Rozdział 10.
Biegł. Pomimo rozdzierającego płuca bólu, gdy wdzierało się do niech życiodajne powietrze. To zabawne, że czynność, która pozwala na dalszą egzystencję w tym parszywym świecie, może boleć, tak, że aż chciałoby się umrzeć.
Biegł. Pomimo kłucia w boku, nasilającego się z każdym krokiem, z każdym przebytym metrem. Już kiedyś czuł coś takiego. Ale wtedy sprawcą tego bólu był Zoro i jego katana. Katana, która ocaliła mu życie i nałożyła na niego dług wdzięczności.
Biegł. Pomimo zamglonego spojrzenia, które sprawiało, że jego oczy stały się niemal bezużyteczne. Kontury mijanych przedmiotów były zamazane a on sam czuł się niby dziecko we mgle. Mimo to...
Biegł. Zmuszał swoje nogi do bezustannego wysiłku. Szybciej, coraz szybciej! Nie może sobie pozwolić na odpoczynek! Musi zdążyć! Po prostu musi! Jego ciało jest teraz nieważne, może nawet rozsypać się na kawałki, ale to dopiero jak zrobi to, co do niego należy. Coraz gorzej widział, w ostatniej chwili dostrzegł drzewo, rosnące dosłownie na środku wybranej przez niego drogi. Ominął je, ale stracił na to kilkanaście cennych sekund.
-Cholera! Czekaj na mnie Zoro! Nie waż mi się umierać, gówniany szermierzu!
Chopper i Usopp mogli tylko bezradnie patrzeć na oddalającą się sylwetkę Sanjiego. Oni nie potrafili wykrzesać z siebie tyle sił, co kucharz, a ich bieg przypominał raczej usilny trucht. Nawdychali się zbyt wiele tego dziwnego gazu i teraz ich ciała były ociężałe, a płuca zalewały fale palącego, niby płynny ogień, bólu. Nie było mowy, by nadawali się teraz do walki.
-Mam nadzieję, że Luffy ma się lepiej od nas – mruknął Usopp, po czym odkaszlnął. Na jego dłoni pojawiło się kilka jaskrawo czerwonych kropli. Jeśli już zaczął kaszleć krwią, to nie oznaczało nic dobrego. Zerknął na Choppera, ale przyjaciel go ignorował, skupiony był na własnym biegu. Aktualny stan rzeczy najbardziej bolał właśnie jego. Wiedział, że to on, a nie Sanji, jest teraz potrzebny Zoro. Pomimo dobrych chęci, kucharz nie był w stanie udzielić szermierzowi fachowej pierwszej pomocy. A co, jeśli to zaważy na życiu zielonowłosego? W takim wypadku zawiódłby jako lekarz. A co gorsze, zawiódłby jako Nakama. Lecz nawet tak silne poczucie obowiązku nie było w stanie przekonać jego ciała, by to zaczęło go słuchać.
Musiał być już blisko. Czuł to. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale czuł w powietrzu obecność Zoro. Coś, czego kompletnie nie rozumiał, prowadziło go wprost do szermierza i nawet gdyby miał przed sobą tysiące jaskiń a nie jedną, potrafiłby wskazać tą właściwą. To pierwszy raz, gdy czuł, że może kogoś odnaleźć nawet na krańcu świata. Czy to jest właśnie miłość? Jeśli tak, to on przez cały ten czas żył w kłamstwie. Do tej pory myślał, że miłość polega na prawieniu komplementów, obsypywaniu prezentami, usługiwaniu, czy podglądaniu pod prysznicem. Teraz jednak, bardziej niż cokolwiek innego, pragnął zobaczyć Zoro, poczuć ciepło jego ciała, nawet, jeśli oznaczałby to solidny cios pięścią. A co najważniejsze, czuł, że może go odnaleźć, tak jakby byli połączeni jakąś niewidzialna nicią.
-Czekaj na mnie.
Bez zawahania wbiegł do jaskini.
Patrzył, jak wysoki mężczyzna w podartym garniturze, wbiega do groty. Jak na razie, wszystko szło zgodnie z planem Roitlama, co było zdecydowanie niepokojące. Oznaczało, że ten człowiek jest nie tylko szalony, ale i inteligentny, a te dwie cechy dawały aż nazbyt ciekawą i niebezpieczną mieszankę. Zwłaszcza, jeśli dołożyć do tego czysty sadyzm, którym Roitlam wprost emanował. Zadrżał. Miał nadzieję, że to ten mężczyzna będzie głównym wykonawcą planu. Jego blond włosa czupryna była idealnym celem. Po raz niewiadomo, który sprawdził swój pistolet.
Sanji wbiegł do jaskini i pierwszą rzeczą, jaką zobaczył była... ciemność. Chcąc czy też nie musiał się zatrzymać. Nie pomoże Zoro, jeśli sam rozbije się o jakąś ścianę. Stanął i czekał, aż wzrok przyzwyczai się do panującego w grocie mroku. Jego ciało wykorzystało ten czas na własną regenerację. Oddech powoli się stabilizował, kłucie w boku ustępowało, natomiast nogi zaczęły drżeć, co wywołało u mężczyzny atak paniki. Jeśli teraz jego największa i tak naprawdę jedyna broń zawiedzie...
-Przestań pieprzyć, Sanji! – Wrzasnął. Jedynym odniesionym przez to skutkiem, był nagły atak kaszlu, który powalił go na kolana. Przez dłuższy czas nie mógł się uspokoić, czuł jak coś gorącego i lepkiego spływa mu z kącika ust. Przy fatalnym oświetleniu jaskini nie był tego jednoznacznie stwierdzić, ale gotów był postawić całą swoją rreputacę kucharza, że to krew. Niedobrze. Musi jak najszybciej zabrać stąd Zoro, zanim jego ciało całkiem odmówi mu posłuszeństwa. Pożałował, że zostawił przyjaciół w tyle. Ich obecność byłaby mu zdecydowanie na rękę, zwłaszcza, jeśli doszłoby do walki. Zarówno Usopp jak i Chopper pokazali, że te dwa lata ich zmieniły i stali się naprawdę wartościowymi towarzyszami bitwy. Mógłby oczywiście na nich poczekać, ale... To po prostu nie wchodziło w rachubę. Nie mógł tak bezczynnie czekać, co to, to nie. Podźwignął się z kolan, a przynajmniej spróbował. Nogi się pod nim ugięły i znów wylądował na ziemi, uderzając goleniem o wystający fragment skały.
-Kurwa mać – rozmasowywał obolałe miejsce. Znów pociemniało mu w oczach, ten gaz musiał być bardziej niebezpieczny, niż początkowo zakładali. – Uspokój się Sanji, Spokój!
Wyrównał oddech, zaczekał, aż jego wzrok ponownie przystosuje się do oświetlenia jaskini i dopiero wtedy znów spróbował wstać, tym razem przytrzymując się ściany. Druga próba zakończyła się sukcesem. Ruszył przed siebie, co jakiś czas tylko chwytając się wystających skał.
-Zoro...
Patrzył jak kolejni członkowie załogi Słomianych Kapeluszy wchodzą do jaskini. Jakiś długonosy koleś w śmiesznych spodniach i... Szop?!
-Serio? Naprawdę zwariowaną mają tę załogę – uśmiechnął się pod nosem. Jemu było to na rękę. Oni też stanowili dość łatwe cele. Zwłaszcza ta niebiesko-różowa czapeczka. Ciekawe czy Roitlam pozwoli mu ją potem zabrać, jako trofeum?
Poczuli to niemal od razu, gdy tylko przekroczyli próg groty: smród zgnilizny, wilgoci, ludzkiego potu, krwi i czegoś jeszcze, czego nie dało się ubrać w słowa... jakby umarła nadzieja? Chyba tak. Nawet pomimo podrażnionych nosów, czuli to wyraźnie, a na pewno wyraźniej niżby chcieli.
- Czujesz jakiś wrogów, Chopper? – Wycharczał Usopp, zastanawiając się jednocześnie, czy wyjąć swoją procę. Zdecydował, że jednak nie. W takich ciemnościach i na tak ograniczonym obszarze, jego pociski mogą przynieść jedynie więcej szkody niż pożytku. Zamiast tego wolał zadbać o, chociażby częściowe oświetlenie drogi. Miał jeszcze zapalniczkę, którą dał mu Sanji, niby nic, ale lepszy taki płomień niż żaden. Ale najpierw chciał usłyszeć odpowiedź renifera. Byłoby czystą głupotą tracić element zaskoczenia przez coś tak banalnego jak światło.
-Ciężko cokolwiek wyczuć – kichnął. – Wciąż mam zatkany nos, poza tym tu miesza się tyle różnych zapachów... Nie wiem, które są świeże a które nie...
Czyli lepiej nie ryzykować. Schował zapalniczkę do kieszeni.
-Ale wydaje mi się, że czuję Sanjiego.
-W to nie wątpię. Chodź Chopper, tylko ostrożnie – trzymając się ściany, strzelec ruszył do przodu, przeklinając w duchu fakt, iż nie powstrzymał tego wszystkiego w odpowiednim momencie. Gdyby tak całą załogą naskoczyliby na Luffiego...
-Usopp... - z zamyślenia wyrwał go cichy szept Choppera. Lekarz był teraz w swojej zwyczajnej formie, szedł noga za nogą, z całych sił ściskając paski plecaka.
-Tak?
-Mam złe przeczucia...
-Gdzieś to już dzisiaj słyszałem.
Szedł powoli, patrząc uważnie gdzie stawia stopy. Zachowane jakimś cudem ostatnie dozy zdrowego rozsądku, w końcu zdołały przejąć kontrolę nad jego spanikowanym umysłem. Przekonały zarówno go jak i ciało, że pośpiech jest w tej sytuacji złym doradcą. Jeżeli wpadnie wprost w przygotowaną na nich rozsądku, wszystko pójdzie się pieprzyć. Musi najpierw zorientować się w sytuacji i wtedy podjąć odpowiednie kroki, nie może brać przykładu z Luffiego i atakować na oślep, tak jak na początku zamierzał. Jednak z każdą minutą, gdy poruszał się do przodu w żółwim tempie i wciąż nie widział końca jaskini, jego zdrowy rozsądek zaczynał być niebezpiecznie spychany w niebyt przez rodzącą się panikę. Po dwudziestu minutach wędrówki, gdy był już gotów znów biec jak szalony w końcu to dojrzał: światełko na końcu tunelu. Musiał zwalczyć całym sobą potrzebę podbiegnięcia tam i wparowania jak ostatni idiota. Albo Monkey D. Luffy. Zresztą na jedno wychodzi. Najciszej jak tylko umiał, wstrzymując nawet oddech, podszedł do źródła światła i... Cały plan poszedł się jebać. Bowiem zobaczył JEGO!
Zoro leżał pod ścianą, nagi, posiniaczony, pokryty niezliczoną ilością ran. Niektóre zdążyły już lekko się zagoić, lecz większość nadal pozostawała świeża, a leniwie sącząca się z nich krew tworzyła fantazyjne wzory, niczym rytualne tatuaże, na całym ciele szermierza.
-Zoro...
Ten widok... To było coś, czego nie mógł zaakceptować. Widywał już przyjaciela rannego, nawet poważnie, ale... to zawsze były rany zadane w walce, gdy szermierz dawał z siebie wszystko, by spełnić swoje marzenie. Nawet wtedy na Thriller Bark, gdy stał tak, cały we krwi, bliski śmierci... Nawet to nim tak nie wstrząsnęło. Na tamte wydarzenia Zoro miał jakiś wpływ, inaczej, to był jego wybór, a teraz... Zdecydowali za niego.
-Zoro... Co oni ci zrobili...
Nie mógł oderwać wzroku od zmasakrowanego ciała przyjaciela, musiał przyjrzeć się każdemu, nawet najpłytszemu cięciu, każdemu najmniejszemu siniakowi, każdej odniesionej przez szermierza ranie. To było silniejsze od niego, coś jak samodzielnie nadana pokuta. Mimo iż to bolało, bardzo bolało. Podbite oko, spierzchnięte wargi, sine pręgi wokół szyi, klatka piersiowa poprzecinana krwistymi pręgami, wielki, paskudny, żółty siniak dokładnie na wysokości serca, kilka pomniejszych siniaków pokrywających żebra...
-Zoro... - jego wzrok objął już talię i uda szermierza, a to, co zobaczył ścisnęło mu żołądek. Ten paskudny różowy kolor... Wiedział, co on oznacza, ale za nic nie chciał tego dopuścić do świadomości. To już było ponad jego siły. Łzy napłynęły mu do oczu, nawet nie starał się ich hamować. – Zoro! – Wrzasnął i jednym susem znalazł się przy nieruchomym ciele. – Zoro!
Chciał go dotknąć, ale zawahał się w ostatniej chwili, zamarł z ręką tuż nad bladą twarzą zielonowłosego. A co jeśli okaże się zimna? Czy będzie w stanie to zaakceptować? Czy kiedykolwiek sobie wybaczy? W końcu zebrał się w sobie i wziął przyjaciela w objęcia. Jego ciało było zadziwiająco lekkie, bezwolne, zupełnie jakby nie należało do żywej istoty, a do szmacianej lalki. Głowa szermierza bezwładnie przetoczyła się po ramieniu kucharza i z cichym stuknięciem uderzyła o jego klatkę piersiową.
-Zoro... - pogłaskał go po policzku, w który ktoś wcześniej wbił coś cienkiego i ostrego. Ślad nadal był aż nadto wyraźny. Na usta blondyna wkradł się lekki uśmiech. Zoro był ciepły! Ale... Coś jednak było nie tak... - Zoro! Oddychaj! – Mocniej przytulił do siebie wymęczone ciało. – Oddychaj, kurwa! Oddychaj! Zoro!
-Słyszałeś to? – właściwie to nawet niepotrzebnie pytał, sama mina Usoppa świadczyła dobitnie, że i do niego dotarł ten krzyk. – To Sanji!
-Wiem. Dobra, Chopper! Dość skradania się. Biegniemy ile fabryka dała! – nie czekając na przyjaciela, ruszył przed siebie. Nie potrzebował nawet oświetlać sobie drogi. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności panujących w jaskini, okazało się, że można się po niej bezpiecznie poruszać, bez większych problemów.
Biegiem dotarli do końca jaskini w kilka minut, gotowi na bezpośrednie starcie, ale nie na to, co właśnie ukazało się ich oczom. Sanji klęczał na ziemi, szlochając rozpaczliwie, po jego policzkach płynęły łzy. Cały czas tulił do siebie nagie, nieruchome ciało Zoro i powtarzał jak mantrę:
-Zoro... proszę, oddychaj! Oddychaj, Zoro!
Chopper zamarł tylko na chwilę, po czym ruszył biegiem w stronę przyjaciół jednocześnie ściągając plecak. Usopp był tuż za nim.
Sanji nie zauważył przybycia swoich Nakama, dopóki ci nie pojawili się tuż przed nim, lecz nawet wtedy postanowił ich zignorować. Przecież Zoro...
-On oddycha – usłyszał cichy głos Usoppa. – Sanji. Zoro oddycha.
Spojrzał zdziwiony najpierw na strzelca, a potem na szermierza. W końcu się uspokoił, faktycznie dostrzegł, że klatka piersiowa zielonowłosego unosi się i opada. Nierówno, słabo, ale jednak. Zoro oddychał. Płytko, płycej niż kiedykolwiek przedtem, ale oddychał. Panika chyba nad nim zapanowała i kazała uwierzyć, że najdroższa mu osoba nie żyje.
-Sanji – Usopp nadal używał tego uspokajającego tonu, jakim powinno się zwracać do świadków katastrofy. – Niech Chopper się nim zajmie.
Blondyn kiwnął głową i odchylił ramiona na tyle by lekarz miał dostęp do Zoro. Wiąż nie był w stanie wypuścić ukochanego z objęć.
Chopperowi wystarczyło jedno spojrzenie by wiedzieć, że sytuacja jest poważna. Najgorzej wyglądały dłonie Zoro. Musieli mu je oblać wyjątkowo żrącym kwasem, gdyż w kilku miejscach skóra była wypalona do surowego mięsa, a u nasady kciuka prawej ręki przebijała biel kości. Lekarz nie miał pewności, czy uda mu się je uratować, ale wolał pozostawić te wątpliwości dla siebie. Musi zrobić, co w jego mocy! Tylko te kajdanki!
Usopp mógł tylko domyślać się, do czego doszło w tej jaskini w ciągu tych kilku dni, ale jednego był pewien: nie było to nic przyjemnego. Wyrzuty sumienia jeszcze mocniej zacisnęły się wokół jego gardła. Patrzył jak Chopper męczy się, zakładając prowizoryczne opatrunki na, co poważniejszych ranach Zoro, jak Sanji gładzi odkryty policzek szermierza i wzbierała w nim wściekłość. W tym momencie znów był bezużyteczny! Odwrócił wzrok od zmasakrowanego ciała drugiej najsilniejszej osoby, jaką znał, i jaką cenił. Wtem jego spojrzenie padło na zielony płaszcz, podarty i rzucony niczym niepotrzebna szmata, tuż pod przeciwległą ścianą. Zaraz obok niego leżały trzy, tak dobrze mu znane katany. Podniósł materiał i zaczął rozglądać się dookoła. Może... Bingo! Zdjął klucze wiszące na ścianie i podszedł do przyjaciół.
Chopper właśnie wykańczał ostatnią rolkę bandaża, jaką zabrał ze sobą. Stan Zoro nadal był poważny, muszą go szybko zabrać na Sunny, by mógł się nim zająć w odpowiedni sposób, ale póki zielonowłosy jest skuty, nic nie mogą zrobić.
-Usopp? – Zdziwiony patrzył na strzelca, który niespodziewanie zaczął majstrować przy kajdankach. W końcu usłyszeli krótki szczęk i metal wylądował na podłodze, odsłaniając obtarte do krwi nadgarstki.
-Okryj go – podał Sanjiemu znaleziony wcześniej płaszcz. – Inni nie muszą wiedzieć...
Przyjął materiał z wdzięcznością, po czym zaczął delikatnie zakrywać nim ciało Zoro. Wiedział dokładnie, o czym mówił strzelec. Ze szczególną ostrożnością owinął okolice bioder ukochanego.
-To, co? Zbieramy się?
-Tak – Chopper schował resztki leków do plecaka. – I lepiej się pospieszmy. Sanji, dasz radę go nieść?
-Tak – z pomocą Usoppa umieścił Zoro na swoich plecach. Dodatkowy ciężar na pewno spowolni jego ruchy, ale nie wyobrażał sobie, by mógłby go nieść ktoś inny. – Idziemy!
W końcu! Pierwszy wyszedł długonosy chłopak, potem blondyn...
-Bingo!
Nacisnął spust.
Sanjiemu niezbyt podobał się fakt, iż musi iść za Usoppem, ale nie miał innego wyjścia. Nie może się teraz wdawać w niepotrzebne walki, nie, kiedy ciężko oddychający Zoro leży na jego plecach.
-Wytrzymaj jeszcze trochę. Zaraz będziemy na Sunnym!
Chciał dodać coś jeszcze, gdy nagle poczuł niewyobrażalny ból w lewym kolanie, które ugięło się pod nim. Zanim zdołał pojąć sytuację powietrze przeszył drugi wystrzał, a kwiat bólu zakwitł w jego ramieniu. Nie kontrolując swoich ruchów, padł twarzą na piasek jednocześnie upuszczając Zoro. Ciało szermierza potoczyło się kilka metrów, by zatrzymać się wprost pod nogami nieznanego im mężczyzny.
-Dwa, na dwa. Jestem mistrzem!
To jednak nie czas, by spocząć na laurach. Pozostała dwójka była nadal zdolna do walki.
Patrzył jak Sanji upadł i jak wokół niego momentalnie pojawiła się kałuża krwi. Nie było jednak czasu na próbę zrozumienia sytuacji, zwłaszcza, że stojący przed nimi mężczyzna na pewno nie miał przyjacielskich zamiarów.
-Wiedziałem, że na Geralda mogę liczyć – końcem języka oblizał wargi. Było w tym geście coś tak krwiożerczego, że Usoppowi momentalnie zmiękły kolana. Ale to idealna sytuacja, by w końcu stać się bohaterem!
-Kim jesteś?! – Spytał, jednocześnie celując do mężczyzny ze swojej procy. Ten jednak go zignorował. Pochylił się nad Zoro i pociągnął szermierza za włosy, do góry. – Zostaw go! Zostaw go! Albo cię zabiję! – Naciągnął gumki, gdy nagle coś twardego uderzyło go w dłoń, poczym przez całą rękę przemknął przeszywający ból. Upuścił procę, ale to i tak nie miało w tym momencie większego znaczenia. Postrzelili go i najprawdopodobniej złamali kilka kości. I tak nie byłby w stanie wystrzelić.
-Cholera!
Chopper nie miał czasu zareagować. W chwili, gdy tylko nieznajomy pochylił się nad Zoro, poczuł jak coś wdziera się w jego ciało, mniej więcej w okolicy żeber. Jako lekarz wiedział, że ten strzał nie zagraża jego życiu, ale skutecznie uniemożliwi mu jakąkolwiek walkę. Zostali pokonani...
Świadomość wracała powoli, ale i tak szybciej niżby tego chciał. Pogrążyć się na zawsze w ciemności, to było to, czego pragnął. I nawet złudne uczucie ciepła, czy ten wspaniały zapach papierosów, tak bardzo kojarzący się z NIM, nie były w stanie go przekonać do zmiany zdania. Dlaczego nie może po prostu umrzeć? Dlaczego jego ciało wciąż walczy? Poczuł silne uderzenia, tak jakby ktoś rzucił nim o ziemię. Lecz zamiast litej skały napotkał nagrzany piasek. Czyżby kolejna chora wizja? Fala bólu zalała jego głowę, zupełnie jak gdyby ktoś wyrywał mu włosy całymi garściami.
-Zoro!
To był JEGO głos! Otworzył oko. Nie mylił się! To Sanji! Kucharz jak zwykle wyglądał wspaniałe: blada skóra lśniła kropelkami potu, a niebieskie tęczówki cudownie migotały refleksami słońca. Blond włosy rozwiewał wiatr. Jak to możliwe, że mężczyzna jest aż tak piękny? Tylko, dlaczego Sanji płacze? Chciał do niego podejść, przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Chciał, ale nie mógł. Utracił kontrolę nad swoim ciałem. Ach gdyby tak można było cofnąć czas... Tak wiele rzeczy pozostało niewypowiedzianych. Wiedział, że to jego koniec i nie żałował. Miał dobre życie. Ale dlaczego musi odejść, nie wypowiedziawszy tych dwóch najważniejszych słów?
Ból rozchodził się po całym ciele, wbijając pazury w najbardziej wrażliwe miejsca i utrzymując go w miejscu. A tak bardzo chciał wstać i powstrzymać tego mężczyznę! Otaczająca go aura jasno dawała do zrozumienia, że z jego strony nie mogą spodziewać się niczego dobrego.
-Zoro!
Jakby odpowiadając na wezwanie szermierz odzyskał przytomność i teraz patrzył wprost na niego. To spojrzenie... Nie było w nim ani grama niechęci, wyrzutu, czy złości. Tylko przejmujący żal i smutek. I coś jeszcze... Jakby współczucie. Tak jakby chciał go pocieszyć. Już chyba wolałby, gdyby wzrok szermierza emanował czystą nienawiścią! Wszystko, byle nie to!
-Zoro!
Usta zielonowłosego poruszyły się bezdźwięcznie, nie był w stanie rozróżnić słów. Nagle coś błysnęło w promieniach słońca. Wypolerowana stal zbliżyła się niebezpiecznie blisko gardła Zoro. Zbyt późno zrozumiał, co się za chwile stanie.
-Nie! Zostaw! – Chciał wstać, lecz był zbyt słaby. Policzki znów stały się mokre od łez.
- Jakie to uczucie patrzeć jak twój Nakama umiera na twoich oczach? – Ostrze krótkiego noża błysnęło ponownie, w tym samym czasie, co oko mężczyzny. – Wiedząc, że sam doprowadziłeś go na sam skraj śmierci? Praktycznie to ty go zabiłeś!
-Nie! Zoro! Przepraszam!
-Tak! Patrz na to! Upajaj się tym!
Jeden szybki ruch, nawykłej do zabijania, ręki i popłynęła szkarłatna krew.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro