Rozdział 3 - Elizabeth
Hope
Podczas jednego z weekendów wybraliśmy się do Clarence Abbey.
Rodzice Francis, Hrabiostwo Clarence w czasie kończącej się wiosny zawsze robiło bal przebierańców dla dzieci z okolicy. Nawet babcia wtedy starała się przebrać za kogokolwiek. Mimo, że była jak to się mówi starej daty.
Razem z Francis zawsze przebieraliśmy się za jakieś pary. W tym roku zdecydowałam, że przebierzemy się za królewską parę. Gdy moja pokojówka skończyła mnie ubierać, po jakimś czasie do mojego zawitał Francis, który również był ubrany epokowo jak na XVI wiek.
- Królowo Marie - ukłonił się, podchodząc do mnie. - mam dzisiaj niespodziankę dla waszej wysokości.
- Królu Francis'ie, wedle historii jesteś moim mężem - uśmiechnęłam się.
- Co roku wymyślasz coś ciekawszego.
Stwierdził, zamykając moje usta pocałunkiem.
- Co to za niespodzianka?
- Jeśli będziesz grzeczna i cierpliwa, zobaczysz, gdy będziemy wracać z objazdu miasta.
Francis zawsze wiedział jak na mnie wpłynąć. Dzisiaj był moim królem. Przebraliśmy się za Mary I Stuart oraz Francis II de Valois. Tak jak wspomniał przyjaciel z każdym rokiem wymyślałam coś innego.
***
Zawsze w środku balu przebierańców jechaliśmy karetą to objazd miasteczka. Clarence nie było wielkie, a z karetą na ulicy wyglądało majestatycznie.
W końcu zatrzymaliśmy się przy leśnej dróżce. Francis wyszedł z powozu i podał mi dłoń, abym się potchnęła. Chodzenie w długiej sukni nie było wcale takie łatwe.
- Co to za niespodzianka? - spytałam, gdy szliśmy przez las.
- Trochę cierpliwości.
Oznajmił, gdy się zatrzymaliśmy. Przed nami rozciągał się widok na jezioro z wodospadem, a na leśnej ściółce rozłożony był koc, na którym położony był koszyk.
- Francis - westchnęłam. - sam to zrobiłeś?
- Dla Lady Hope.
***
Nie wiem ile czasu minęło, ale miałam wrażenie, że siedzimy już tu od kilku godzin. Jednak wcale mi to nie przeszkadzało.
- Mamy jeszcze jakieś kanapki?
Spytał, gdy leżeliśmy wtluleni na kocu.
- Nie, ale mogę iść do karety.
- Ja pójdę.
- Nie, ja. - oznajmiłam wstając. - Muszę wyprostować nogi. Zaraz wracam.
Wracałam do powozu tą samą leśną dróżką. Byłam szczęśliwa, lecz zaniepokoiły mnie szumy w krzakach.
Nagle jakby znikąd wyrosły przede mną trzy postacie. Każda z nich miała niebieską przypinkę na prawej piersi. Zanim zdążyłam zareagować już mnie trzymali i prowadzili dokądś. Starałam się wyrwać i krzyczeć, ale moje starania spęzły na niczym. W pewnej chwili miałam jednak okazję na zakomunikowanie światu, że coś jest nie tak.
- Straż! - krzyknęłam, a zza drzewa niemal natychmiast wyłonił się Francis gotowy do walki.
Wszystko działo się tak szybko, że nie wiedziałam na czym zawiesić oczy. Jedyne co mogłam robić to wzywać straż, która pojawiła się natychmiast. Jednakże nawet oni nie dawali rady. Jeden z napastników uderzał Francis'em o ziemię niczym workiem ziemniaków. Biegłam do niego, lecz zostałam przyparta przez drugiego do konara drzewa.
- Francis, nie! Francis! - krzyczałam zdesperowana.
Po chwili nie mogłam widzieć już Francis'a, gdyż oprawca stanął tuż przede mną i przyłożył mi nóż do gardła. Byłam już gotowa na ostateczny cios, gdy mężczyzna został odciągnięty i przeszył go miecz.
Cóż... Teraz mam pewność, że Francis nie próżnował przy wyborze stroju i dodatków.
Złotowłosy zaczął biec ku mężczyznie, który wcześniej go bił.
- Zostaw go, inni go znajdą.
Wicehrabia Clarence stanął w miejscu i uśmiechnął się do mnie. Odwzajemniłam jego gest. Po chwili jednak na twarzy Francis'a pojawił się jakby grymas ból, puścił miecz, a następnie sam upadł.
- Francis - zawołałam, dobiegając do przyjaciela i klękając przy nim. - słyszysz mnie? - pytałam, na pół przytomnego przyjaciela. Zwróciłam się do jednego strażnika. - Wicehrabia Clarence potrzebuje pomocy! Teraz!
Mężczyzna pobiegł ile sił w nogach, a ja znów całą uwagę skupiłam na Francis'ie.
- Wszystko będzie dobrze, pojedziemy do Clarence Abbey, lekarz...
- Nie chcę - odparł.
- Francis.
- Myślę, że i tak nadużyłem trochę szczęścia. Chcę, abyś obiecała mi, że pomożesz przyszłemu Lordowi Clarence, chcę abyś poszła na Oxford.
- Francis, nie zostawiaj mnie. Jeszcze nie.
Mówiłam łamanym głosem przez łzy, gdy przyjaciel trzymał moją dłoń.
- Obiecaj mi, Hope. Obiecaj.
- Obiecuję, obiecuję. - pokiwałam twierdząco głową.
- Widzę takie piękno... - powiedział, zapatrzony w niewidoczny dla mnie punkt. - Takie piękno obok mnie.
Dodał po chwili, a ja poczułam jak łzy co chwilę opuszczają moją twarz.
- Musisz pokochać kogoś na nowo.
- Nie potrafię. Nie pokocham nigdy nikogo tak jak ciebie.
- Zadbam o to, abyś mogła.
Powiedział, zamykając swoje oczy. Już
ich nie otworzył.
***
Miesiąc później
Na prośbę nowego wicehrabiego
Clarence - Aspena - wybrałam się do Nowego Orleanu. Chciał, abym odpoczęła po ostatnich przeżyciach. I tak trafiłam tu. Do miejsca, w którym się urodziłam. Na ulicach miasta było mnóstwo ludzi. Wszędzie było słychać muzykę. Mimo, że mieliśmy już wieczór. Po przyjeździe miałam iść od razu do domu, ale zauważyłam, że miasto z każdą godziną rozkwita, jeśli chodzi o zabawę.
Dlatego też zawitałam w jednym z nowoorleańskich barów, w którym rozbrzmiewała muzyka. Widziałam wielką różnicę między brytyjskimi a amerykańskimi zabawami. Jednak nie przeszkadzały mi one w tańczeniu z różnymi ludźmi. Doczepił mnie się jakiś Amerykanin, jednak jego akcent był nieziemski.
- Jak to jest, złotko, że jesteś tu sama o tak późnej godzinie? - spytał, podstawiając mi drinka.
- Ktoś chciał, abym się dobrze bawiła.
Odparłam.
- Co z rodzicami? - roześmiałam się na to pytanie, gdy na twarzy nieznajomego pojawiło się zaskoczenie taką reakcją.
- Powiedzmy, że nie zbyt jestem z nimi związana. - odpowiedzałam - Ale Ty! Jak się nazywasz?
- No tak, gdzie moje maniery? Kol Mikaelson.
Kol Mikaelson? Doskonale wiedziałam, że to jeden z braci ojca. Gdy się na nas spojrzano to śmiało można było powiedzieć, że jesteśmy w podobnym wieku. Rzeczywistość była kompletna inna. Kol miał ponad tysiąc lat, a ja szesnaście! No... Cóż, można powiedzieć, że to całkiem normalne w tej rodzinie.
- Jak się w takim ty razie nazywasz?
- Och... Myślę, że na trzeźwo Ci nie powiem, Kol.
***
- Nie możesz już pić! - mówił, zabierając mi kieliszek z trunkim.
- Jak nie mogę jak mogę?
- Jesteś pijana... ja, ja nie wiem jak mam do ciebie mówić. Elizabeth?
- Elizabeth? - prychnęłam. - Niczym angielska królowa.
***
- Znów przyprowadziłeś jakąś ulicznice do domu?! - krzyczał jakiś głos.
Otworzyłam oczy. Byłam w jakimś pokoju i leżałam w łóżku. Jednak odgłosy musiały dobiegać z innej części domu jak przypuszczam. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, gdy w kącie ujrzałam walizkę. Walizkę, którą wysłałam tutaj, gdy wylądowałam. Podeszłam do niej i zaczęłam szukać czegoś w co mogę się ubrać. Zdecydowałam się na moją waniliową sukienkę w motywach kwiatowych oraz koturny w odcieniu brązu. Nie odłączenie na moim palcu oczywiście widniał pierścionek, który dostałam kiedyś od Francis'a a na szyi był jeden z moich licznych naszyjników.
Umalowana i gotowa do zaprezentowania się rodzinie. Wyszłam zatem z pokoju i udałam się w kierunku krzyków.
- Wstałaś, kochanie. Możesz zatem opuścić te skromne progi? - Proponował jeden z mężczyzn.
- Zawsze myślałam, że wolałbyś mnie powitać w tych skromnych progach niż proponować ich opuszczenie.
Oznajmiałam, gdy Mikaelsonowie wymienili się spojrzeniami.
- Pozwólcie, że wyjaśnię. - zaczełam. - Lady Hope Mikaelson.
- Hope - powiedział ojciec jakby nie wierzył w to, że na prawdę tu jestem.
- Dlaczego nie powiedziałaś mi wczoraj jak się nazywasz? - spytał Kol.
- Miło było widzieć jak się trudzisz.
- Cudownie było cię ciągnąć przez całe miasto.
Powiedział z uśmieszkiem jakby chciał mnie zawstydzić.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Przechyliłam lekko głowę.
***
Od Autorki
Scena śmierci Francis'a jest całkowicie inspirowna odcinkiem piątym sezonu 3 serialu Reign.
Uważałam, że to całkiem dobre zakończenie wątku Hope i Francis.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro