Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

Hope

Zdjęłam z rąk rękawiczki i rzuciłam je na łóżko. Otworzyłam szufladę, wyciągając z niej ramkę ze zdjęciem moim i Francis'a.

- Pewnie to jest ta twoja wielka miłość.

Usłyszałam nagle nad uchem, aż podskoczyłam ze strachu w miejscu.

- Nie słyszałam cię, Kol.

- Wiem - odpowiedział, obejmując mnie lekko w pasie. - Byłaś nie miła dla tego chłopaka.

- Nie budzi mojego zaufania.

- Jak większość osób tutaj - zauważył, gdy lekko ściągnęłam jego dłoń ze mnie i usiadłam na skrawku łóżka.

- Co masz przez to na myśli?

- Gdy cię nie było przez te parę godzin, dowiedziałem się kilka rzeczy o Lady Hope Mikaelson.

- Tak?

- Jest to niezwykle mądra i pogodna dziewczyna z niedzisiejszymi manierami, ale pogubiła się po śmierci swojego ukochanego. W dodatku jest chora i nie widzę, aby chciała wyzdrowieć.

- Nie jestem chora - przerwałam mu, zakrywając usta, abym mogła odkaszleć. Po czym dodałam. - Gorzej się czuję od pewnego czasu nic więcej.

- Dalej chcesz mi zaprzeczać?

- O czym mówisz?

- Spójrz ma swoją dłoń.

Powiedział, gdy posłałam mu niezrozumiale spojrzenie. Na jednej z dłoni miałam fragmenty krwi.

- Mówiłaś, że chcesz zarządzać Clarence w przyszłości. Jak myślisz? Ile ci zostało tej przyszłości?

Pytał, a ja czułam jak do moich oczu napływają łzy. Poderwałam się z łóżka i podeszłam do drzwi, otwierając je.

- Myślę, że powinieneś wyjść.

Oznajmiłam stanowczo, a ten zmierzając w kierunku wyjścia, zatrzymał się jeszcze na chwilę obok mnie.

- Gaśniesz w oczach, Lady Hope.

***

Nademną były drzewa, wiele drzew. Ciężko mi się oddychało. Dopiero po chwili zorientowałam się, że leżę na leśnej sciółce. Rozejrzałam się wokół, gdy zauważyłam blondyna, który się mnie przyglądał.

- Żałuję, że już nie mogę cię ochronić.

- Francis... O czym ty mówisz?

- To co bym powiedział... Sprowadziłoby na ciebie śmierć.

***

Następnego dnia Kol z rana przyniósł mi śniadanie, milcząc. Ja również nie zamierzałam się do niego odzywać. Gdy się ubrałam, poszłam do pustego salonu. Widziałam tam niezłą kolekcję książek. Może znajdę tam coś interesującego.
W salonie siedziało prawie całe rodzeństwo Mikaelson; Elijah, Rebekah i Kol.

- Dzień dobry, wszystkim - przywitałam się, ale odpowiedziały mi tylko pierwsza dwie osoby.

Oparłam się o kanapę i zaczęłam przyglądać się książką.

- Pokłóciliście się? - spytała Rebekah.

- Jest mądrejsza niż ustawa przewiduję.

Powiedział Kol, na co się uśmiechnęłam i stwierdziłam.

- Nie skomentuje tego.

- Zatem nie komentuj.

- Mogę rozwiązać wasze problemy.

Zaoferował Elijah, gdy spojrzałam na niego.

- Od pewnego czasu sama rozwiązuje swoje problemy, ale dziękuję za troskę, Elijah.

- Powinnaś pomyśleć o innym sposobie rozwiązywania tych problemów. Ten najwidoczniej się nie sprawdza.

Powiedział Kol.

- Możesz mnie nie krytykować na każdym kroku? Powiedziałam ci coś o sobie, więc proszę, nie pozwól mi tego żałować.

Mówiłam, zmierzając w stronę wyjścia. Chciałam się przewietrzyć. Gdy wychodziłam z dziedzińca domu, wpadłam na chłopaka, który przedstawił mi się wczoraj wieczorem.

- Czekałem na ciebie, Lady Hope.

Oznajmił, idąc za mną, gdy ja nie zwracałam na niego najmniejszej uwagi.

- Lady Hope, chciałbym cię zaprosić na ciastko.  Zza rogiem jest dobra cukiernia.

- Wybacz, ale nie znajdę czasu.

- Nalegam - powiedział, zagradzając mi drogę. - a cóż to?

Spytał sięgając do mojego ucha. Trzymał w ręce stokrotkę. Miało to chyba wyglądać tak jakby wyciągnął ją zza mojego ucha. Kolejny wariat...

- To dla ciebie, Lady Hope.

Wręczył mi ją. Zaczęłam kręcić nią w palcach. Nawet się uśmiechnęłam. Wariat, ale uroczy.

- Gdzie ta cukiernia?

Chłopak się uśmiechnął, ujął moją rękę i zaczął prowadzić. Miał uroczy uśmiech.
Tak po chwili trafiliśmy do lokalu. Doprowadził mnie do stołu i odsunął dla mnie krzesło. W końcu podeszła do nas kelnerka.

- Co sobie życzycie?

- Nie wiem co macie w karcie - oznajmiłam, gdyż nie miałam okazji zobaczyć menu.

- Ale wpadka - westchnął chłopak, zasłaniając sobie twarz. - Teraz pewnie wyjdziesz.

- Cóż, normalnie pewnie by tak było, ale widząc twoją minę zdecydowanie
zostanę - Powiedziałam, po czym zwróciłam się do kelnerki. - Jeśli macie tu tiramisu to proszę, a jeśli nie to zdaję się na panią.

Dziewczyna odeszła, a ja zostałam znów sama z chłopakiem.

-  Austin Williamson, powiedz mi coś o sobie.

- Gdy cię wczoraj zobaczyłem, stwierdziłem, że muszę cię poznać, Lady Hope. Wiem, że jestem od ciebie starszy. Gram na fortepianie. Lubię czytać książki.

- Fortepian?

- Tak, jeśli chcesz mogę cię nauczyć grać.

Ach, był serio śmieszny. Nie wiedział jak dobrze gram na fortepianie. Cóż... mogę go zaskoczyć.

- Z wielką chęcią.

Po zjedzeniu słodkości chłopak zaprosił mnie do swojego domu. Zaczął grać na wcześniej wspomnianym instrumencie, następnie położył moje dłonie na klawiszach i z jego pomocą zaczęłam grać.

- Spróbuj teraz sama - zaproponował.

- Mogę spróbować niekoniecznie utwór, który mi pokazałeś?

- Oczywiście, ale nie rozczaruj się, jeśli nie wyjdzie za pierwszym razem.

- Myślę, że będziesz oczarowany - uśmiechnęłam się i zaczęłam grać fragment utworu Beethovena "dla Elizy".

Gdy skończyłam, chłopak spojrzał na mnie. Widziałam, że nie ma pojęcia co powiedzieć.

- Kłamałaś, że nie umiesz grać.

- Dla tej miny było łatwo.

- Austin! Austin, gdzie jesteś? - usłyszałam głos jakiejś kobiety.

- Jesteśmy w salonie, mamo.

- Jesteśmy? - spytała, pojawiając się w salonie.

- Tak, proszę poznaj... - zaczął Austin -  Lady Hope Mikaelson, a to moja mama.

- Lady Hope, wiele o tobie słyszałam.

- Nie wątpię - uścisnęłam jej rękę, po czym zwróciłam się do Austin'a. - Muszę iść.

- Już?

- Obowiązki wzywają.

I w tym przypadku nie kłamałam! Oczekiwałam, gdy do miasta przyjdzie Aspen. Byliśmy zaproszeni na bal do angielskiej rodziny. Rodzina przeprowadziła się tu przed II wojną światową i co dwa lata organizuję bal. Zapraszają na niego angielskie arystokratyczne rodziny. Zatem nie można było odmawiać. Stałam na balkonie wychodzącym na ulicę, skąd mogłam widzieć czy mój gość przyjechał.

- Liczysz natężenie ruchu? - usłyszałam głos Frey.

- Czekam na kogoś.

- Na tego śmiesznego Williamson'a?

Spytał Kol, pojawiając się znikąd.

- O proszę! Kto się zaczął do mnie odzywać.

- Gdzie byłaś z tym chłopakiem?

- Zazdrosny?

- Ciekawy.

- Nie jestem nim zainteresowana.

- Nie możesz, w końcu chcesz zostać Lady Clarence. Tylko nie wiadomo czy dotrwasz do tego czasu.

- Jak już nią zostanę nigdy tutaj nje przyjadę. Zapewniam cię.

- Słusznie... ale, aby zostać Hrabiną Clarence trzeba żyć.

- Niekoniecznie - kiwnęłam głową, gdy usłyszałam dźwięk silnika.

- Przystojny - powiedziała Freya, widząc wysiadającego z taksówki Aspena.

- I zajęty.

- Przez kogo? - parsknął Kol.

- Przeze mnie.

- Nawet go nie znasz - zauważyła Frey'a.

- Zatem chodźmy się przekonać.

Wzruszyłam ramionami i zaczęłam się kierować w stronę dziedzińca. Uśmiechnęłam się na widok znanego blondyna. Co prawda nie znaliśmy się jeszcze wystaczająco dobrze, ale chciałam się do niego zbliżyć.

- Aspen - powiedziałam z uśmiechem.

- Lady Hope - przytulił mnie. Nie oczekiwałam się takiej reakcji ze strony Anglika, ale była niezwykle miła. - Z każdym dniem piękniejsza.

- Nie przesaszałabym z tą pięknością.

Uśmiechnęłam się, po czym wskazałam ręką na osoby, które przyszły tu za mną.

- To moja ciocia Freya oraz wujek Kol.

***

Wraz z Aspenem poszliśmy do mojego pokoju. Wraz ze sobą przywiózł mi swoją suknię, która zamawiałam na ten bal kilka miesięcy temu. Właściwie to Francis ją zamówił. Nie wiedziałam nawet jak ma wyglądać.

- O której powinienem po ciebie być?

- Myślę, że o dwudziestej będzie idealnie. Za niedługo przyjedzie Rose z George'm.

- Nie zobaczysz suknii? - spytał spoglądając na pudełko.

- Chcę zrobić ci niespodziankę.

- Nie przeszkadzam w takim razie. Przypuszczam, że chcesz się przygotować.

***

Rose nie wzięła naszych pokojówek dlatego odnośnie fryzur musiałyśmy radzić sobie same.

- Widziałaś swoją suknię? - spytała kuzynka.

- Nie, jeszcze nie.

- Może dlatego, że Francis ją wybierał?

Spytała, patrząc na moje odbicie w lustrze.

- Bardziej dlatego, że boję się co wybrał.

Odpowiedziałam, na co wybuchnęłyśmy śmiechem.

- W takim razie czas to sprawdzić.

***

Byłam pod wrażeniem suknii, którą zamówił dla mnie Francis. Była delikatna, kolorowa - ale nie pstrokata - co bardzo mi się podobało. Miała tren, który był jednak na tyle lekki, że nie utrudniał mi poruszania.

- Jak wyglądam? - spytałam, wchodząc do salonu, gdzie była Rebekah, Frey'a, Kol, Elijah.

- Idziesz gdzieś? - spytał Kol.

- Oczywiście - kiwnęłam głową - Na wielki bal.

- Elijah, dlaczego ja nigdy nie miałam takiej sukienki? - spytała Rebekah, a ja oraz Lady Rose wybuchnęłyśmy śmiechem.

***

Dom rodziny Lancester był imponujący. Bardzo strojny. Siedziałam wraz z Rose i rozmawiałyśmy o otaczających nas ludziach.

- Zatańczysz? - usłyszałam, a koło mnie pojawił się Aspen.

Spojrzałam na kuzynkę, a następnie na Crawley'a i z uśmiechem ujęłam jego rękę.

- Nie wiem czy dzisiaj ci to mówiłem... ale wyglądasz olśniewająco.

- Nie raz - uśmiechnęłam się.

***

Późno w nocy wróciłam do domu w Nowym Orlenie. Weszłam do salonu, który był pusty na pierwszy rzut oka.
Wszyscy poszli spać? Włączyłam światło i wtedy zamarłam. W kącie pomieszczenia siedziały trzy postacie, a wśród nich Austin. Ich ubrania wszystko mi przypomniały, w dodatku te niebieskie broszki... Poczułam jak do moich napływają łzy.

- Teraz rozumiem czemu nie dawałeś mi spokoju. Chodziłeś za mną wcześniej, prawda? Co takiego zrobił Francis?

- Ten śmieszny blondyn? Nawet nie chodziło nam o niego. Od początku chodziło o ciebie?

- Ale dlaczego?

- Jesteś córką Klausa, on zabił całą moją rodzinę! - wywrzeszczał, wstając z fotelu. Wtedy też zauważyłam jak z jego kieszeni błyska ostrze.

- Jak zauważyłeś, Klaus! Ja jestem Lady Hope!

- Tak, tak Angielka... Lordowie, damy...
Ten twój jak on miał.... Francis? Lord Clarence? Widziałem jak twoje życie bez niego upada.

- Chcieliście mnie, a odebraliście najlepszą część mojego życia! Francis umarł na darmo! - krzyknęłam, gdy okna się otworzyły pod napływem mocnego wiatru.

Wtapiałam swój wzrok w trzy postacie. Wyobrażałam sobie jak leżą w kałuży krwi. Nic nie zrobiłam... a oni po chwili leżeli w tej krwi. Nie wiem dlaczego... ale zaczęłam płakać.

- Lady Hope? - usłyszałam głos Kol'a, który był nieco zdziwiony widokiem. - Co tu się stało?

- On zlecił, aby zabić mnie... ale zabili Francis'a. Kol oni... - mówiłam zapłakana, lecz Mikaelson mnie przytulił. Poczułam jak kolana się podemną uginają.

- Lady Hope? Słyszysz mnie? - słyszałam jak mnie pyta podczas, gdy ja traciłam kontakt z rzeczywistością.

- Dziękuję, Kol - szepnęłam ostatkiem sił, leżąc już na podłodze. - Do końca mówiłeś mi Lady Hope.

***

Byłam na pięknej łące, na którą padało teraz wiele słońca. Gdy spojrzałam w prawo, zauważyłam Clarence Abbey.

- Nie jestem zadowolony, że tak szybko do mnie dołaczyłaś - usłyszałam głos Francis'a. - Miałaś zostać Lady Clarence.

- Czym jest Clarence bez mojego Francis'a?

- Tam w środku - wskazał na naszą posiadłosć. - czeka dziadek.

- Dziadek? - spytałam uśmiechnięta, po czym dodałam. - Nasz dziadek?

- Tak... dziadek Edward, mówi, że jesteś piękną, młodą kobietą. I zgadzam się z nim - powiedział, składając pocałunek na moje usta.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro