|| KIEDY COŚ CI SIĘ STANIE II ||
Jean-Jacques Leroy
Naburmuszona, wyklinałaś wszystko i wszystkich, którzy weszli w twoje pole widzenia. [I/N/P] nakazał ci siedzieć na zapleczu i się nie ruszać, co doprowadzało cię do jeszcze większego zdenerwowania. To tylko sparzone ramię! Nic poważnego...
W tym samym momencie pulsujące przedramię oraz wierzch dłoni dały o sobie znać. Skrzywiłaś się i zamrugałaś szybko, chcąc odgonić cisnące się do oczu łzy.
— Gdzie ona jest?
Dobrze znany ci głos rozbrzmiał po drugiej stronie drzwi, a ty zamarłaś na krótką chwilę.
— [__]? — czarna czupryna zajrzała do środka, od razu wyłapując cię wśród pudeł i regałów. W trzech krokach znalazł się przy tobie, chwytając twoją dłoń.
Był zadziwiająco spokojny, w ciszy i ze skupieniem obejrzał dokładnie poparzenia. Nawet nie zauważyłaś, że wchodząc na zaplecze łyżwiarz przyniósł zimny okład, który teraz ułożył na ranie.
— Mam pytać jak moja księżniczka się zraniła?
— Nie — burknęłaś, i odwróciłaś wzrok od błyszczących tęczówek Leroya. Uroczy uśmieszek pojawił się na jego twarzy.
— No dobrze — westchnął, spojrzał ponownie na poparzenie i z zadowoleniem mruknął, kiedy zaczerwienienie nie było już tak wielkie jak chwilę wcześniej. — Nie muszę wiedzieć jak to zrobiłaś, ale masz następnym razem uważać, jasne?
— Jak słońce. — odpowiedziałaś przez zaciśnięte zęby.
— Może jednak pojedziemy do szpitala? — zaproponował, od razu wyłapując twoją reakcje. Poparzenie nie wyglądało bardzo groźnie, ale mimo wszystko, zapobiegawczo powinien zobaczyć je lekarz.
— Nie, nie boli tak bardzo. — uśmiechnęłaś się delikatnie i kładąc dłoń na policzku mężczyzny, ucałowałaś jego czoło. — Jak przyszedłeś od razy poczułam się lepiej. No i zająłeś się mną jak trzeba!
— J-ja wcale nie zrobiłem n-nic wielkiego! — zamachał rękami łyżwiarz i cały czerwony, pochylił się, obserwując spływające kropelki wody.
— Już nie bądź taki wstydliwy — zaśmiałaś się i roztrzepałaś jego miękkie włosy. — To co, zawieziesz mnie do domu? Tam porządnie ogarniemy moje rany!
Jean naprawdę potrafił polepszyć ci nawet najgorszy humor.
Pchichit Chulanont
Wiedziałaś, że wypad do parku linowego z Pchichitem nie mógł skończyć się dobrze. Z twoimi dwiema lewymi nogami do niemal wszystkiego, niechętnie dreptałaś za podekscytowanym chłopakiem od jednej wspinaczki do drugiej.
I nawet nie szło ci źle, dopóki nie potknęłaś się o zbyt długą sznurówkę w bucie. Poleciałaś do przodu i spadłaś z kładki.
— [__] wszystko dobrze?! — łyżwiarz podbiegł do krawędzi i z przerażeniem w oczach dostrzegł cię zwisającą na uprzęży, kurczowo trzymającą się lin.
Serce łomotało ci w klatce piersiowej jak oszalałe i chyba odnalazłaś swój nowy lęk. Choćby cię błagano na kolanach, już nigdy nie wejdziesz do parku linowego.
— Żyje!
Z pomocą łyżwiarza i jednego z pracowników wdrapałaś się na roztrzęsionych nogach na kładkę. Odetchnęłaś kilka razy i przymknęłaś oczy, aby wyrównać oddech. Wzdrygnęłaś się kiedy zimna dłoń złapała twoją odpowiedniczkę .
— Co to jest [__]? — Pchichit przyjrzał się długim, ale nie głębokim przetarciom ciągnącym się przez całe przedramię.
— Musiałam się uderzyć jak spadałam — skrzywiłaś się i cmoknęłaś niezadowolona. Przez adrenalinę nawet tego nie poczułaś.
Tajlandczyk obejrzał cię jeszcze raz i wstał, podciągając cię do góry.
— Chodź, na dole napewno mają coś do opatrzenia.
— Ale Pchichit, dam sobie radę. Ja zejdę na dół, a ty możesz zjeżdżać dalej.
— Nie ma mowy! Idę z tobą! — zaprotestował, wciąż mając waszą ostatnią kłótnię w głowie. Nie da ci więcej powodów do zwątpienia w niego. — Sam się tobą zaopiekuję!
Christophe Giacometti
Poobijana i obolała w ślimaczym tempie mieszałaś dopiero co zrobioną herbatę. Czułaś dosłownie każdy skrawek swojego ciała. Przed oczami przeleciał ci widok jednej z pań sprzątających, która nie pomyślała, aby ułożyć znak ostrzegający przed śliską, świerzo umytą powierzchnią.
Ściślej mówiąc, schodami z których spadłaś i zgruchotałaś się na sam dół. Jedynym plusem było ominięcie zajęć z największą jędzą jaką widział świat.
Westchnęłaś z bólem, kiedy dzwonek do mieszkania zadzwonił. Zanim doczłapałaś do drzwi, irytujący dźwięk powtórzył się jeszcze kilka razy.
— No idę, chwila! — krzyknęłaś od razu tego żałując. Z krzywą miną uchyliłaś drzwi.
— Co ci się stało, kocie? I dlaczego o niczym nie wiedziałem? — szeroki uśmiech Christopha szybko znikł z jego twarzy, kiedy omiótł twoją sylwetkę z góry na dół. Wparował do środka i zamknąwszy za sobą drzwi, zaprowadził cię do salonu, obejmując tak, abyś w żaden sposób się nie uraziła.
— Właśnie miałam do ciebie dzwonić. — z ulgą przyjęłaś pomoc mężczyzny. — Myślałam, że nie dojdę sama do domu. Boli mnie dosłownie wszystko!
— Jak to zrobiłaś? — zielone oczy mężczyzny uważnie obejrzały twoje potłuczone ramiona i siniaki na nogach, widoczne przez krótkie spodenki, w które przebrałaś się zaraz po przyjściu. Łyżwiarz nawet nie chciał wiedzieć jak wyglądają twój brzuch i plecy.
— Spadłam ze schodów. — burknęłaś, wciąż złorzecząc pani sprzątającej. — Wiesz, tych dużych, głównych na uczelni.
— O mój Boże. Mogłaś się zabić, skarbie! — blondyn z dramaturgią pochwycił twoje dłonie i ucałował zdarte knykcie.— Jak pocałuje to mniej boli?
Drobny rumieniec zawitał na twoją twarz.
— Chyba nie pomogło. Wydaje mi się ze zadziała lepiej jak dostanę buziaka w usta. — uśmiechnęłaś się cwanie.
— Jak sobie życzysz, kocie — mruknął Christophe i z zapałem obcałował twoje usta.
Zaśmiałaś się w duchu na to jak łyżwiarz starał się dotykać cię jak najmniej, aby nie zrobić ci krzywdy. Nawet jego, zwykle pełne pasji pocałunki, teraz były delikatne i słodkie.
— Lepiej?
— Zdecydowanie.
Seung-gil Lee
Długo musiałaś namawiać Seunga na wyjście z mieszkania gdzieś indziej, niż tylko na trening bądź do sklepu po comiesięczne zapasy, które zaczęły kończyć się nadzwyczajnie szybko, od kiedy pomieszkujesz u swojego chłopaka w domu.
Tak więc pod długich i ciężkich debatach, obruczonych walkami słownymi jak i na poduszki, udało cię się wyciągnąć Koreańczyka szantażem. Wystarczyły jedne smutne oczka, aby wygrać tą wojnę.
— No choćże, Seung! — pociągnęłaś chłopaka za dłoń, chcąc, aby szedł z tobą, a nie włuczył nogami kilka metrów za tobą. Niestety nie poruszyłaś chłopakiem ani o centymetr, więc, fuknąwszy coś pod nosem, dałaś się ponieść, ciągnącemu za smycz huskiemu.
— Mieliśmy iść na spacer, a nie na maraton — zauważył, przyglądając ci się z małym uśmiechem.
Ty jednak zbyt zaaferowana ganianiem się z psiakiem łyżwiarza, nie usłyszałaś go. Uwielbiałaś tego zwierzaka i Lee zastanawiał się czasami czy nie odwiedzasz go tylko po to, aby móc pobawić się z jego pupilem.
Seung zamyślił się na moment, lecz zaraz wyrwał go z chmur twój króciutki krzyk.
— Odwróciłem wzrok tylko na chwilę, a ty już sobie coś zrobiłaś? — Azjata stanął nad tobą i zerknął na swojego psa, który leżał na brzuchu, zakrywając pysk łapami.
— To przez twojego psa! Wbiegł we mnie i się przewróciłam... — wyjęczałaś jak naburmuszona dziewczynka i pociągnęłaś nosem. Założyłaś ramiona pod biustem i wydęłaś wargi, czerwieniąc się ze wstydu. Seung ewidentnie się z ciebie naśmiewał!
— No już, nie bocz się — brunet chwycił cię za nadgarstki i pociągnął na równe nogi. Zachwiałaś się i gdyby nie chłopak, znowu leżałabyś na trafie. — Zrobiłaś sobie coś?
— Nie, nic! Po prostu na ciebie lecę, czaisz? Lecę!— poruszyłaś znacząco brwiami.
Seung-gil zawiesił na tobie wzrok i wywrócił oczami. Obrócił się do ciebie plecami i uklęknął na kolano.
— Ehh... wskakuj.
Zarumieniłaś się jak piwonia i zamachałaś rękami. To prawda, kostka nieprzyjemnie pulsowało, ale nigdy, ale to nigdy nawet nie pomyślałaś, że twoje prośby zostaną wysłuchane i twój chłopak zaniesie cię do domu!
— Seung!
— No co? Wchodzisz czy nie?
Emil Nekola
Od kilkunastu dni planowaliście z chłopakie wyjazd w góry. Te widoki i adrenalina ciągły was do siebie od dłuższego czasu, Emil wręcz nie mógł usiedzieć na miejscu, kiedy udało wam się zabukować bilety na samolot oraz miejsce w najbliższym schronisku.
Niestety nie wszystko poszło tak jak planowaliście.
— Przepraszam Emil... — nie miałaś odwagi podnieść głowy. Wbiłaś wzrok w wyłożony kostką chodnik, na który zaraz miałaś zjechać ze zjazdu dla wózków. Cholerna noga popsuła wszystko!
Gdyby nie twoje altruiztyczne zapędy, już bylibyście na lotnisku. Pech chciał, że kiedy spacerowaliście po parku, usłyszałaś głośne miauczenie. Wiedziona ciekawością poszłaś za głosem, aż dotarłaś do dużego drzewa. Na jednej z niższych gałęzi, kurczowo trzymał się brązowo-biały kot i nie mogłaś tak po prostu go zostawić więc postanowiłaś mu pomóc.
Akcja zakończyła się sukcesem, jednak kosztem twojej nogi. Upadłaś krzywo na lewą stronę. Nekola od razu zabrał cię do szpitala i po kilku badaniach, usłyszeliście, że masz pękniętą łąkotkę w kolanie. Niby nic strasznego, lecz pozbawiało cię to zabawy na kilka najbliższych tygodni.
— Za co kochanie?
Emil był pogodny jak zawsze, jego ciepły uśmiech dodawał ci otuchy, ale wyrzuty sumienia zżerały cię od środka. Musiałaś odgonić cisnące się łzy do oczu.
— Przeze mnie nici z wyjazdu, a tak chciałeś jechać!
— Hej, hej! — blondyn obszedł wózek dookoła i uklęknął przed tobą. — [__], to nie twoja wina! Najważniejsze, że tobie nic się nie stało, jasne? Na wycieczkę zawsze możemy znaleść inny termin, a twoje zdrowie jest dla mnie najważniejsze! Poza tym mamy dobry uczynek na koncie!
Zapadła między wami dłuższa cisza, patrzyliście sobie prosto w oczy. Oczy Emila były tak szczere, że nie było szans myśleć o jakimkolwiek fałszu w jego słowach. Westchnęłaś głęboko.
— Jesteś cudowny, skarbie — cmoknęłaś Emila w policzek i wtuliłaś w jego klatkę piersiową.
— Nie mów tak, bo się zarumienie!
Salut! Jak wam życie mija, moi drodzy? Bo ja mam depresje od niedzieli i musiałam się wyciszyć na wattpadzie XD
Standardowo mam nadzieję, że rozdział się podobał i zostawcie po sobie gwiazdkę i komentarz! ^^
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro