Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

37.

Axel

Po  tygodniu słońce w końcu budzi się ponownie do życia.

Po siedmiu długich dniach absolutnej udręki, bezsenności i lęku, który wypełniał każdą komórkę mojego ciała za każdym razem, gdy patrzyłem na jej poobijaną twarz, obandażowane i okaleczone ciało, bojąc się, że ona już się nie obudzi, choć lekarze zapewniali, że nic nie wskazuje na to, aby miała do nas nie wrócić. Mówili, że czas jest indywidualny i Mel obudzi się, jak będzie na to gotowa.

Okazało się, że Melody na skutek wypadku doznała poważnych obrażeń - złamane żebra, pęknięta kość ramienna, głęboka rana na czole, którą musieli szyć, a także liczne siniaki i zadrapania. Lekarze mówili, że miała szczęście – pęknięta śledziona, krwotok wewnętrzny i obrażenia wielonarządowe mogły skończyć się znacznie gorzej, gdyby nie otrzymała natychmiastowej pomocy.

Leży teraz przede mną blada, podłączona do kroplówek, delikatna i krucha jak porcelana, a jednocześnie... cholernie silna. Widok jej nieruchomej sylwetki przez te dni był dla mnie jak pieprzony koszmar.

Ale kiedy jej powieki w końcu drgają, a oddech staje się głębszy, świat przestaje walić mi się na głowę.

– Mel... – szepczę ze ściśniętym gardłem. Ledwo widzę ją przez łzy ulgi, a kiedy skupia na mnie zdezorientowane, zamglone spojrzenie, moje serce zaczyna tańczyć w zwariowanym tempie.

Zawiesza na mnie wzrok, ale jakby mnie nie widziała lub nie rozpoznawała. Serce mi zamiera w ułamku sekundy. Mruga powiekami. Zamyka je ponownie na kilka długich sekund,  a ja wstrzymuję oddech.

Wróć. Spójrz na mnie jeszcze raz. No dalej.

– Melody... – Powtarzam jeszcze ciszej i unoszę jej dłoń do ust, przykładając na kilka sekund wargi do jej zimnej skóry. Maszyna monitorującą pracę serca przyspiesza, a ciśnienie podskakuje.

Przestraszony, że coś się dzieję, chcę wołać lekarza, ale wtedy słyszę jej cichy, zachrypnięty głos, z nutą czułości, z jaką tylko ona potrafi się do mnie zwracać:

– Axel.

– Jestem tu.

Ponownie otwiera oczy. Tym razem jej spojrzenie jest nieco bardziej przejrzyste, choć dziwnie szkliste. Ale widzi mnie, tego jestem pewien. Ponownie bezgłośnie wypowiada moje imię, a po chwili na jej bladych wargach pojawia się najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem.

– Tęskniłem. Cholera, tak bardzo się bałem... – Nie jestem w stanie się hamować, spod powiek wypływają łzy. Całuję jej palce. Przymyka oczy, maszyna pika coraz szybciej.

– Prze...prasz...am... – mówi z wysiłek, a ja kręcę głową i rękawem ocieram palące łzy.

– Nie przepraszaj, Mel. To nie twoja wina. Wszystko będzie dobrze.

Cholera, muszę wziąć się w garść, bo inaczej rozbeczę się jak dziecko, ale ulga, jaką czuję jest nie do pohamowania. Ale to ją denerwuje. Z niepokojem zerkam na to pikadło.

– Pójdę po lekarza. Zostań tu. Nigdzie się nie ruszaj... To znaczy... – Przymykam oczy i biorę w dech. Nigdy mi się nie zdarzyło, żebym bredził, ale czuję się, jakby z radości poprzepalały mi się jakieś kabelki w mózgu.

– Tak – szepcze, wpatrując się we mnie.

– To idę. – Chcę wstać z krzesła, ale minimalne zwiększenie uścisku jej dłoni, zatrzymuje mnie.

– Nie.

– Mam nie iść? Muszę.

– Tak... Chcę... Zostanę... – Zamyka oczy. Widzę jak jej klatka piersiowa porusza się coraz szybciej. Dlaczego ma problemy z mówieniem? – Żoną.

– Co?

– Sły... Sły...szałam.

Przez chwilę nie dociera do mnie, o czym ona mówi. Czy to... jakiś objaw neurologiczny? Szok? Lekarze mówili o możliwych konsekwencjach, ale...

Nagle w głowie zapala mi się lampka zrozumienia. Patrzymy na siebie przez chwilę, aż w końcu parskam cichym śmiechem. Nie jestem w stanie się powstrzymać i muszę ją pocałować.

– Cudownie – mruczę z ustami przymkniętymi do jej warg. – To mamy to już ustalone, a teraz pójdę po lekarza. – Z trudem wypuszczam jej dłoń i wychodzę z sali.

Przez ten tydzień, gdy czuwałem przy łóżku Mel, opowiadałem jej o wszystkim. Przez całe życie nie wyplułem z siebie tylu słów, co w ostatnich dniach.

Mówiłem o samych dobrych rzeczach. O tym, co dzieje się na ranczu. O postępach Hope, która z dnia na dzień odzyskuję wigor stosowny do jej młodego wieki. O mojej dziwnej przyjaźni z Arizoną, która sympatię okazuje mi szczypiąc zębami w tyłek – serio, czeka tylko na dogodny moment. To przedziwna klacz, humorzasta, lepiej jej nie urazić, bo jak się obrazi można mieć zdrowo przejebane. W przerwach gdy wyganiano mnie ze szpitala każdego dnia jeździłem, aby przyspieszyć postępy i móc z Melody pojechać w obiecany teren.

O tym, że Harvey’owi wali na łeb, bo nie ma z kim pogadać i zagaduje wszystkie konie, żaląc im się na swój parszywy los – nie zwraca uwagi na przychodzące do stajni dziewczyny, które wlepiają w niego maślany wzrok, gotowe odmienić jego życie.

O wspólnych wieczorach z jej rodzicami, po tym, jak jestem wypraszany ze szpitala.

O tym, że jej ciocia Crystal ze zmartwienia piecze po trzy ciasta dziennie, a wujek Ross z tęsknoty zapomniał się i zaczął śpiewać, przez co prawie się udusił – nie może się wysilać i nadwyrężać jedynego płuca, które ostało się po przebytym raku płuc. Jego dzieciaki chętnie korzystają z tego, że ojciec porządnie nie może na nie huknąć, gdy się kłócą. Ciągle pytają o ciocie Mel. Poznałem całą tą rodzinę, bo  Ross na wiadomość o wypadku Mel wrócił wcześniej z trasy koncertowej z jakimś nowym zespołem – jest producentem muzycznym – i miałem okazję go sobie przypomnieć, bo już kiedyś się poznaliśmy.

Dzisiaj, dosłownie piętnaście minut przed przebudzeniem Melody, w akcie desperacji oświadczyłem się jej, mówiąc, że oczekuję odpowiedzi słownej. Przypomniałem jej, że musi się obudzić, bo bez względu na to czy da mi kosza, czy się zgodzi chcę jej odpowiedź prosto w twarz.

Słyszała mnie.

Przyjdzie jeszcze czas, gdy zrobię to tak, jak trzeba. A teraz wchodzę do dyżurki, informując pielęgniarkę, że Mel się obudziła.

*

Kolejne godziny to ciągłe wizyty lekarzy i pielęgniarek, którzy pojawiają się co chwilę, sprawdzając jej parametry i monitorując stan zdrowia. Wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie. Melody przesypia resztę dnia, przebudzając się na krótkie momenty. Jest wyczerpana, ale kiedy tylko nasze spojrzenia się krzyżują wykrzesa z siebie uśmiech. Ma problem z wydobyciem głosu. Częściej tylko porusza ustami, a gdy nie może powiedzieć, co by chciała w jej oczach pojawia się błysk irytacji – dla takiej gaduły jak ona to musi być katorga.

Ale już jest. Wróciła. Słońce znowu świeci. Świat może kręcić się dalej.

*
Następne dni są coraz lepsze. Mel na dłużej pozostaje przytomna, wyniki badań są dobre, lekarze wyrażają zadowolenie z jej stanu. Połasiła się nawet na żarty z jednym z doktorków, który jak na mój gust za bardzo się spoufala, a palącą zazdrość przypomniała mi o numerze do terapeutki, co w ostatnich dniach kompletnie wyleciało mi z głowy.

W porze na reset sił Mel – żartowała, że nigdy w życiu nie spała tak dużo, jak teraz – rozdzwania się mój telefon. Widząc, że to Harvey, odbieram połączenie.

– Mogę już do niej przyjść, ty pieprzony psie stróżujący? Rodzicom pozwalasz, a mi nie.

– To jej rodzice – parskam.

– Gówno prawda, jakbyś mógł to rozstawiłbyś strażników przed całym szpitalem, żeby tylko nikt jej nie niepokoił. Teścia się zwyczajnie boisz, dlatego go do niej w ogóle dopuszczasz – burczy obrażony Harvey.

Zerkam na pogrążonego we śnie Mel i uśmiecham się pod nosem.

– Pytała o ciebie jakąś godzinę temu...

– Jadę!

– Śpi! – warczę, ale Harvey rozłącza się.

*

Mel z każdym dniem odzyskuje siły, humor i apetyt. Dzielnie znosi dolegliwości bólowe i ograniczenia, na nic się nie skarży, pozwala sobie pomóc, co dla mnie jest przykładem na to, że przyjmowanie pomocy nie jest słabością, a właśnie siłą.

Po przeniesieniu z oddziału intensywnej terapii na chirurgię ogólną, gdzie nie ma tak rygorystycznego limitu odwiedzin, do jej sali przybywa coraz więcej osób – to jeszcze bardziej mi uświadomiło, jak bardzo Mel jest lubiana w miasteczku. Dostawała mnóstwo kartek z życzeniami powrotu do zdrowia od swoich uczniów z rancza Gregory’ego i mieszkańców – wieść o tym, co się stało i jej wypadku rozeszła się w tempie ekspresowym. Melody  przedstawiała mi każdego, kto ją odwiedzał – kwiaciarkę, bibliotekarkę, panią Wendy ze sklepu spożywczego, nauczycielkę z liceum...

Wszyscy mnie pamiętali, choć ja nie rozpoznawałem ani jednej z tych twarzy. To tylko dowód na to, że Melody już lata temu zawładnęła całym moim światem.

Jednak spotkanie z Eleną, moją matką zastępczą, gdy mieszkałem w Pine Hollow, było dla mnie silnym emocjonalnie doświadczeniem. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby ją odwiedzić – tak, przyznaję, jestem egoistycznym dupkiem, bo wiele jej zawdzięczałem. Przede wszystkim cierpliwość i że nigdy mnie nie odesłała do domu dziecka choć byłem problematyczny, a pod opiekę starych oddała z ogromnym bólem serca.

– Kiedyś byłam twoją matką zastępczą, teraz mogę być babcią – zażartowała ze łzami w oczach, gdy się żegnaliśmy. Mel obiecała, że ją odwiedzimy, gdy wyjdzie ze szpitala.

Był też szeryf z pytaniem czy Mel jest gotowa złożyć zeznania. Spojrzała na mnie niepewnie, bo nie rozmawialiśmy jeszcze na temat tego, co się wydarzyło. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, oscylując na bezpiecznych gruntach, ale wypadek omijaliśmy szerokim łukiem, choć podjęła próbę powiedzenia mi o tym, co wydarzyło się przed wypadkiem. Wystarczyło, aby wypowiedziała imię Luke’a, a we mnie krew się zagotowała, ale uspokoiłem ją, że wiem, co się stało i typ jest w więzieniu. Znacznie się rozluźniła, chociaż wisi nad nami jeszcze widmo rozprawy sądowej, co szeryf skwitował jako formalność. Luke przyznał się do wszystkiego. Kamery z monitoringu na ranczu i tak były przeciwko niemu. Jednak gdyby nie siła perswazji pana B. zapewne nie przyznałby się tak łatwo.

Zapewne wybił mu z głowy jakiekolwiek próby zakłamywania zdarzeń.

Na pytanie szeryfa Melody jedynie kiwnęła głową. Powiedziała, że mogę wyjść, ale chciałem być obok. Nie zająknęła się nawet, szczegółowo opisała przebieg wydarzenia, choć zdrową ręką ściskała mocno moją dłoń, a gdy szeryf wyszedł, ledwo czułem palce, a ona z wyczerpania zasnęła, jakby to wspomnienie wyssało z niej całą energię.

– Jesteś bardzo dzielna, moja wojowniczko – szepnąłem, całując ją w czoło.

*

Mel spędza łącznie w szpitalu niemal trzy tygodnie, więc na wieść, że za trzy dni będzie mogła wrócić do domu, gdyby mogła podskoczyłaby pod sam sufit. Czuje się już znacznie lepiej. Słucham w milczeniu jak snuje plany na to, co będziemy robić, gdy w końcu stąd wyjdzie. Jej oczy błyszczą, a na policzki powrócił kolor. Wygląda tęsknie za okno.

– Pamiętaj zalecenia lekarza. Nie możesz się przeciążać – przypominam jej stanowczo, choć w moim głosie brzmi czułość. Mel przewraca oczami, ale nie przerywam. – Żadnego dźwigania, żadnych gwałtownych ruchów, bo kość ramienna musi się prawidłowo zrosnąć. Nie możesz się schylać ani skręcać tułowia, żeby nie nadwyrężyć żeber.

– Tak, doktorze – burczy z udawanym zniecierpliwieniem.

– Żadnych tańców, biegania, a jazda konna... – pochylam się, patrząc jej głęboko w oczy – jest absolutnie zakazana. Przez co najmniej trzy miesiące.

Otwiera usta w zdumieniu. Podnoszę brew, gdy widzę, że chce protestować. Opada z powrotem na poduszki.

– Wcale nie chcę na razie jeździć – mamrocze, ale jej wzrok mówi coś zupełnie innego. Już teraz widać w jej oczach bezdenną tęsknotę.  – Coś jeszcze, panie doktorze?

Kiwam głową z wrednym uśmieszkiem, którego nauczyłem się od niej.

– Żadnego nadwyrężania ręki, więc koniec z próbami obsługiwania wszystkiego jedną dłonią. – Wskazuję na jej zabandażowane ramię. – Masz chodzić powoli, uważać na siebie, a schody tylko z pomocą. Masz ograniczać ruch i wysiłek fizyczny...

– Axel... – jęczy.

– I jeszcze jedno. – Unoszę palec. – Zero stresu. Twój organizm potrzebuje spokoju.

– Czy ty nie przesadzasz?

Krzyżuję ręce i patrzę na nią z powagą.

– Musisz się zregenerować, a to oznacza odpoczynek, sen, dużo jedzenia i zero dramatów. Rozumiesz? Przecież to nie mój wymysł. Twój lekarz prowadzący tak mówił. Mam wszystko zapisane na kartce. Nie wykręcisz się od przestrzegania zaleceń. – Wyjmuję z kieszeni dowód i macham jej przed nosem. – Przed wypisem powie ci to osobiście, ja po prostu chciałem wiedzieć wcześniej.

Wydyma policzki, tak jak robiła to w dzieciństwie, gdy jakimś cudem nie potrafiła znaleźć odpowiedniej riposty do naszych słownych przepychanek.

– Jesteś gorszy niż mój ojciec i ta cała chmara lekarzy razem wzięta – kwituje z rezygnacją, ale w jej oczach widzę ciepło. Znowu emanuje tym swoim blaskiem.

– Będę stał nad tobą jak strażnik. – Nachylam się bliżej i całuję ją lekko w czoło. – I nie próbuj się buntować, bo położę cię z powrotem do łóżka, nawet siłą. Tak tylko uczciwie ostrzegam.

Melody przewraca oczami i wzdycha.

– Cudownie. Nie tylko nie mogę się ruszać, ale jeszcze będziesz nade mną czuwał jak pies pasterski.

– Dokładnie. Niech cię to nie zdziwi.

Oboje milczymy przez chwilę, aż Melody znowu podnosi głowę i patrzy na mnie z błyskiem w oku.

– A będziesz mnie nadal karmił?

– Zrobię wszystko – odpowiadam bez wahania. – Ty tylko oddychaj, jedz i wracaj do zdrowia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro