Rozdział 4
Brendon zasnął dopiero po dłuższym czasie. Był przerażony. Był w nowym miejscu, nie miał pojęcia nawet w jakim mieście. Był nagi, w łóżku z jakimś starszym mężczyzną do którego miał mówić "tatusiu"? Po co? Dlaczego? I dlaczego go... ukarał? Uderzył? To bolało! Chłopiec tak właściwie zapłakał się do snu tęskniąc za swoim dawnym życiem. Za swoimi rodzicami, rodzeństwem, przyjaciółmi. Za wolnością za... za wszystkim.
Gdy się obudził, było koło dziewiątej. Specjalnie z okazji przygarnięcia tego maluszka, zrobił sobie tygodniowy urlop. Jak zwykle przeciągnął się i poczuł coś na sobie. Spojrzał na swoją pierś gdzie uroczo wtulony leżał mały chłopczyk. Ryan pogłaskał go po włosach i cmoknął.
-Malutki, wstawaj. Budzimy się. Śniadanko zaraz będzie - Wyszeptał a chłopiec jedynie burknął i odwrócił się plecami. Ryan przewrócił oczami i klepnął go lekko w pośladek na co ten zasyczał i otwarł oczy. Spojrzał na Rossa i jakby cała poranna radość z niego wyparowała. Ale może... może dzisiaj będzie lepiej? Postanowił grać. Udawać. Miał być grzecznym chłopcem, to będzie. A potem ucieknie stąd, nie da się. Mimo wszystko spojrzał na Ryana i na chwilę się zawiesił, bo mężczyzna naprawdę był przystojny. Podniósł się do siadu i potarł oczka piąstkami ziewając przy tym cichutko. A potem zimne powietrze uderzyło w jego plecy na co zadrżał.
-Mojemu maleństwu jest zimno? Zaraz cię ładnie ubierzemy, zjemy śniadanko i pojedziemy kupić ci ubranka, dobrze? - Spytał a Brendon spojrzał na niego zdziwiony. Dlaczego... dlaczego był taki miły? Ale zaraz potem się podniósł i obszedł łóżko. Stanął przed siedzącym Brendonem a jego twarda z rana męskość była tuż przed twarzą przerażonego chłopca. - Ale najpierw, musimy się zająć problemem tatusia, prawda? - Urie jedynie pokiwał przecząco głową. Słowa. Ryan kazał używać słów!
-J-ja... n-nigdy... - Zaczął a szatyn z włosami stojącymi w różne kierunki dopiero teraz przypomniał sobie opis.
-No tak, prawiczek. Uznaj to za dzień dobroci, dam ci spokój. Chodź, ubierzemy się - Wyciągnął do Brendona dłoń a ten od razu ją ujął. Ryan nawet nie wiedział jak bardzo zaplusował za to, co nie zmienia faktu, że jego maleństwo wciąż go nienawidzi. Weszli do wielkiej garderoby.
-Musisz ubrać się w moje ubrania, bo twoje są nie do noszenia. Pojedziemy ci wszystko kupić ale póki co... - Zastanowił się. Po dziesięciu minutach podał chłopcu najmniejsze spodnie jakie miał, w które na 100% sam Ross nie wejdzie oraz normalną, białą koszulę. Urie od razu to założył praktycznie tonąc w ubraniach. - Boże jak ty uroczo wyglądasz...
-Podoba ci się, tatusiu? - Spytał podczepiając się pod temat Urie. Ryan mówił, że ma dzień dobroci. Czyli nie będzie bił! To sprawiło, że Urie złapał za koszulę jak za sukienkę i obkręcił się chichocząc. Zauważył wczoraj, że gdy się uśmiecha to jego "tatuś" jest szczęśliwy czyli daje mu spokój. Oboje ubrani zeszli na dół. Tam jak zwykle w jadalni wszystko było naszykowane i Brendon trzymając dłoń Ryana szedł powolutku za nim. Bał się, bo jakaś kobieta tam była. Usiedli przy stole.
-Dzień dobry panom - Powiedziała już trzymając swój kubeczek. Wyciągnęła jedną dłoń do chłopca - Helena Collins
-Brendon Urie - Szepnął patrząc wielkimi oczami na pokłady jedzenia. Od dwóch miesięcy był przetrzymywany i dostawał kanapkę, góra dwie dziennie więc widząc tyle jedzenia... zawahał się. Pociągnął lekko jedzącego Rossa za rękaw a mężczyzna od razu przełknął i zwrócił uwagę na chłopca. - M-mogę? - Spytał niepewnie wskazując na jedzenie. Ryan od razu zmarszczył brwi zmartwiony.
-Oczywiście, że możesz. Wszystko tutaj możesz zjeść, no dalej, na co masz ochotę? - Spytał zachęcająco. Brendon rozejrzał się i wskazał jeden z talerzy palcem. - Nie ładnie jest pokazywać paluszkiem, powiedz maleństwo co byś zjadł? - Dziewiętnastolatek wciąż bał się obcych więc przysunął się do Rossa ciągnąc go w dół.
-Gofry - Szepnął mu do ucha i ponownie usiadł na miejscu. Machał nóżkami nie sięgając do podłogi. Całym swoim... jestestwem, rozczulał do cholery Rossa. To była najlepsza inwestycja w jego życiu.
-A z czym byś zjadł gofry? - Dopytał sięgając jedną dłonią w dół by pogłaskać go po udzie. Drugą sięgnął widelcem po gofry. Nie dostał odpowiedzi bo chłopiec za bardzo się wstydził, westchnął na to. - Pani Collins, moglibyśmy zostać sami? - Poprosił i gdy tak się stało, wciągnął Brendona na swoje kolana. A ten nagle zaczął płakać na co... Ryan się zdziwił. Mocno. - Hej, co jest?
-No bo... no bo boję się... - Powiedział pociągając noskiem. - Nie wiem... nie wiem gdzie jestem i... i jesteś mi obcy i... i uderzyłeś... - Wyszeptał słabo jednocześnie płacząc. Ross westchnął.
-Słoneczko, nie płacz. Nie bój się, jesteś w Seattle w swoim nowym domku. I ja tu jestem, żeby cię chronić i się tobą opiekować. I nie uderzyłem cię, ukarałem. I kary będą się zdarzać. Ale jeśli będziesz grzeczny, będzie ich mniej - Powiedział tuląc go do swojej piersi i głaszcząc.
-Ale... ale ja jestem grzeczny... chcę... chcę do domu tatusiu - Szepnął przestając już płakać. W łapkach ściskał materiał jego koszuli.
-Jesteś w domu i powtórzyłem ci wiele razy. Jeśli będę musiał jeszcze raz, tatuś będzie zły. A teraz dojedz ładnie, bo jesteś wychudzony i jedziemy ci kupić ubranka - Powiedział a chłopiec powoli zszedł z niego. Trzymając gofra w rękach zaczął chrupać i machać nóżkami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro