01. Pajęczyna
Nie miał pojęcia, jakim cudem udało mu się skończyć studia. Nie wiedział nawet, jak dotarł do Detroit. Droga z lotniska zlała się w jedno bolesne wspomnienie z każdą późniejszą nocą, każdą sekundą gapienia się w sufit, każdym z rozmytych świateł ulicy, które jakiś cudem przedostawały się przez ciasno zsunięte żaluzje. Tak naprawdę tylko te noce się liczyły, tylko one przetrwały w jego wspomnieniach. Za dnia chodził ledwie przytomny, machinalnie wykonując kolejne zadania - wstanie z łóżka, przebranie się w czyste ubrania, umycie zębów, pojawienie się na zajęciach, powrót do domu, niezapominanie o posiłkach: to wszystko było jego własnym zestawem wyzwań, które każdego ranka zdawały się bardziej niewykonalne. Koniec końców, udawało mu się odhaczyć kolejne punkty z listy, by za chwilę kompletnie o nich zapomnieć. Nie koncentrował się na tym co robi, nie zwracał uwagi na otoczenie; dla niego każdy dzień wyglądał tak samo.
Ale najgorsze zaczynało się wieczorami. Pozostawiony sam sobie nagle czuł się mały, żałosny, nic nieznaczący i to uczucie kompletnie go przytłaczało; przed oczami przelatywały mu migawki każdego upokorzenia, każdej przegranej, każdego drwiącego uśmiechu. Poddawał się temu, zwijając się na łóżku i wciskając twarz w poduszkę, by zdusić gwałtowny szloch. Dłonie bez jego wiedzy wędrowały do rozczochranych włosów, palce zaciskały się mocno, by sprawić ból, by odwrócić uwagę od jego własnego krzyku. Chciał wstać, wyjść z domu, włączyć muzykę by zagłuszyć ten głos, zrobić cokolwiek, co przyniosłoby mu ulgę - tylko że nic z tego nigdy nie działało, a teraz nie miał już nawet sił żeby próbować. Wyrywanie włosów przestało w końcu pomagać, więc zdarzało się, że przenosił ręce na przedramiona i wbijał długie paznokcie w miękką, bladą skórę, z satysfakcją przesuwając je dalej, i znowu, aż do krwi. Ból nie był dotkliwy: raczej o nim wiedział, niż go czuł, ale to wystarczyło, by odczuł choć cień ulgi. Przez chwilę było cicho, na krótki moment się uspokajał, odsuwał twarz od mokrej już poduszki, by zaczerpnąć powietrza, i ocierał łzy. Czasami był w stanie przejść do łazienki, by przemyć twarz zimną wodą. Czasami zerkał w lustro, zanim to robił. Za każdym razem był to błąd.
Rzadko zdarzało mu się zasypiać przed świtem.
Nigdy nie powiedział Phichitowi, co się stało. Przyjaciel martwił się o niego, ale w swojej prostoduszności wierzył, że Yuuri przeżywa wyłącznie położenie zawodów.
Yuuri czasami patrzył na Phichita, zastanawiając się, czy i jemu nie dzieje się coś złego. Czy Celestino Cialdini traktował innych podopiecznych tak, jak jego? Patrzył w uśmiechniętą twarz przyjaciela, szukał na jego ciele siniaków, szukał oznak strachu czy niepokoju - być może Phichit przechodził przez to samo, co on i bał się komukolwiek o tym powiedzieć? Ale Yuuri nigdy nie znalazł niczego, co potwierdziłoby jego obawy, czy też nadzieje - że nie był w tym sam, że wcale nie zasłużył sobie na to, co go spotkało, że nie jest słaby, mały i żałosny.
Wiele razy myślał, że powinien po prostu spytać. Ale nie miał odwagi. Sam nie wiedział, czy wmawia sobie, że z Phichitem jest wszystko w porządku, by uniknąć rozmowy o Celestino, ani czy wiedza, że jego przyjaciel jest bezpieczny, przynosi mu ulgę, że nie musi interweniować, czy zawód. Każda z opcji napawała go obrzydzeniem do samego siebie. Zasłużyłeś na to, powtarzał sobie nocami, zaciskając mocno palce we włosach. Jesteś żałosny, Yuuri.
Przecież gdyby nie Phichit, Yuuri prawdopodobnie nie przeżyłby sam nawet miesiąca.
Może Celestino miał rację. Yuuri wiele razy łapał się na tym, że myśli o powrocie. Że wierzy, że cały ten koszmar ustanie, jeśli trener znów zacznie nim kierować, pokaże i powie mu dokładnie, co ma robić. Jakaś jego część wiedziała, że to chore, absurdalne; ale była też inna część, ta która powoli się dusiła. Coś mówiło mu, że musi wrócić, by móc znów oddychać. Przecież to było zawsze takie proste, słuchanie się Celestino, uśmiechanie się, robienie czego oczekiwał. Niewiele wzamian za tlen.
Czasami myślał, że może Cialdini zrobił to specjalnie. Może starannie zburzył jego samoocenę, oduczył jakiejkolwiek samodzielności, uzaleźnił od siebie; połamał mu kończyny, by stanąć nad nim, drwić z jego bezradności i na koniec żądać wdzięczności za łaskawie wyciągniętą rękę. Szybko jednak odrzucał podobne wyobrażenia, uznając, że uroił je sobie, by poczuć się lepiej. Po co ktoś miałby to robić?
Yuuri Katsuki był wystarczająco beznadziejny. Yuuri Katsuki był wrakiem człowieka.
Zaczął się pakować zaraz po powrocie z ceremonii wręczenia dyplomów. Sam nie wiedział, gdzie ma zamiar się udać, choć mógł już przewidzieć, gdzie prawdopodobnie skończy. Być może przeczucie by się sprawdziło, gdyby Phichit nie wyciągnął go tego wieczoru do pubu.
Od ostatniego bankietu unikał alkoholu, niemal czując nieprzyjemne sensacje w żołądku na myśl o piciu, ale tego dnia dał się namówić na jednego drinka, tylko by nie sprawić przyjacielowi przykrości.
Gdyby zdążył choć zmoczyć usta, zanim zobaczył zmierzającego w ich stronę Celestino Cialdiniego, z pewnością pomyślałby, że jego umysł, podjudzony alkoholem, płata mu figle. Ale nie, żywy, głośny i szeroko uśmiechnięty Celestino szybko znalazł się tuż obok, tuż przy Yuurim, tak, że ten niemal czuł emanujące od niego ciepło.
- Hej, Ciao-ciao! Yuuri, napisałem mu, że świętujemy i powiedział, że chce ci osobiście pogratulować! - Słowa Phichita zdawały się stłumione, jakby dochodziły z bardzo daleka.
Cokolwiek Yuuri planował, na to stanowczo nie był gotowy. Gwałtownie odstawił kieliszek, wylewając przy tym dwie trzecie drinka, i mocno złapał się brzegu najbliższego stołka, czując, że ciemnieje mu przed oczami.
- Yuuri? - dotarł do niego zmartwiony głos Cialdiniego.
Ktoś złapał go pod ramię i zaczął prowadzić na zewnątrz.
- Poradzę sobie - wykrztusił Yuuri.
- Nie sypia ostatnio zbyt dobrze, a dzisiaj miał dzień pełen wrażeń... - tłumaczył Phichit komuś obok.
- W porządku, pilnuj waszych drinków. Zaraz wrócimy.
Twarz Yuuriego musnął kosmyk długich, brązowych włosów. Skrzywił się, gdy poczuł ich zapach.
Celestino wyprowadził go tylnym wyjściem i posadził na niskim murku na zewnątrz.
- Widzę, że radzisz sobie doskonale, Yuuri - stwierdził z szyderczą łagodnością.
Nie musiał nawet precyzować, o co mu chodzi: wiszące ubrania, blada cera, podkrążone, zapuchnięte oczy i wiecznie nieobecne spojrzenie często prowokowały znajomych Yuuriego do komentarzy. Tylko że tamte zazwyczaj były pełne troski, nie kpiny.
Milczeli przez chwilę. W końcu Celestino usiadł obok, obejmując go ramieniem.
- Nadal na ciebie czekam, Yuuri - wyszeptał mu do ucha, gładząc powoli czarne włosy. - Czas chyba, żebyś wrócił?
Milczał.
- Przecież wiesz, że się tobą zaopiekuję. - Chwycił jego dłoń, wstając. - Chodźmy.
Yuuri wyrwał się, na co Cialdini mruknął z niezadowoleniem, już mniej delikatnie chwytając ramiona chłopaka i przyciągając go do siebie.
- Tęskniłem za tobą, Yuuri. Pozwól sobie pomóc. Przecież widzę, że jest ci trudno.
Objął go mocno i Yuuri rozluźnił się nieco, mając wielką ochotę poddać się, oddać pałeczkę komuś innemu, byle nie musieć już myśleć, podejmować decyzji, oddychać bez tlenu.
- Przepraszam za wszystko, Yuuri. Wróć. Nie musisz znów jeździć, wróć do mnie. Nie mogę znieść oglądania cię w tym stanie. Proszę.
Majowy wieczór był dość chłodny: pewnie dlatego Yuuriego tak parzyły jego własne łzy. Odruchowo uniósł dłoń, by kojąco pogładzić plecy Celestino. Trafił na cienki kosmyk włosów - przesuwając po nim dłonią, nie mógł oprzeć się skojarzeniu z ohydnymi, lepkimi pajęczymi nićmi.
Cialdini zamruczał z aprobatą i nachylił się, by go pocałować. Yuuri bez zastanowienia odwrócił głowę, prawie natychmiast spodziewając się bolesnych konsekwencji.
Mimo wszystko, znany schemat dawał mu dziwne poczucie bezpieczeństwa. Tak jakby rozłąka nigdy nie miała miejsca: znów się poddawał, znów był wolny od wyborów, przez chwilę znów mógł oddychać.
- Yuuri, czujesz się już lepiej? Może chcesz już wra... - Phichit urwał, czerwieniąc się momentalnie. - Prze... praszam? Nie spodziewałem się...
Yuuri odsunął się od Celestina, który niespiesznie go puścił. Nie miał pojęcia, jak wytłumaczyć przyjacielowi tę sytuację, ale był wdzięczny, że ten się pojawił.
- Boli mnie głowa. Wracajmy.
Phichit kiwnął głową i zapiął kurtkę pod samą szyję, następnie oferując Yuuriemu swoje ramię.
- Poradzę sobie.
- Jak chcesz. Ciao-ciao, przepraszam, że tak wyszło. Może... spotkacie się... innym razem? - Wzrok Phichita wędrował od jednego do drugiego, jakby czegoś od nich oczekiwał.
- Odwiozę was - oznajmił po prostu Celestino.
- Wolałbym się przejść - zaprotestował cicho Yuuri.
- Więc was odprowadzę.
- Nie!
Phichit i Cialdini spojrzeli na niego, wyraźnie zdziwieni nagłym wybuchem.
- Nie chcę sprawiać kłopotu. Spotkajmy się kiedy indziej.
Patrzyli na siebie w skupieniu przez dłuższą chwilę.
- Jak sobie życzysz. - Celestino uśmiechnął się i położył mu rękę na ramieniu, zanim pożegnał się i odszedł.
Yuuri był wdzięczny Phichitowi za niedomaganie się wyjaśnień - jego przyjaciel najwyraźniej wyczuł, że wybitnie nie ma siły ani ochoty ich udzielać.
Tej nocy nie zaciągnął żaluzji; leżał spokojnie na plecach i obserwował migające światła na suficie, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić. Coś musiało się zmienić, inaczej nie da rady, zwłaszcza teraz, kiedy został bez zajęcia. Powrót do jedynej bliskości, jaką znał, jedynego układu, w którym potrafił się swobodnie poruszać, był zbyt kuszący, zdawał się kojąco wygodny. Czuł, że tego potrzebuje, i jednocześnie bał się powrotu.
Nagle jego wzrok zatrzymał się na pajęczynie w rogu pokoju. W słabym świetle widział jej delikatne drganie, nie mógł jednak zobaczyć, czy wywołał je pająk, czy jedna z jego ofiar. Mimo to patrzył na nią jak zaczarowany, aż znieruchomiała.
Rano zabukował bilet na najbliższy lot do Japonii.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro