Chapter 3 ,,Tyler Wilson?"
Następnego dnia od rana zaczynam odczuwać stres. Wszystkie bagaże są już w samochodzie, a według GPS-u do UCLA jedzie się tylko jakieś pół godziny. Na szczęście pogoda jest łaskawa i mogę się schować pod okularami słonecznymi, prezentem od macochy. Nie znosiłam i nie znoszę tych momentów w drodze do szkoły, kiedy pojawia się narastająca stopniowo obawa przed początkiem kolejnego roku nauki.Wiem, nie powinnam mieć tremy: mam osiemnaście lat, zaczynam studia, jestem teraz dorosła - tak by powiedział Charlie... A jednak moja nieśmiała natura bierze górę i nie mogę przestać odczuwać boleści, skręcających mi żołądek tym mocniej, im bardziej zbliżamy się do UCLA. Wsuwam dłonie miedzy uda i krzyżuję nogi, żeby mama nie zauważyła, jak drżą. Jestem bardzo zdenerwowana. Próbuję się uspokoić, robiąc ćwiczenia oddechowe, których nauczyła mnie trenerka jogi mamy, żebym panowała nad stresem, zwłaszcza przed ważnymi egzaminami. Mama zauważa jednak mój niepokój i stara się odwrócić moją uwagę najświeższymi plotkami z naszej dzielnicy - ale na próżno.
Na szczęście dla mnie przejazd z hotelu na uniwersytet trwa dość krótko, mimo wszechobecnych w Los Angeles korków.
Samochód zatrzymuje się przed tablicą wskazującą wjazd na teren kampusu uniwersyteckiego. W tym momencie zdaję sobie sprawę z tego, co robię, na co się zdecydowałam. Gdy wysiadając z auta, dotykam stopą ziemi, czuję lekkie ukłucie.
Nie żałuję jednak tej decyzji. Będę tu mogła zrealizować swoje marzenia! Studiować pośród najlepszych, na jednym z najlepszych uniwersytetów mojego kraju, a nawet świata. I tylko jakaś maleńka cząsteczka mnie chciałaby wsiąść z powrotem do tego samochodu i wrócić z mamą do Miami. Potrząsam głową, odrzucając szybko tę głupią myśl.
- Idziesz, Lili?
- Tak, mamuś. Już idę.
Czeka na mnie kilka metrów od samochodu, z uniesioną jedną brwią i okularami słonecznymi przesuniętymi nad czoło.
Zatrzaskuję drzwi i podchodzę do niej.
- Co za upał! Nie widziałam jeszcze kampusu, ale zdaję się, że jest ładnie ocieniony.
Rozglądam się wokół.
- Faktycznie.
- No dobrze. - Mama wraca do rzeczywistości. - Gdzie jest administracja? Możesz pokazać plan?
Odwraca się do mnie z rękoma opartymi na biodrach. I wtedy przypominam sobie, że mapa kampusu, otrzymana przy potwierdzeniu zapisu, leży na dnie walizki, oczywiście tej największej. Nie bardzo widzę siebie grzebiącą w niej tutaj, na środku parkingu, w poszukiwaniu planu.
- No więc.. chyba o nim zapomniałam..
- Lili!
- Wiem, co sobie myślisz - jąkam się niepewnie. - Ale kiedy u taty pakowałam bagaże, chciałam być pewna, że niczego nie zapomną, i wszystkie najważniejsze rzeczy wkładałam najpierw. No i znalazł się na dnie walizki.
Czerwienię się pod wpływem matczynego spojrzenia.
- Zdajesz sobie sprawę, że to jest niepokojące, prawda?
Wzdycham na tę uwagę. Mam osiemnaście lat, zaczynam studia, a ona wciąż traktuje mnie jak dziecko. Ta maleńka cząsteczka mnie, która chciała wracać,milknie na dobre.
Przypominam sobie, że mój wybór studiów na UCLA był częściowo motywowany właśnie pragnieniem niezależności, tym, żeby nie być cały czas pod nadzorem mamy. Kocham ją, ale ona cały czas chciałaby kierować moim zachowaniem. Tymczasem ja chcę dokonywać własnych wyborów, dobrych albo złych, choćbym nawet potem miała ich żałować. W ten sposób się dorasta.
- Już o tym rozmawiałyśmy, mamo! - mówię podniesionych głosem.
- Wiem, że już o tym rozmawiałyśmy, Liliano! Ale chcę być pewna, że naprawdę zdajesz sobie sprawę z tego, co zamierzasz zrobić. Będziesz sama na drugim końcu kraju. Wciąż uważam, że jesteś za młoda, żeby wyjeżdżać z domu. Mogłaś zostać na Florydzie albo chociaż jechać do Atlanty, co było dobrym kompromisem. Miałabyś tę swoją niezależność, na której ci tak zależy, i mogłabyś przyjeżdżać do domu tak często, jak byś chciała.
- Mamo, przestań tak się mną przejmować! Wszystko będzie dobrze. Jestem już duża, wiesz? Nie musisz tak się nade mną trząść.
Rozglądam się szukając jakiejś wskazówki albo kogoś, kto nam powie, gdzie jest budynek administracji. W końcu wyjmuję z torby telefon.
- Poszukam w internecie - mówię.
- Jeszcze możesz zmienić zdanie i wybrać któryś z bliższych uniwersytetów - dodaje mama.
- Nie! - krzyczę - Rozmawiałyśmy już o tym dziesiątki razy. Podjęłam decyzję.
Mama spogląda na mnie jeszcze raz,ale wreszcie uznaję, że lepiej zmienić temat. Nieważne, co powie, ja już się zdecydowałam.
Ludzie często mówią, ze jestem niesamowicie podobna do mamy, to znaczy pod względem fizycznym. Obie jesteśmy stosunkowo niewysokie, mniej więcej metr sześćdziesiąt pięć, ja jestem troszkę wyższa.
Oczy mamy niebieskie, wpadające czasem w tony zielone lub szare, zależnie od pogody albo nastroju. Różnimy się tylko włosami: jej są grube i ciemne, moje cieńsze i kasztanowe. W głębi duszy- choć nie przyznam się do tego, jeśli nadal nie da mi spokoju w sprawie uniwersytetu- jestem dumna, że ją przypomniałam. Mama to silna, zabawna osoba i ma w sobie wiele miłości do ofiarowania. Jest wspaniała. Cóż, zdaję się, że charakter odziedziczyłam jednak po tacie. Nie wiem, czy to komplement, zważywszy, że ojciec jest niesamowicie uparty, a przez ten upór może nawet czasem widzę również siebie. Chyba po nim mam to wielkie zamiłowanie do podróży, a jeśli w tym właśnie mam go przypominać, to jestem prze szczęśliwa.
- Dobrze, poszukajmy w końcu tej całej administracji - mówi mama.
Ustalam wreszcie dobry kierunek. Po kilku minutach marszu główną aleją kampusu dochodzimy do okazałego budynku w stylu hiszpańskim, z czerwonej cegły, naprawdę wspaniałego. Na prowadzących do niego schodach i na trawie przed budynkiem siedzą grupki studentów. Nad łukiem centralnych drzwi wisi tablica mówiąca, że tu znajduję się administracja.
Przy wejściu mama przedstawia nas recepcjonistce. Ta przygląda się nam uważnie zza wielkich okularów z mało uprzejmym, niemal lekceważącym wyrazem twarzy. Powstrzymuję się od gwizdnięcia. W końcu recepcjonistka ma być miła i uprzejma, kiedy ktoś się do niej zwraca.
- Dzień dobry - mówimy z mamą zgodnym chórem.
- Mogę w czymś pomóc? - pyta, wciąż niegrzecznie
- Tak, chciałybyśmy otrzymać klucz do studenckiego pokoju córki.
Recepcjonistka kiwa głową i coś wystukuje na klawiaturze.
- Proszę wejść na drugie piętro, skręcić w lewo i poczekać przed biurem pani Reed - mówi niby do nas, ale oczyma ma utkwione w klawiaturze. Po naszym grzecznym ,,do widzenia" szybko opuszczamy recepcję. Odpowiada nam niedbałym ruchem głowy, wciąż stukając w klawisze.
- Mam nadzieję, że ta cała pani Reed, będzie uprzejmiejsza. - rzuca mama po wyjściu.
Po chwili już siedzimy na niewygodnych krzesłach przed biurem pani Reed. Drzwi się otwierają, a za nimi stoi kobieta z prawdziwą klasą. Ubrana w kostium z tych najlepiej podkreślających sylwetkę, przez które zieleniejesz z zazdrości, w pantoflach na niebotycznych szpilkach. Pani Reed - jak przypuszczam - ma pochyloną głowę i wpatruję się w trzymany w dłoniach plik papierosów.
- Panie Wilson, czekałam na pana.
Nie rozumiejąc, czemu zwraca się do mnie ,,pan", spoglądam na mamę, która natychmiast reaguje:
- Pani Reed? Dzień dobry, jestem Katherine Harris, a to moja córka Liliana Wilson.
Na dźwięk słowa ,,córka" kobieta gwałtownie podnosi głowę i wpatruje się w nas.
- To nie pan Tyler Wilson?
- Nie, nazywam się Liliana Wilson.
Patrzy na mnie ze zdziwieniem i zaczyna przestępować z nogi na nogę - znak, że czuje się nieswojo. Nie wiem dlaczego, ale mam jakieś niedobre przeczucia co do kilku najbliższych minut.
- Zapraszam więc do mojego biura.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
1148 słów
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro