Prolog
Drzwi do mieszkania otwierają się z hukiem, wyrywając mnie z drzemki. Prawie spadam z kanapy, mnąc w ustach przekleństwa.
Harvey wpada do salonu jak piorun, nawet na mnie nie patrząc. Wyciąga z szafy dwie torby podróżne i w pośpiechu zaczyna wrzucać, co popadnie.
– Co robisz? – wzdycham. Tłumiąc jęk bólu, wstaję z kanapy. Przez połamane trzy żebra ledwo oddycham, ale to nic w porównaniu z urazami po walce sprzed miesiąca, gdy mój przeciwnik był tak zawzięty, a do tego walczył jak konan barbarzyńca, że ledwo wygrzebałem się z niej żywy.
– Ruszaj się, do chuja! Co tak stoisz jak cielę? – warczy, rzucając mi poirytowane spojrzenie. Zatrzaskuję drzwi szafy i opieram się o nie plecami.
– Wiesz, że jesteś mi jak brat, ale nie czytam ci w myślach. O co chodzi? – pytam spokojnie. Nawet gdybym chciał wzbudzić w sobie jakiekolwiek emocje, jestem zbyt zmęczony i obolały, żeby to robić. Dlatego tak bardzo lubię ból, pozwala mi nie myśleć.
– Nie czytałeś wiadomości?
– Wiadomości?
– Wysłałem ci informację, kto zostanie wystawiony do walki w Kręgu Śmierci.
– I kto? – pytam, średnio zainteresowany.
Harvey patrzy na mnie szeroko otwartymi, przekrwionymi oczami. Jest blady, z jego czoła spływają krople potu. Rana przecinająca łuk brwiowy wciąż się nie zagoiła, a teraz sączy się z niej na nowo krew. Gdy się bardzo denerwuje, zawsze pociera prawą brew, pewnie w ten sposób znowu otworzył ranę. Wciąż potrafi czuć całym sobą wszystkie emocje, co jest dla mnie fenomenem, biorąc pod uwagę, z czym mierzymy się na co dzień.
– My, idioto! – odpowiada w końcu, dźgając mnie palcem w pierś.
Ta informacja nie robi na mnie takiego wrażenia, jakiego zapewne oczekuje mój przyjaciel.
– Musiała zajść jakaś pomyłka – mruczę. – Coś źle zrozumiałeś. Za krótko jesteśmy, żeby...
– To nie jest pomyłka, a ja nie mam zamiaru cię zabić! – wrzeszczy, wymachujący rękoma.
Prycham.
– Jestem lepszy od ciebie, nie zabiłbyś mnie.
– Chryste, mózg ci ostatnio za mocno przetrzepano, kretynie?! Zostaliśmy wytypowani do walki. Ty i ja! Wiesz, co to znaczy? – W jego oczach panika sięga zenitu. Jest śmiertelnie poważny, a cała krew odpłynęła mu z twarzy.
Być może ostatnie wstrząśnienie mózgu faktycznie sprawiło, że ciężej mi się myśli, bo jego słowa kompletnie do mnie nie docierają. Nie rozumiem ich sensu. Dopiero gdy dłużej patrzę w jego spanikowaną twarz, zaczynam rozumieć, że on nie żartuje.
– To pewne? – pytam.
– Jutro mają nas poinformować. Podsłuchałem rozmowę Bestii. Wszyscy mają postawić na ciebie jako pewniaka, obiecywał grubą kasę. To ciebie Bestia chce! A wiesz, co to oznacza.
Jeden z nas idzie na odstrzał. Jest już niepotrzebny. Wypada na to, że mój najlepszy przyjaciel.
Oddycham trochę szybciej. Do tej pory walczyliśmy tylko na ringu, zgodnie z zasadami, ale w podziemiach. Praca dla Bestii opierała się na tym, że mieliśmy handlować prochami i być zawsze na jego skinienie, bez gadania wykonywać wszystkie polecenia – nie wymagał wiele, byliśmy zwykłymi pachołkami. Głównie mieliśmy wygrywać walki – za wygraną nokautem sowicie nas nagradzał.
Gdy nas zwerbował pięć lat temu byliśmy tylko dzieciakami, które za miskę ciepłej zupy i ciepły kąt zrobiłyby wiele, a ten gość nam imponował, bo wszyscy się z nim liczyli, nikt nie chciał z nim zadrzeć. Ze wszystkich bezdomnych gówniarzy wybrał nas. Nie mieliśmy już być przeganiani jak psy. Nie musieliśmy żebrać o jedzenie ani uciekać się do niezbyt chwalebnych czynów, aby je zdobyć. Nie musieliśmy chlać, żeby się ogrzać i nie zamarznąć gdzieś pod mostem. Dał nam wszystko, co było potrzebne do przetrwania. Bo życiem nazwać tego nie można było.
– Naturalna selekcja w stadzie – mruczę, rozumiejąc w końcu panikę Harveya.
– Albo ty, albo ja. Jasno się wyraził, że masz wygrać. Jeśli byś przegrał, ja i tak zginę, zapewne jeszcze zanim zejdę z maty, dostanę kulkę w łeb. Nie jestem dla niego wystarczająco cenny, żeby dłużej mnie trzymać.
Walka do ostatniego tchu. Na śmierć i życie. Trwająca tak długo, aż któryś nie padnie trupem. Twój przeciwnik leży nieprzytomny z wycieńczenia, ale wciąż oddycha?
Dobij, albo zgiń.
Tchórzy i cieniasów nie potrzebują. Takie show zawsze cieszy się wielkim powodzeniem i jest organizowane raz na pół roku, a zwłoki mają to do siebie, że należą zawsze do ludzi, których nikt nie będzie szukał. Za którymi nikt nie tęskni. Nikogo nie obchodzą. Takie, którymi świat pogardza, bo ich start życiowy zazwyczaj zaczyna się w zasyfionym mieszkaniu, pełnym potłuczonych butelek po wódce, igieł po herze, wśród przekleństw i obelg. Bestia korzysta ze słabości ludzi, którzy wreszcie chcą coś znaczyć, zdobyć uznanie – wątpliwej jakości, ale wreszcie jakieś.
Nie powiem, że pierwsza moja wygrana walka i otrzymane za nią pieniędze nie namieszały mi we łbie – jedyne, co musiałem robić to po prostu założyć rękawice i wygrać. To uzależnia. Wreszcie człowiek czuje się kimś, jest doceniony i to nie przez byle kogo, a znaną w całym mieście szychę, obiecującą złote góry. Warunek jest jeden – trzeba zabić w sobie ten pierwiastek człowieczeństwa odpowiedzialny za wyrzuty sumienia, jeśli za bardzo poniesie. Zasady zasadami, ale jeśli ktoś zginie przez przypadek, to nic się nie stanie. Zdarza się.
Zrobiłem w życiu wiele złych rzeczy. Na ringu walczyłem, posyłając przeciwników nie na liny, a na szpitalne nosze. Wygraną bez nokautu traktowałem jak porażkę. Lubię tę adrenalinę i emocje związane z walką. Nieobcy jest mi widok krwi. Ból. I nie boję się go zadawać. Nieraz czułem gniew, przysłaniający zdrowy rozsądek, a dźwięk gongu był moim hamulcem. Dlatego Bestia mnie wybrał. Widział we mnie maszynę napędzaną wewnętrzną furią – dobrą inwestycję na przyszłość, traktował mnie unikatowo, dało się to odczuć. Często mówił, że jestem dla niego jak syn, ale nie miałem odwagi powiedzieć, że w dupie mam takiego ojca. Wygranie walki w Kręgu Śmierci to jak podpisanie paktu z diabłem – będę jego zawodnikiem, dopóki nie pozwoli mi odejść. Dla niektórych dopuszczenie do jego najciemniejszych interesów to zaszczyt. Chłopaki faktycznie są gotowi posłać swojego kumpla do piachu, byle tylko zyskać w oczach tego człowieka. Ale dla niego nie liczy się nic, oprócz władzy i kasy.
Nie jestem dobrym człowiekiem.
Ale też nie jestem mordercą i nie mam zamiaru nim zostać, bo ktoś rości sobie prawo do mojego życia, tylko dlatego, że kiedyś mi pomógł wstać z dna. Harvey był tylko na doczepkę, bo bez niego nigdzie się nie ruszałem. Przyjaźń nawiązana na ulicy, to przyjaźń na wieki – gdyby on miał na niej zostać, to ja też. Nie mam wątpliwości, że ta walka ma być rodzajem sprawdzianu, jak bardzo można sprać mi łeb i ile jestem w stanie poświęcić.
– Dobra. – Otwieram z powrotem szafę i kontynuuję wrzucanie ubrań do torby. Nie zabiję własnego przyjaciela. Jeśli oficjalna informacja o walce ma pojawić się dopiero jutro, wątpię, żeby teraz ktoś nam siedział na ogonie, ale od jutra chodzilibyśmy nawet do kibla z obstawą, byle tylko nie mieć szansy zwiać przed wątpliwej jakości przeznaczeniem.
– Wiesz, gdzie możemy uciec? – pyta Harvey. – Najlepiej w cholerę daleko, na jakiś pieprzony koniec świata, gdzie im nie przyjdzie do głowy nas szukać. Do jakiegoś buszu albo coś. Teraz już nie załatwimy nowych lewych papierów, żeby wylecieć do Angli, nie mamy na to czasu.
Nie słucham go odkąd padło słowo busz. Z mojej pamięci, jak za pstryknięciem magicznego włącznika, wyłania się obraz pewnego miasteczka. Wspomnienie jest przymglone, bo byłem dzieciakiem, gdy tam trafiłem, i nie zabawiłem zbyt długo. Zaledwie jakieś trzy, cztery lata, zanim moi starzy odzyskali prawo do opieki nade mną i wywieźli mnie z Montany do Chicago, ale rodzina zastępcza, do której wtedy trafiłem, stanowczo była najlepszą, do jakiej mnie przydzielono – ze wszystkich poprzednich uciekałem. Mimo wszystko ten skrawek wspomnień jest mglisty, przykryty stertą różnych syfów z mojego życia, i nie pamiętam nazwy miejscowości.
– Zaczekaj – mruczę. Wyjmuję z plecaka portfel. W jednej z przegródek znajduję stare, pogięte i zniszczone zdjęcie. Rozkładam je i wygładzam. Fotka przedstawia mnie, siedzącego na kupce siana, jak zwykle z kapturem na głowie i słuchawkami w uszach. Obok mnie leży dziewczynka z drugą słuchawką w uchu. Wiem, że ją ma, bo tylko ona była na tyle uparta, żeby próbować się ze mną zaprzyjaźnić.
Odwracam zdjęcie na drugą stronę, z nadzieją, że jest data i miejscowość, jak to się często robi, wręczając komuś zdjęcie na pamiątkę. Zamiast tego znajduję napis:
Najpiękniejsze dusze to te, które poznały walkę, porażkę, cierpienie i stratę, ale znalazły drogę wyjścia.
Twoja przyjaciółka na zawsze, Melody
– Pine Hollow – mruczę, gładząc palcem wyblakłe litery, napisane dziecięcym pismem.
– Co tam mamroczesz pod nosem? – warczy Harvey.
– Pine Hollow. Tam pojedziemy – odpowiadam zniecierpliwiony i chowam z powrotem zdjęcie.
– Brzmi jak zadupie, którego potrzebujemy na jakiś czas, żeby pomyśleć, co dalej. Okay, ufam ci – rzuca Harvey, kontynuując pakowanie.
Jeśli coś mogło mi przypomnieć nazwę tego miasteczka, to tylko wspomnienie o tej małej, irytującej, pyskatej, natrętnej dziewczynce. Na zdjęciu nie widać jej twarzy, jest zrobione z daleka. Nie za bardzo pamiętam nawet, jak wyglądała.
– Odejdź ode mnie! Daj mi spokój! Nie lubię cię. Jesteś tak brzydka, że nie mogę na ciebie patrzeć! Czemu za mną łazisz?
– Kłamiesz. Mój tata mówi, że jestem najpiękniejsza na świecie, a on nigdy nie kłamie, ty nadęty bucu. – Pokazuje mi język i wybiega ze stodoły, po czym woła z oddali: – I ja też cię nie lubię! Jesteś głupi! Nie przychodź tu więcej!
Potrząsam głową, żeby pozbyć się jej z moich myśli. Niech wraca na samo dno, gdzie ją zamknąłem. Niepokojące jest to, jak szybko się z niego wyłoniła. Wystarczył jeden bodziec.
Kurwa, oby jej nie było w miasteczku. Mam nadzieję, że wyjechała na jakieś studia albo poleciała w podróż dookoła świata na smoku czy miotle, tak jak sobie marzyła w tej swojej główce pełnej przygód.
– Marzenia mają moc, ty przyziemny troglo..trygly... traglo...! Głupku, no! – Słyszę jej oburzony głos, gdy ją wyśmiałem, po tym jak powiedziała mi, o czym marzy. Nigdy więcej nie poznałem tak czystej, niewinnej istoty, jak ona. No i naiwnej.
– Fajnie, że ci tak wesoło. Uśmiechaj się dalej pajacu. To nie nad tobą wisi gilotyna – burczy Harvey, wyrywając mnie z tego dziwacznego kołowrotka wspomnień. Lata już o niej nie myślałem.
Od razu ścieram z gęby ten parszywy uśmieszek na wspomnienie o Mel. Jedyną osobą, która potrafiła wykrzesać ze mnie uśmiech, była właśnie ona. To źle, że po tylu latach nawet mglista pamięć o niej potrafi to zrobić.
Mam nadzieję, że jeśli nadal mieszka w miasteczku, to sposób, w jaki ją skrzywdziłem, sprawi, że będzie nienawidziła mnie wystarczająco mocno, aby tym razem trzymać się z dala ode mnie. Wtedy nie posłuchała ostrzeżenia. Jej błąd.
Ostatni raz omiatam wzrokiem mieszkanie, w którym spędziłem pięć lat swojego marnego żywota. Nie jest mi żal. Żyję tak, żeby za niczym nie tęsknić, a mimo wszystko ciągle idę przez życie z jakąś kulą u nogi.
Może właśnie teraz los potrząsa mną, żeby wreszcie zrobić coś ze swoim życiem. Wyjść z tego przeklętego kręgu ciągłej przemocy.
– Dobra, Harvey. Spierdalajmy stąd. Czas goni. To już naprawdę ostatni znak, żeby zostawić ten syf za sobą.
Hej, dawno mnie tu nie było 😆😅 Wrzucam tylko na potwierdzenie, że działam.
Mam nadzieję, że prolog jest na tyle interesujący, że będziecie czekać ;)
Dajcie znać, czy mam pisać, bo jak zwykle włożę w tą historię 100% serca i będzie mi strasznie przykro, jak nie wrócicie.
P.S Melody chciała powiedzieć troglodyto.
P.S 2 żeby czytać nie trzeba znać żadej z poprzedniej książek, chociaż są ze sobą powiązane. Do historii Melody wystarczy z epilogu "Tańca dusz" przeczytać 6 lat później, które jest wprowadzeniem do historii jej i Axela.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro