usopp tylko kiwnął głową, do tej pory zdążył już naćpać się tyle środków przeciwbólowych, że nawet gdyby Chopper miał mu teraz po prostu odciąć tę rękę to pewnie i tak by tego nie poczuł. Jednak szybko zmienił zdanie. Wystarczyło, że lekarz mocniej ścisnął...


-Aaaaaa!!!


-Mówiłem, że może boleć.


-Punkt dla ciebie.


-Chopper? – Znów nie doczekała się odpowiedzi. Młody lekarz nawet na nią nie spojrzał, wzrok mając utkwiony w ręce Usoppa, którą właśnie usztywniał przy pomocy dwóch patyczków. – Chopper! Co z...


-Żyją. – Nie przerwał pracy – Wyciągnąłem kule z kolana i barku Sanjiego, na szczęście obyło się bez większych urazów kości i zbytniego krwawienia. Wystarczyły te zapasy krwi, które mieliśmy. Przez parę dni będzie musiał leżeć, ale wróci do pełni formy.


-Co z Zoro? – Były to pierwsze słowa kapitana, po tym jak wrócił na okręt. Całkowicie ignorował pytania towarzyszy o stoczoną walkę i dlaczego wszystko skończyło się tak szybko. Dopiero teraz podniósł wzrok z pokładowych desek i wyczekująco wpatrywał się w swojego towarzysza.


-Jest odwodniony, w dodatku gorączkuje. Wdała się dość poważna infekcja, ale podałem mu silne antybiotyki. Większość ran jest powierzchowna i wystarczyło tylko szycie. Oczywiście ma też obrażenia wewnętrzne, lecz nie wydaje mi się by zagrażały one w jakimś znaczącym stopniu jego życiu. Najbardziej martwię się o dłonie Zoro... Co prawda nie wygląda to tak źle jak na początku myślałem, ale... - zawiesił głos i przez chwile przypatrywał się kokardce, jaką zrobił na końcu bandaża kanoniera. – Nie mam stuprocentowej pewności, że będą tak samo sprawne jak wcześniej. Chociaż wszystko idzie we właściwym kierunku. Powinno być dobrze... - niby wszystko, co powiedział było prawdą. To, dlaczego czuje się jak kłamca? Zwłaszcza, kiedy słyszy ich pełne ulgi westchnienia. Jak ma im wytłumaczyć, że opatrując Zoro po raz pierwszy nie czuł bijącej od szermierza chęci przetrwania? Że gdzieś zniknęła ta jego cicha siła? Że tym razem niezłomny duch ich pierwszego oficera... się złamał? Zoro nie walczył. Zoro się poddał.




-Nie śpisz, Sanji-kun?


Obrócił się na łóżku, co było nie lada wyczynem, zwłaszcza, że każdy najmniejszy ruch budził uśpione receptory bólu w przestrzelonym kolanie i barku. Nie chciał jednak przysparzać przyjaciołom więcej zmartwień, dlatego zamiast się skrzywić, posłał gościowi najbardziej szczery uśmiech, na jaki go było stać.


-Witaj Nami-san. Jak zwykle wyglądasz cudownie – chciał usiąść, ale ból mu na to nie pozwolił. – A cóż to? – Podbródkiem wskazał na trzymaną przez nawigatorkę tacę.


-Skoro ty jesteś niedysponowany, to Robin stwierdziła, że przejmie wartę w kuchni. A to jej dzisiejsze dzieło – zupa dyniowa – udała, że nie zauważyła próby kuka, by podnieść się z poduszek.


Zapach, jaki unosił się znad miski, w niczym nie przypominał dyniowej zupy, ale z kilku powodów nie wolno mu było krytykować: po pierwsze zrobiła to Robin-chwan, po drugie: nie pomagał przy robieniu tego, co było właśnie jego zadaniem i po trzecie: przez własną nieuwagę i głupotę przysporzył załodze zmartwień i zostawił ich w kłopotliwej sytuacji. Na morzu, bez kucharza.


-Przepraszam...


-Nie przepraszaj – przysunęła sobie krzesło, po czym usiadła na nim z takim rozmachem, że kilka kropel zupy wylądowało na szpitalnej pościeli barwiąc ją na coś w okolicach pomarańczy. – Proszę, nie pprzepraszaj. Jedzenie Robin wcale nie jest takie złe... A Chopper mówi, że niedługo powinieneś wrócić do formy... - nerwowo mieszała łyżką zawartość miski, ze wzrokiem skupionym na przeciwległym łóżku.


-Ale mimo wszystko – znów podjął próbę dźwignięcia się do siadu i znów poniósł w tej materii sromotną klęskę. – To hańba dla kucharza postawić załogę w takiej sytuacji.


-Wynagrodzisz nam to. Jak już wrócisz do kuchni przygotujesz nam tak wspaniałą ucztę jak jeszcze nigdy! – Usiłowała sprawić, by jej głos brzmiał jak najradośniej, lecz wzrok wciąż, niezależnie od jej starań, powracał na sąsiednie łóżko. – A tak w ogóle to miałam się spytać, czy jesteś głodny?


Nie był. Na samą myśl o jedzeniu, jego żołądek wyczyniał fikołki, buntując się przed jakimkolwiek pokarmem. Ale w końcu tę zupę zrobiła dla niego Robin-chwan... I jeśli nie zje wywoła smutek na twarzy Nami-san... Wtedy nie będzie mógł się nazywać mężczyzną. Dlatego, wbrew sobie, pokiwał głową i pozwolił, by nawigatorka pomogła mu usiąść i nakarmiła go. Kiedy indziej byłby zachwycony faktem, iż cudowna Nami-san karmi go łyżeczką. Ale teraz, gdy każdy kęs starał się powrócić tą samą trasą, noga rwała nieprzyjemnie, a ciągłe poczucie winy wbijało mu szpilę w serce z każdym ciężkim oddechem, dochodzącym z sąsiedniego łóżka, ten obiad był torturą. Mimo to, zjadł wszystko, pozostało tylko modlić się, by starczyło mu sił, aby zachować zupę w sobie.


Nami ociągała się z wyjściem tak długo, jak tylko mogła. Obiad dla kucharza był tylko przykrywką, tak naprawdę chciała sprawdzić jak się czuje Zoro. Coś jej podpowiadało, że Chopper nie powiedział im całej prawdy na temat stanu zdrowia szermierza. Pragnęła przekonać się na własne oczy, jak się sprawy mają, zwłaszcza, że ciężki oddech Zoro, rozchodzący się po całym pomieszczeniu, doprowadzał ją do szaleństwa. Bała się, że w każdym momencie może ucichnąć, a mężczyzna, pomimo całego trudu, jaki włożyli w odbicie go, odejdzie, bez słowa... W milczeniu... Tak jak żył.
W końcu nie wytrzymała i podeszła do łóżka zielonowłosego. Właściwie nie było, co oglądać – większą część ciała pokrywały bandaże, a jedyną widoczniejszą raną był rozległy siniak pod okiem. Opatrunki musiały być świeże, bo wciąż bił od nich biały blask i nie zdążyły zabarwić się na odcień szkarłatu, jak te widoczne w koszu na śmieci.
Zaczerwienione policzki i spierzchnięte wargi jasno świadczyły o pustoszącej jego ciało gorączce, z którą jak widać leki nie były sobie w stanie poradzić, bo Chopper uciekł się nawet do zimnych okładów. Nami dotknęła kompres, był już całkiem suchy. Niewiele myśląc, namoczyła go w misce z wodą, stojącej na szafce, tuż obok łóżka. Może to niewiele, ale chciała w każdy możliwy sposób ulżyć szermierzowi w cierpieniu. Gdy mokry materiał zetknął się z rozgrzaną skórą, była niemal pewna, iż usłyszała ciche westchnienie ulgi. Albo może to tylko jej wyobraźnia?


-Oddycha lepiej niż na wyspie – stwierdziła, gładząc mężczyznę po policzku. Skóra Zoro była ciepła i dziwnie szorstka, lecz równocześnie miła w dotyku. Poczuła pod palcami początki zarostu i mimowolnie uśmiechnęła się do siebie. Zawsze się zastanawiała czy szermierz się goli. Może to głupie, ale nie dawało jej spokoju.


-Tak... - przytaknął, choć najchętniej wstałby i zepchnął tę cholerną kobiecą dłoń, błądzącą z gracją po policzku Zoro. W tym było coś... subtelnego, tajemniczego i... erotycznego? Tak, chyba tak. Najwidoczniej ciało Nami-san lepiej niż jej umysł wiedziało, co czuje do szermierza. To niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe! Był zazdrosny! Tak kurewsko zazdrosny! To on chciał go dotykać! Pieścić tą cudowną twarz, przeczesywać te wspaniałe włosy, wyczuwać pod palcami bicie mężnego serca, sprawić by rozbrzmiały dźwięki złotych kolczyków... Chciał być tak blisko Zoro jak tylko to możliwe! Lecz znów dzieliła ich przepaść, dosłownie i w przenośni. Odległość między ich łóżkami wynosiła jakieś pięć metrów, ale dla niego mogła równie dobrze wynosić pięć kilometrów. I tak nie miał szans, by podejść i wtulić się w to kochane ciało. Mógł go podziwiać jedynie z daleka. I zaciskać pięści z bezradności. W dodatku on był przytomny, a Zoro pogrążony w głębokim śnie, z którego nie wiadomo, kiedy się obudzi. A kiedy już to się stanie, to czy będzie chciał chociaż na niego spojrzeć? Czy pozwoli mu wszystko wyjaśnić? Czy dalej będzie chciał być jego Nakama?


-Sanji-kun! Sanji-kun!


Wyrwany z niewesołych myśli, spojrzał zdezorientowany na nawigatorkę.


-Pytałam się, czy już wiesz, co mu powiesz? – Starała się omijać wzrokiem dłonie szermierza, pokryte taką ilością bandaży, iż wyglądały niczym dwa białe kokony, ułożone mniej więcej na wysokości bioder mężczyzny.


-Będę błagać o przebaczenie. Jeśli tylko będzie chciał mnie wysłuchać.


-Na pewno cię wysłucha – nie zabrzmiało to szczerze. – Już ja o to zadbam – ostatni raz przejechała dłonią po linii szczęki zielonowłosego, zahaczając kciukiem o usta, po czym zabrała dłoń. Wciąż jednak nie mogła oderwać wzroku od milczącej postaci. – Wygląda tak spokojnie... - pocałowała mężczyznę we włosy. Były zaskakująco miękkie i pachniały nie stalą, lecz jesiennym wiatrem. To zabawne jak mało wie o swoich towarzyszach. – Wracaj do nas Zoro... - szepnęła mu do ucha. – Czekamy na ciebie.

Niech ona się od niego odsunie! Błagam! Ona nie ma prawa! Zoro... Nie! Zostaw go!

Gdyby pękające serce wydawało jakiś dźwięk, to byłoby dokładnie to, co usłyszałaby Nami, gdy tylko jej usta przypadkowo musnęły płatek ucha zielonowłosego. Jednak serce cierpi w ciszy, dlatego nawigatorka jak gdyby nigdy nic, posłała w przestrzeń ostatni uśmiech i wyszła z pokoju, nawet nie zdając sobie sprawy, jak bardzo skrzywdziła swojego przyjaciela.


Sanji spojrzał na swoją klatkę piersiową, pewien, iż ujrzy na niej krwawą plamę. Przecież tak bardzo bolało! Jednak nie. Koszula nadal pozostawała śnieżnobiała, nie było żadnych fizycznych oznak rany, jaką właśnie mu zadano. Tylko ten przejmujący ból, odbierający oddech, mącący zmysły i cisnący do oczu łzy. Właśnie teraz uświadomił sobie, że Zoro... nie jest jego. I może nigdy nie będzie. W tym momencie niczego tak nie pragnął, jak uzyskać prawo do myślenia o szermierzu: „mój". Nie „mój" Nakama, nie „mój" towarzysz, nie! Po prostu „mój". „Mój" Zoro...


-Zoro... Proszę... Bądź mój...



Słońce świeciło wysoko na nieboskłonie, ogrzewając ziemię, oceany oraz wszystko, co się na nich znajdowało swym blaskiem. Ciepłe promienie muskały co bardziej odważne twarze wystawione w niebo, ozdabiając je albo gustownymi piegami, albo zdrową opalenizną. Słona, morska bryza mieszała się z zapachem pomarańczy i wprawiała w delikatne drżenie liście pomarańczowych drzewek, których szelest zwykle działał na niego kojąco i uspokajająco. Nawet, gdy był nabuzowany wizją kolejnych przygód, wystarczyło, że tu przyszedł, ponapawał się zapachem i atmosferą tego miejsca, by znów móc trzeźwo, a przynajmniej trzeźwo jak na niego, myśleć. Lecz teraz było inaczej. Teraz nic nie było w stanie ukoić żalu i bezsilnej złości targających jego sercem. Ten drań... Dobrze, że nie żyje, ale... Ale to on miał go zabić! Miał go zniszczyć! Zgładzić! Odpłacić mu za to, co zrobił Zoro! A potem, kiedy Zoro się obudzi, miał mu zakomunikować z uśmiechem:


-Hej! Ten kretyn wyzionął ducha. Pokonałem go dla ciebie, Zoro. Proszę, bądź znów moim Nakama...


Tak. Przegrana Roitlama miała być kartą przetargową, powodem, dla którego Zoro i on znów mieli zostać towarzyszami. Teraz... Wszystko stracone. Nie dane mu było dokonać swojej zemsty, nie miał też, czym pochwalić się przed szermierzem...


Podrapał obandażowane ramię. Rany zaczynały go swędzieć, znak, że wszystko zaczyna się goić. Ciekawe, czy dłonie Zoro, też go swędzą? Ani przez chwilę nie wierzył w słowa Choppera. On wyzdrowieje, na pewno!


-Cholera! – Rozciągnął swoje ramię, chcąc uderzyć w pierwszą lepszą rzecz. Pech chciał, że tą rzeczą okazała się twarz Brooka. Siła ciosu wyrzuciła kościotrupa za burtę i gdyby nie refleks i niezawodna laska, którą złapał się barierki, pewna sterta kości zaległaby na dnie morza.


-Coś nie tak, Luffy-san? – Muzyk wdrapał się z powrotem na pokład i wcale nie wyglądał na obrażonego. Raczej na zaniepokojonego.


-Brook! – Co on wyprawia?! Krzywdzi kolejnego ze swoich Nakama! – Wszystko w porządku?


-Ależ oczywiście. Choć gdybym miał skórę, mógłbym się pochwalić sporym siniakiem.


-Całe szczęście – odetchnął z ulgą. – Bardzo cię przepraszam! Nie chciałem cię uderzyć! Chciałem się tylko wyładować... Myślałem, że uderzę w barierkę czy coś...


Nigdy nie widział swojego kapitana tak rozbitego. Luffy wciąż im nie powiedział, jak wyglądała walka z niedoszłym zabójcą ich pierwszego oficera i chyba to go gryzło.


-Luffy-san...


-On się zabił! Rozumiesz to Brook?! On się zabił! Nie dał mi nawet szansy żebym skopał mu dupę! I co ja teraz powiem Zoro... - łzy i smarki zaczęły płynąć po twarzy kapitana Słomianych Kapeluszy, mieszając się ze sobą i tworząc naprawdę żałosny widok. Teraz nikt nie dałby za tego chłopaka nawet sto beri nagrody.


-Myślę, że Zoro-san zrozumie...


-Myślisz, ze mi wybaczy?! – Przerwał przyjacielowi wpół zdania, ale chciał to usłyszeć.
Kłamstwo i prawda stoczyły krótki bój w głowie najmuzykalniejszego kościotrupa na Grand Line i w końcu zwycięzca sformułował to jedno zdanie, na które czekał zlękniony Luffy.


-Wybaczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro