Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

 stay with me my blood...

Dotknąłem jego sztywnych włosów. Kiedyś jak ogień, teraz jak krew.

  Bo to krew.

  Gellert przytulił mocniej do siebie go. Pogłaskał jego, w tym mętnym świetle, lukrecjowe włosy. Ucałował czubek głowy, po czym przytulił tam policzek. Miał zamknięte oczy, nie chciał patrzeć na ten obraz, chciał widzieć jedynie ciemność.

  Usłyszał ciche, nerwowe kroki. Aberforth dopiero teraz wyrywając się z transu. Zagryzł zęby na pięści, różdżka w drugiej drżała, niemalże wyślizgując się ze spoconej dłoni. Nie wierzył, ale patrzył, jak jasnowłosy przytula martwe ciało jego brata. Nie mógł oderwać od pustej twarzy, której policzek przylegał do zakrwawionych rudych włosów identycznych jak jego, wzroku. Wiedział, że jak spojrzy na lewo, zobaczy leżącą u stóp schodów równie nieruchomą siostrzyczkę.

  Postąpił krok w tył, wbijając mocniej zęby w skórę. Krzyczały w nim dwa zdania. Zabił Arianę. Zabiłem Albusa.

  Grindelwald na cichy stukot obcasów butów tego drugiego otworzył bezwiednie oczy. Wbił swe oczy — jedno jasne lśniące pustką, drugie czarne ziejące bolesną przytłumioną nienawiścią — w drżącą osobę teraz jedynego Dumbledore'a.

— Odejdź zabójco — przemówił odległym, głębokim, ale zachrypniętym od wykrzykiwania zaklęć i błagań głosem. — Przepędzam cię, zdrajco brata, kacie siostry.

  Był to mrożący krew i staroświecki dobór słów. Nie było  do końca pewne, czy to klątwa, wygnanie czy jedynie groźby. Jednakże było pewne, i zrozumiał to Aberforth, że ściany tego domu usłyszały obietnicę. Jeśli odejdzie teraz z tego domu, śmierć przybędzie później — godziny, dni czy miesiące.

  Pomimo podanych na tacy słów, emocji i grzechów, brata dopadła chęć, by nie ulec.

— Zamordował biedną siostrzyczkę! — krzyknął. Gellert jedynie przeszywał go wzrokiem. Nie drgnął, dalej trzymając w objęciach Albusa. — Nie kochał jej, nie obchodziła go, wolał ją poświęcić, by szczęśliwie ją opóścić!

  Miał przemożną chęć wyżycia się, zrzucania oczywistej winy na nieżywego brata, obrzucić hańbą go. Nie był zabójcą.

  Po kilku sekundach zrozumiał, że te szybkie myśli to jego największy błąd.

— Bratobójco, wyrwę ci język, przysięgam, a potem na nim powieszę! — warknął młody czarnoksiężnik. Oderwał na uderzenie serca spojrzenie od niego, by przymknąć powieki i z czułością pogłaskać rude włosy. Uniósł głowę. — Albus oddał siebie wam, a ty szargasz jego pamięć, choć zabiłeś go dobiero cztery minuty temu! — podniósł głos.

  Dumbledore'a przeszły ciary. Wycelował różdżkę w skupionym na nim, jedynie wzrokiem, i uścisku Gellerta, lecz nie zaatakował. Wykonał ledwo widoczny obrót i wybiegł przez tylne drzwi do ogrodu. Młodzieniec nawet nie wstał, ponieważ usłyszał pyknięcie typowe dla teleportacji. Drzwi zatrzasnęły się, firanka zafalowała przez krótką chwilę przez przeciąg.

  Gellert zamknął ociężale powieki. Jego ciało było zmęczone, choć on sam przeżywał koszmar. Oddychał płytko, nie chcąc pozwolić ciału na gwałtowne ruchy. Jednakże nie podziałało, gdy poczuł falę bolesnego odrętwienia, zmuszając go by ruszyć się i otworzyć oczy.

  Albus wyślizgnął mu się z ramion. Chwycił go pod żebra jedną ręką, drugą próbował chwycić go za policzek. Próba poszła na marne, bo jego głowa uciekła spod jego podbródka, opadając na brzuch. Nim się powstrzymał, spuścił wzrok w dół.

  Twarz wykrzywiona była w bólu, ale oczy zamknięte. Długie, rude rzęsy odcinały się na tle skóry, która niegdyś ciepłej barwy złota, teraz była blada, prawieże tak jak ta blondyna. Większość włosów przez krew przylepiła się do policzków oraz skroni, tylko kilka wiszących smętnie jak martwe węże przypominały o dawnej chlubie, jaką przynosiły swym płomiennym kolorem.

  Zapłakał głucho, przygryzając wargę by nie hałasować z przyzwyczajenia, choć był jedyną żywą osobą w tym domu.

  Oparł swe czoło o te jego ukochanego zblakłego sensu. On był jego dobrym humorem, dzięki któremu na prawie każdym wspólnym zdjęciu był uśmiechnięty. Jego pragnieniem, dzięki któremu przeżył tutaj swe wspaniałe chwile na czytaniu „Baśni barda Beedle'a" za prawdą, poezji równie tkliwej co tulipany Ariany, własnych zapisków wraz z notatkami wzbudzającymi przemyślenia czy śmiech.

  Nie mógł się powstrzymać od chichotu, choć łzy płynęły po bladych po policzkach, i brzmiał raczej jak bolesny jęk. Przytulał do siebie zabitego kochanka, ale czuł, że najstarszy Dumbledore by mu wytknął, że ta poezja działa na niego jak mocne, beznadziejne wino — choć to on sam podał mu drugiego dnia przyjaźni z regału ulubiony tomik z startym przez wiek tytułem.

  Nie było z nim Albusa dziesięć minut, a już za nim tęsknił.

  Gellert głośno zapłakał, łzy skapywały na zamknięte powieki martwej miłości.

  Wyjął spomiędzy sztywnych palców różdżkę ze srebrnego drewna o pięknie rzeźbionym, nietypowym trzonem. Jego własna leżała przy szafkach kuchennych, która wytoczyła się z salonu gdy ją upuścił, by ratować go.

  Przetarł oczy, spojrzał w stronę wejścia do kuchni. Widział swą, brunatną o prostym, eleganckim kształcie.

  Wyciągnął dłoń — wierzchem do góry — trzymając między skrzyżowanymi serdecznym a wskazującym palcami różdżkę, która odnalazła oparcie na środkowym palcu. Wycelował ją w swą porzuconą.

Reducto! 

  Drewno jęknęło głośno, przez co doszedł do jego uszu. Na jego oczach jego różdżka popękała w kilku miejscach, zamieniając się w kilka długich drzazg.

  Trzymając w drżących palcach różdżkę Albusa, tłumiąc przez ugryzienie w język szloch, nachylił się i przytulił jego ciało. Przytulił znów policzek w zakrwawione włosy, zmywając szkarłat łzami. Jego serce nie zabiło pod jego palcami. Pragnął, by to było kłamstwo.

i'm a goner...

  Aberforth skierował różdżkę ku swemu bratu, który stał obok Gellerta pod oknem. On sam stał pod drzwiami, dzięki czemu blondyn miał czysty ruch. Jednakże nie zareagował klątwą na klątwę. Nie mógł, bo przytrzymywał w pasie Albusa odkąd, gdy zobaczył, jak rzucone przez młodszego brata expulso zostaje przez niego odbite. Nie widział, że Ariana stała na ostatnim schodku z widelcem patrzyła z trwogą na ich kłótnie i poczynania. Nikt nie przewidział, że trafi je w tą biedną, delikatną obkurodzicielke. Zleciałą ze schodów i...

  Następne chwile były za szybkie. Gellert złapał zrywającego się do biegu Albusa, popełniając błąd przez opuszczenie różdżki. Aberforth z krzykiem ("zabiłeś ją!") wycelował w swego rodzonego brata, a jego krzyk zamienił się w Zaklęcie Niewybaczalne. Blondyn zrozumiał swój błąd. Zdążył jedynie wykrzyknąć imię ukochanego. Ten skołowany, ale instynktownie postawił tarczę protego, jakby to pomogło. Gellert chciał osłonić go własnym ciałem, przytulić, Albus powiedział do niego dwa słowa, on chciał odpowiedzieć, że nic się nie stanie, ale zielony błysk go wyprzedził. Krzyk uwiązł mu w gardle, lecz tylko na chwilę, gdy Albus upadł bezwładnie. Skroń  ugodziła w kant parapetu, brudząc rude włosy.

  Grindelwald obudził się z krzykiem. Włożył piąstki między zęby. Łzy nie popłynęły tym razem. Od lat ma ciągle ten sam sen, i choć wie, jak się skończy, ból dalej był. Tłumił to za dnia tak bardzo, że powracało tylko nocami w koszmarach — przynajmniej najczęściej. Odczuwał bardzo mocno nie tylko psychicznie, ale cieleśnie, sobą brak Albusa. Bez niego jego samopoczucie, jego charakterystyczny triumf czy śmiech zginął. Brakowało mu jego głosu, pomysłów, pisma, ruchów ciała, oczu, myśli, słów, listów. Bez niego też zniknęła ta szczególna część jego. Dumbledore był po prostu jego esencją życia.

  Jest skończony, nic go nie naprawi. Jak nie nauczył się z tym żyć przez dwadzieścia lat, nic tego nie zrobi. Chociaż miał nadzieję że ta dwudniowa odskocznia coś da.

  Wstał z bordowej kołdry, którą nawet się nie przykrył. Siedział na tym łóżku cały wczorajszy dzień, wstając tylko do regału z książkami lub by zamknąć czy znów otworzyć okno, wpuszczając jesienny wietrzyk. Zasnął z gorzkimi pojedyńczymi łzami, których smak czuł w ustach.

  Westchnął, poprawiając kołnierz koszuli. Poszedł w stronę drzwi, po drodze potykając się o jakąś książkę. Chciał ją zignorować, ale przecież to były książki Albusa.

  Schylił się po nią i chwycił w swe blade, pobliźnione palce. Jego wzrok padł na runiczny tytuł. Przejechał palcami po białych palcach, w skupieniu patrząc na książkę. To były "Baśnie barda Beedle'a", ten stary tom, który rudowłosy miał z nieznanego mu miejsca. Nigdy nie powiedział, skąd miał połowę tomów z regału.

  Wraz z baśniami wyszedł na korytarz. Zostawił drzwi otwarte, pewnie i tak tu wróci. Zszedł po schodach, identycznych jak w dniu konfrontacji.

  Był w domu Dumbledore'ów, gdzie ponad dekadę temu zginął jego najbliższy kochanek i przyjaciel wraz z siostrą, obydwoje zabici przez Aberfortha i jego samemu — bo nie powstrzymał tego. Musiał samotnie z ciotką Bathildą patrzeć, jak Albus i Ariana zostają pochowani w ziemi. Dnia wcześniej, przed ich śmiercią, rozmawiali o mglistej wizji Gellerta i pogodzeniu pomocy siostrzyczce a większym dobrem.

  Dom wewnątrz pokrywał kurz, jedynie sypialnia rudowłosego, w której spał była czysta, pewnie przez zaklęcie.

  Stanął u stóp schodów, patrząc na przestrzeń przed stołem jadalnianym i wejściem do kuchni, gdzie zostały zamordowane dwie osoby, a trzecią ostatni raz tu widział. Miał nadzieję, że spotka go w New York, gdzie na jego rękach wypali czarną różdżką "zabójca". W Hogwarcie był dla niego nieuchwytny, a po edukacji zniknął bez śladu.

  Zamyślił się, przez co dopiero teraz usłyszał, jak ktoś stuka w drzwi opuszczonej przez lata domu, który widział wiele dramatów.

— Kim jesteś? — zapytał stłumiony przez drewno głos.

  Gellert jednakże go rozpoznał. To była Bathilda Bagshot.

  Przeszła go myśl, by wyjść do niej i powiedzieć, że to on i zamierza za kilka dni pojawić się w Ameryce, by zdobyć obskurodziciela.

  Jednakże tego nie zrobił. Bezszelestnie wbiegł po schodach. Wpadł do pokoju Albusa. Mignęła mu na łóżku postać. Zatrzymał się raptownie.

  Siedział na starej, dalej pachnącej dawnym mieszkańcem pokoju pościeli. Miał długie prawie do krzyża włosy, które były lekko falowane. Miał delikatną brodę, w tym samym kasztanowym kolorze, który był tylko od tonę ciemniejszy od ognistego rudego. Patrzyły na niego zza okularów połówek w złotej oprawce błękitne oczy, jakże dobrze znane tym dwukolorowym tęczówkom.

  Grindelwald jęknął, ale zaginął w szeleście ubrań, gdy przystojny, starszy ledwie o dwa lata od niego Albus Dumbledore. Jego twarz nosiła ślady przeżyć i mądrości, lecz wyglądał, jakby nie miał czterdziestu czterech lat, w przeciwieństwie do niego — jego blade policzki posiadające kilka niewielkich blizn, białe włosy, które końcowo się rozjaśniły jak zakładali, nos mający ślad po złamaniu, oczy pełne agresji, ale i błękitnego płomienia.

  Albus podszedł do niego. Białowłsoy mrugał, nie wierząc. To niemożliwe. 

  Starał się wytłumić siebie, być chłodnym, przygotować się na polowanie w New Yorku, ale teraz wszystko padło, rozsypało się. Drżącym głosem próbował wymówić jego imię, ale nic z tego nie wyszło prócz niezrozumiałych liter.

  Kasztanowowłosy pokręcił głową, patrząc mu w oczy.

— Miałem taki być — zaczął cichym głosem.

  Krzyki Bathildy były teraz niesłyszalne.

— Ale nie mogłeś przeze mnie zostać — wychrypiał. Skulił ramiona pod ciężarem żalu.

— Nie prawda, Gel — powiedział Albus, kładąc mu dłoń na policzku. — Gdybym przeżył, byłbyś moim wrogiem, znienawidzilibyśmy się.

  Tym razem to Gellert pokręcił głową. Wyjął z kieszeni delikatny łańcuszek, a na nim brelok z matową kulką w środku.

— Mieliśmy Braterstwo Krwi. Nawet gdybyśmy mieli być przeciw sobie, wolałbym byśmy się nienawidzili, ale przynajmniej żyłbyś.

  Wbił wzrok w nos drugiego, widząc podobny do jego ślad po złamaniu nosa. Wyciągnął dłoń, by założyć kasztanowe, długie kosmyki za ucho. Był taki piękny.

— Ty także — rzekł Dumbledore, jakby mu czytał z myśli, co było bliskie prawdy. Zawsze wyczytywali sobie z oczu. — Jesteś tym, kogo pokochałem. Dorosłym, ale wyrazistym. Gdybym nie umarł, byłbyś chłodnym, bezuczuciowym antagonistą.

— A czym jestem bez ciebie? — zapytał ostro i z bólem. — Ja cię dalej kocham i tęsknię.

  Zobaczył w oczach Albusa światło.

— Kochasz mnie, a ja ciebie — uśmiechnął się. — Wybaczaj, walcz, rozum.

  Długie, naturalnie złote palce, musnęły czoło Gellerta. Ten wzruszony przymknął oczy, poddając się dotykowi.

— Dziękuję — mruknął.

  Usłyszał cichy, słodki śmiech. Jego czoło owiał chłód. Przekrzywił głowę i rozwarł powieki. Ujrzał jedynie kasztanowe ściany i białe, otwarte okno, za którym lśniły złote i pomarańczowe liście.

  Z dołu usłyszał niezbyt cicho wypowiedziane zaklęcie Alohomora. Usłyszał szczęknięcie drzwi.

  Gellert szybko wyciągnął spod łóżka Albusa niewielką walizkę, także czystą jak pokój. Wrzucił do niej uproszczone wcześniej baśnie. Podszedł do regału i chwycił kilka tomów historycznych. Zawachał się przez drogocenną sekundę, czy wziąć tomik poezji. W końcu go chwycił.

  Podbiegł do biurka. Otworzył szufladę, a cichy chropot był niesłyszalny przez krzątającą się powoli na parterze kobietę. Chwycił schowany tam medalion Insygnii Śmierci z czułością, jednakże nie odnalazł drugiej chcianej rzeczy.

  Poczuł się w tym momencie jak ten natolatek, niemal dorosły, gdy w ogrodzie stał naprzeciw Albusa, który stał ze swą różdżką uderzającą w drugą dłoń. Od niego nauczył się tego tiku ruchowego. To był przebłysk, gdy tak nad szufladką pochylony stał.

— Musisz zrozumieć, że to nie różdżka ma moc, a ty. Tak samo jak mocy nie daje zaklęciu głos, a słowo — pouczał go Albus.

  On sam wyciągał dłoń ku jabłoni, obok której stali o wschodzie słońca. Na niej lśniły zielone jabłka, jego cel.

  Spojrzał na Albusa. Jego młodzieńcza twarz lśniła od lekkiego, trochę sarkastycznego uśmiechu. Włosy prawieże do łopatek lekko porywał wiaterek. Już wtedy jego oczy lśniły wielką inteligencją. I gryfońską butą.

— Ale gdy czuję różdżkę, mam kontakt ze wszytkim — odparł, zrażony cichym triumfem i arogancją Albusa.

  Ten skinął głową. Przestał się uśmiechać, a spojrzał z skupieniem na jabłoń.

— Powiąż więc kontakt z jabłkiem — wskazał na owoce na drzewie. — Czujesz różdżkę będącą z dala od ciebie i ją przywołujesz, ale nie dlatego że masz do niej senstyment czy ją znasz. Po prostu ty Musisz ją mieć. Ty potrzebujesz jabłko.

  Młody Gellert odetchnął głęboko powietrzem przesiąkniętym zapachem kwiatów jabłoni i tulipanami Ariany rosnącymi pod domem. Wyciągnął dłoń ku swemu celu. Patrzył na niego oczami, ale myślał o nim, kierował się ku niemu.

— Accio...

— ...pamiętnik — rozkazał ostro, wyciągając przed siebie dłoń.

  Stanął na środku pokoju, u nóg łóżka. Oprawiony w brązową skórę notatnik — niewielki ale gruby, o żółtych kartkach — wypłynął spod kołdry na jego rękę. Na jego okładce widniało narysowane atramentem mnóstwo gwiazd oraz szkice różnych rzeczy.

  Usłyszał skrzypienie schodów. Wrzucił do walizki pamiętnik Albusa. Zamknął ją z trzaskiem. Podniósł ją z łóżka. Sprawdził, czy za pasem ma długą czarną różdżkę.

  Wyciągnął z prawej kieszeni srebrną różdżkę o misternym, nietypowym trzonie.

  W drzwiach pojawiła się kobieta, której włosy już pokrywała siwizna. Gellert obrócił się do niej. Chwycił mocniej różdżkę i deportował się z domu.

  Bathilda Bagshot zauważyła białowłosego, o bladej twarzy mężczyznę niewiele po czterdziestce. Nie wiedziała kogo. Jednakże trzymał w ręce różdżkę...

  Albusa Dumbledore'a, którego pochowała wraz z wnukiem swego brata.

  Gellert Grindelwald zmaterializował się na mugolskim statku, który właśnie odbił z brzegu ku kontynentu amerykańskiemu. Odstawił walizkę i sięgnął do kieszeni płaszcza. Wyjął z niej bilet. Odetchnął głęboko. Puczuł mrowienie na czubku głowy i skóry. Spojrzał na swe ręce. Były ciemniejsze i pokrywały je ciemne włosy. Przeczesał swą czuprynę, całkiem inną od jego naturalnej.

  Schylił się i chwycił leżącą pod ścianką torbę marynarską. W niej odnazał ukradzioną różdżkę Gravesa, który leżał martwy, transmutowany w kamień, na dnie oceanu. Poprawił płaszcz. Jedynie zmienił twarz i wygląd skóry czy włosów, później zajmie się budową ciała. Teraz jedynie podszedł do barierki. Oparł o nią przedramiona i patrzył na powolnie oddalający się ląd.

  Powinien czuć się skołowany i zdołowany wizytą w domu zmarłego ukochanego oraz jego slodkiej siostry, ale zawładnął nim spokój. Albus doradził mu, zasiał w nim ziarenko siebie. Zawalczy o wolność, o większe dobro rozważnie.

  Czuł się smutny, ale... dobrze. Mógł odetchnąć pełną piersią. Postara się być tym, kim pragnął zostać za młodu. Zbuduje lepszy świat, może potem odejdzie do Hogwartu, gdzie Albus zawsze miał nadzieję zostać nauczycielem.

  Dla większego dobra, i dla ciebie.

·

———ડ⚜ડ———
2453 słów

i'll go with you... stay with me my blood
—my blood twenty one pilots

i'm a goner — somebody catch my breath
— goner twenty one pilots

❝czasem pogodzimy się ze śmiercią, czasem znienawidzimy, przeklniemy, podamy jej dłoń❞

praca autorska12 grudzień 2020


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro