2.
Melody
– To niebezpieczne zamykać oczy, celując do kogoś z broni. Raz, tracisz czujność, pokazujesz mi swoją słabość, mógłbym teraz wykorzystać sytuację i cię zaatakować, obezwładniłbym cię w chwilę. Dwa...
– Zamknij się – cedzę przez zaciśnięte zęby. Uchylam powieki, ale obraz przed oczami zamazuje się, jakbym była pod wodą. Szumi mi w uszach, serce wali jak młot, a w głowie kręci się coraz bardziej.
Nie...
To nie zwid.
A może jednak wzięłam te kolorowe tabletki, które proponował mi Ryan na rozluźnienie, gwarantując odlot jakiego jeszcze w życiu nie miałam, i to właśnie jego skutek?
Nie.
A może...?
– Sądząc po twojej niezbyt zadowolonej minie chyba wiesz, kim jestem – odzywa się, tonem pełnym rozbawienia, choć w jego głosie słychać dziwnie napiętą strunę, jakby w cale nie bawił się tak dobrze, jak mi się wydaję.
– Znam tylko twoje imię. Poza tym, jesteś obcym na prywatnym terenie – warczę.
– Czyżby?
Nie odpowiadam, bo teraz już niczego nie jestem pewna.
Podczas gdy we mnie nagle rozpoczyna się burza, on ze stoickim spokojem mi się przygląda. Jego wzrok powoli, leniwie przesuwa się po mojej sylwetce, od stóp aż po czubek głowy, po czym ponownie zatrzymuje się na moich oczach. Bije od niego pewność siebie, jakby to on trzymał w dłoniach broń, a nie ja.
Ponownie patrzymy na siebie w kompletnym milczeniu. Nie wiem, jak długo to trwa. Wydaje mi się, że w tej chwili czas przestał istnieć. I nie mam już wątpliwości.
To naprawdę on...
Pieprzony Axel Walker.
Nie wygląda już jak tamten chłopiec, który chował się po kątach, rzucając mordercze spojrzenia w stronę każdego, kto próbował się do niego zbliżyć. To nie ten wychudzony, skulony dzieciak, przemykający jak cień z kapturem na głowie i słuchawkami na uszach, jakby chciał odgrodzić się od całego świata. Ten, którego tak bardzo chciałam zrozumieć i poznać – dotrzeć do tego, co ukrywał pod swoją skorupą. Coś mnie do niego ciągnęło, choć nie potrafiłam tego wyjaśnić. Uparcie dążyłam do tego, by stać się jego przyjaciółką, choć przez długi czas nie pozwalał się nawet dotknąć, co było dla mnie kompletną zagadką.
Przez pierwsze dwa lata jego pobytu w Pine Hollow był tym, którego jako pierwszego w swoim życiu nazwałam przyjacielem. A w ciągu kolejnych dwóch lat... pokochałam go całym swoim dziecięcym, naiwnym sercem.
A on to serce rozszarpał, przeżuł i wypluł, choć miał wtedy zaledwie dwanaście lat.
Im dłużej na siebie patrzymy, tym wyraźniej w mojej głowie rozlegają się syreny alarmowe jak przy nagłym najeździe wroga na terytorium serca. Trwają szybkie prace zamykające wszelkie bramy i szczeliny, którymi mógłby się wedrzeć.
Przenoszę cel z jego głowy na klatkę piersiową.
Prosto w serce.
O, jak bardzo chciałabym strzelić. Jak bardzo chciałabym, żeby go zabolało tak, jak kiedyś bolało mnie.
Jestem całkowicie skupiona na jego oczach, w których jest spokój, wręcz absolutna obojętność, podczas gdy w moich zapewne widać każdą przeżywaną emocję.
Przez heterochromie, która dawniej tak mnie fascynowała, Axel ma dwie różne tęczówki – jedną brązową, drugą niebieską. A to sprawia wrażenie, jakbym patrzyła w oczy jednocześnie diabłu i aniołowi. Jakiejś niezwykle cholernie, wręcz grzesznie przystojnej, pieprzonej hybrydzie.
Za taki wygląd powinni zamykać w więzieniu – może powodować wypadki na drodze i morderstwa wśród zazdrosnych o siebie kobiet. Jeszcze brakuje, żeby rozłożył anielskie skrzydła, a z jego czoła wyrosły dwa rogi. Oczami wyobraźni – która swoją drogą zawsze była niezwykle bogata – widzę jak wywija figlarnie diabelskim ogonkiem i uśmiecha się kusicielsko, zapraszając do zgrzeszenia. Albo obiecując, tym swoim aroganckim uśmieszkiem, że zabierze do nieba i pokażę takie rzeczy, których...
– O czym myślisz, że się tak uroczo rumienisz, Mel? – Jego pytanie przecina ciszę jak wybuch bomby, a ten przeklęty sarkazm działa na mnie jak płachta na byka.
Potrząsam głową, próbując się wyzbyć z niej obrazu kusiciela, i celuje lufę dokładnie pomiędzy jego oczy. Zaciskam palec mocniej na spuście, starając się nie myśleć o tym, jak bardzo mnie dezorientuje. Ale to, co czuję jest trudne do opanowania. Jego obecność sprawia, że przeszłość staje się zbyt żywa.
Nie chcę go tu.
– Nie masz prawa o to pytać. Straciłeś dostęp do moich myśli siedem lat temu – syczę.
– Mam wrażenie, że je słyszę dość wyraźnie. Pytanie było retoryczne – rzuca Axel, zadowolony z siebie, jakbyśmy grali w jakąś grę, której zasady zna tylko on.
– Tak często nazywałeś mnie wariatką, a tu proszę. Sam potrzebujesz psychiatry – odpowiadam, próbując wyrwać się z tej chorej kontroli, jaką nade mną w tej chwili ma. Zawsze miał. A ja miałam do niego ogromną słabość. Ale to już nie te czasy. Teraz jest zwykłym intruzem. – Co tu robisz, do diabła? Jak tu wszedłeś?
Nagle za sobą słyszę skrzypnięcie drzwi. Oczy Axela przenoszą się w tamtym kierunku, ja nie spuszczam z niego wzroku.
– Opuść broń, córcia, bo go niechcący postrzelisz – rozbrzmiewa spokojny głos ojca, który zawsze działał na mnie kojąco, ale teraz jedynie potęguje moją frustrację.
– Och, to nie będzie niechcący – odpowiadam z irytacją, wciąż patrząc na Axela, który z każdą sekundą wydaje się być rozbawiony coraz bardziej.
Ojciec podchodzi do mnie i kładzie dłoń na strzelbie, delikatnie ją obniżając. Teraz celuję poniżej pasa Axela, a dokładnie w jego jaja. Uśmiech schodzi mu z twarzy, a w powietrzu zawisa jakaś niewypowiedziana na głos groźba.
– Ja tam bym jednak wolał, żeby celowała z powrotem w klatę – mówi chłopak.
– Celuje dokładnie tam, gdzie ma celować – odpowiada chłodno ojciec, jego ton nie pozostawia miejsca na dyskusje. Podchodzi do niego i kładzie dłoń na jego ramieniu, po czym szepcze mu coś na ucho. Axel obraca głowę, patrząc na ojca, a w ich wymianie spojrzeć jest coś, czego nie rozumiem.
– Bez obaw – mruczy Axel, rzucając mi krótkie, niemal niedbałe spojrzenie. Jakbym była... niczym ważnym.
I nagle tracę całą energię. Wszystkie emocje, które trzymały mnie na krawędzi, opuszczają mnie i zostawiają po sobie pustkę. Zmęczenie wlewa się w moje ciało, jakby całe napięcie odpłynęła w jednej chwili, za sprawą tego krótkiego spojrzenia.
Opuszczam broń, a ojciec kiwa na Axela palcem, wskazując mu, żeby poszedł za nim w głąb stajni.
– Tato, możemy pogadać? – wołam za nim, zaskoczona tym, jak mnie zignorował.
– Później – odpowiada, skręca w lewe skrzydło stajni. Jak zwykle wydaje się mieć nad wszystkim kontrolę, podczas, gdy ja tracę ją nad sobą. – Alex!
– Axel, panie B! – odkrzykuje chłopak przewracając oczami z teatralnym znużeniem.
Parskam suchym śmiechem, choć wewnętrznie wszystko się we mnie gotuje. Spoglądam na Axela z drwiną w oczach, a jednocześnie czuję, jakby coś wewnątrz mnie pękało. To, jak nazywa ojca „panem B”, przypomina mi stare czasy. Czasy, kiedy był częścią tego miejsca i mojego życia.
Ten jeden prosty tytuł przywołuje lawinę wspomnień, które wolałabym teraz zostawić w spokoju. Nie chcę do tego wracać. Z wielkim trudem udało mi się go pogrzebać, przykryć stertą innych chwil.
Ojciec ponownie woła Axela, tym razem bardziej ponaglająco, jakby cała ta sytuacja była tylko drobną przeszkodą w jego codziennej rutynie. Chłopak rzuca mi jeszcze jedno spojrzenie, a w jego oczach widzę ten sam magnetyzm, który pamiętam sprzed lat. To spojrzenie, które kiedyś przyciągało mnie jak magnes, teraz wzbudza we mnie gniew. Odwracam się na pięcie i kieruję w stronę wyjścia. Czuję jego wzrok na sobie, jakby ślizgał się po moich plecach, wywołując zimne dreszcze. Unoszę zaciśniętą pięść w górę i bez wahania wystawiam środkowy palec.
Ciche prychnięcie, daje mi znak, że odebrał przekaz.
Gdy tylko wychodzę ze stajni, czuję, jak nagle moje ciało staje się ciężkie. Całe napięcie, które trzymałam w sobie od momentu, gdy zobaczyłam Axela, odpływa, pozostawiając mnie wyczerpaną, jak po walce. Łapczywie chwytam powietrze, jakbym właśnie uciekła z pomieszczenia, w którym stopniowo odcinano dopływ tlenu.
Ponownie zalewa mnie fala emocji, tak intensywnych, że czuję, jakby moje ciało za chwilę miało eksplodować. Zaciskam zęby, aż szczęka zaczyna mnie boleć, a dłonie ściskają strzelbę tak mocno, że czuję jej zimny metal wrzynający się w skórę.
Spoglądam w stronę stajni, gdzie zniknął z ojcem, i nie mogę przestać myśleć o tym, co się przed chwilą wydarzyło.
Przykładam pięści do oczu i przyciskam tak mocno, że bolą mnie gałki.
Zamiast do domu, kieruję się do chatki. Wciąż stoi tam stare pianino mamy, a lubiłam na nim czasem grać. Jest już bardzo stare, ale nowe, które mamy w domu nie ma w sobie takiego ducha. Na pewno jest rozstrojone, ale to nic. Potrzebuję dotknąć tych starych klawiszy, żeby wyciszyć myśli – dawniej często tak robiłam, bo w tym domku jest niesamowita aura. Miałam wiele miejsc do których chodziłam, aby pobyć samej, ale to jest niezastąpione.
Otwieram z rozmachem drzwi do chatki i wpadam do salonu, w tym samym momencie, gdy z łazienki wychodzi nagi, jak go Pan Bóg stworzył, mężczyzna. Staję jak wryta, a on patrzy na mnie zdziwiony, ale nawet nie próbuje się zakryć. Widząc strzelbę, unosi wysoko ręce i rzuca:
– Nie strzelaj, oddam ci się dobrowolnie!
– Chryste! – Zasłaniam oczy i odwracam się. – Nie no, to jakiś koszmar!
– No nie gadaj, nawet się dobrze nie przyjrzałaś, a już od razu, że koszmar – prycha urażony.
Twarz pali mnie tak bardzo, że można by usmażyć na niej jajka.
– Ubierz się, człowieku – warczę.
– Zazwyczaj kobiety proszą raczej, żebym się rozebrał.
Biorę głęboki wdech. Jest ich dwóch, na litość boską? Co ojcu strzeliło do głowy? Co się tu dzieje, do cholery?!
– Wychodzę – mruczę.
– Nie no, zostań, dopiero przyszłaś, napijemy się kawy, poznamy. Mogę się ubrać, jeśli bardzo chcesz... Harvey jestem, jak coś! – Jego śmiech ginie za zamkniętymi drzwiami, gdy jak piorun wypadam z chatki.
Niech ktoś mi powie, że to jest sen! Wygląda jak typowy pokręcony majak, gdy przed położeniem się do łóżka naoglądam się za dużo komedii romantycznych i nawpieprzam pudełka karmelowych lodów, poprawiając gorącą czekoladą. Nadmiar cukru na noc potrafi powyciągać z mojego umysłu takie senne projekcje, że nie potrzebuję oglądać filmów science fiction.
Wpadam z powrotem do domu i opieram się o drzwi. Chowam twarz w dłoniach i osuwam się na podłogę.
– Mel? – Łagodny głos mamy, sprawia, że rozchylam palce. Stoi w szlafroku w progu kuchni, z której dobiega szmer czajnika.
– Możesz mi powiedzieć, co Axel robi w naszej stajni i dlaczego w chatce natknęłam się na nagiego faceta?
– Nagiego?
– Mamo! Co tu się dzieje? – Wstaję gwałtownie z podłogi.
– Taki... nieoczekiwany zbieg okoliczności, że oni pojawili się kilka godzin przed tobą. – Rozkłada bezradnie ręce.
– Zbieg okoliczności. Świetnie.
Masz Melody to swoje: idź za głosem serca, nie walcz, wracaj do domu, tam jest twoje miejsce. Pozwól się zaskoczyć losowi.
A niech se w d...e wsadzi takie zaskoczenia!
– Dobra. Ale. Co. Oni. Tu. Robią? Tak konkretnie tutaj. – Wskazuje palcem na podłogę, mając na myśli naszą ziemię.
– Przyjechali wczoraj. Natknęłam się na nich jak wracałam ze szkoły. Poznałam Axela. Rozmawialiśmy, a później przyszedł tata... Dobrze się czujesz, skarbie? – pyta strapiona.
– Dlaczego mnie nie uprzedziliście wczoraj?! Myślałam, że to jakiś włamywacz! Mogłam go zabić! – Wymijam ją i idę na górę.
– Ja raczej myślałam, że się ucieszysz. Przyjaźniliście się dawniej, bardzo przeżyłaś jego wyjazd...
Prycham i zatrzaskuję drzwi od pokoju.
Axel
Szlag...
Rozpoznałem ją od razu.
Rozpoznałem ją, gdy tylko usłyszałem jej głos.
Ale gdy się odwróciłem nie do końca spodziewałem się tego, co zobaczyłem. W mojej pamięci zachowała się jako dziewczynka z wiecznie potarganych przez wiatr włosami, oczami błyszczącymi jak dwa szmaragdy w słońcu, oślepiające blaskiem radości, który przez długi czas wkurzał i dezorientował mnie do tego stopnia, że nie umiałem sobie z nią poradzić, bo chciałem, żeby dała mi spokój, a jednocześnie coś mnie do niej ciągnęło i z czasem sam ją zacząłem zaczepiać. Była tak irytująco... kochana. Urocza. Istne, wkurzające słońce, gdy chce się cień.
Lubiłem ją drażnić. To jej tupanie nogą, wydymanie policzków gdy się wkurzała – zawsze ze złości się czerwieniły. Czasem miałem wrażenie, że siedziała z encyklopedią i wyszukiwała słów, którymi mogłaby mnie obrazić, gdy głupek stało się już zbyt oklepane. Już jako dziecko miała cięty język, a w słownych przepychankach była mistrzynią.
Cholera, wyrosła na naprawdę niesamowicie seksowną...
– Skup się, Alex! – Zirytowany pan B. pstryka mi palcami tuż przed nosem. – Jesteśmy w skrzydle, gdzie są konie, które mogą ci zrobić krzywdę, jeśli nie zachowasz odpowiedniej czujności. Są nieprzewidywalne.
Jak twoja córka.
– Jasne. Sorry – mruczę, i zasłaniam twarz pocierając palcem brew. Mam wrażenie, że ten typ zna moje myśli i doskonale wie, co je w tej chwili zaprząta. – I Axel, nie Alex. Dobrze wiem, że zna pan moje imię.
Mężczyzna mruży oczy i przygląda mi się badawczo. Wytrzymuję jego spojrzenie. Ludzie gorzej na mnie patrzyli, ale tu mam doczynienia raczej z nadopiekuńczym ojcem niż jakimś ulicznym bandziorem. I w tej chwili wydaje mi się znacznie groźniejszy niż typy, z którymi miałem do czynienia, mieszkając jeszcze na ulicy.
Przekrzywia głowę. Robię to samo, tylko w drugą stronę. Robi krok w przód – nie cofam się. Zbliża się jeszcze bardziej – pozostaję na miejscu. Jeszcze jeden krok i jesteśmy tak blisko, że niemal stykamy się nosami.
– Tak dla jasności, nie ufam tobie, ani temu drugiemu – mówi chłodno. – W związku z tym mam jedno pytanie: czy jeśli nie wycofam swojej chęci dania wam dachu nad głową i pracy, mojej rodzinie może grozić niebezpieczeństwo?
– Dlaczego nie zapytał pan o to wczoraj, gdy rozmawialiśmy? – pytam, a za prowokacje w swoim głosie powinienem odgryźć sobie język. Nie mogę mu się narażać, jeśli chcemy tu zostać.
– Bo nie było wtedy tu Melody. Ale już jest. Okoliczności się trochę zmieniły.
– O żonę się pan tak nie martwi? – kpię.
– Nie igraj ze mną, chłopcze – warczy. – Po pierwsze, wiem, że to nie twój wyjazd siedem lat temu tak rozbił Mel. Stało się coś przed tym. Ale ona nigdy nie powiedziała złego słowa na ciebie, jednak znam na tyle moją córkę, żeby wiedzieć, że byle co nie doprowadza ją do płaczu, a ona wyglądała przez długi czas jak cień samej siebie. Jeszcze na długo po tym jak wyjechałeś. Melody czuje wszystko bardzo intensywnie. Minęło dużo czasu zanim się pozbierała. Jeśli to ty jesteś winny temu, w jakim wtedy była stanie, ostrzegam, że wykopię cię nawet spod ziemi, jeśli przez ciebie spadnie jeszcze jedna jej łza.
Od małego jestem oswojony z groźbami, ale to, co powiedział dotyka mnie znacznie mocniej, niż bym sobie tego życzył.
Krzywię się nieznacznie na jego słowa. Wiedziałem, że Melody nie powiedziała rodzicom. To było zbyt osobiste, a ja uderzyłem w miejsce, które boli ją do tej pory. Widziałem to w jej oczach. O ile ja potrafię ukryć swoje emocje, ona nigdy nie umiała tego robić. Często powtarzałem jej, że jeśli będzie się tak odsłaniała, ktoś ją kiedyś skrzywdzi i wykorzysta jej dobroć. Przytuliła mnie – choć wiedziała, że tego nie znosiłem – i powiedziała, że nic takiego się nie stanie, dopóki ja będę z nią.
A to właśnie ja byłem tym, który ją skrzywdził.
Kiedyś byliśmy blisko, a dzisiaj mierzyła do mnie z broni i doskonale wiedziałem, że miała ochotę nacisnąć na spust. Nienawidzi mnie.
Ale tak jest lepiej. Biorąc pod uwagę, że jej ojciec jasno daje mi do zrozumienia, że mam trzymać się od niej z dala. Druga sprawa, to to, że w życiu najlepiej mi wychodzi właśnie zadawanie bólu, dlatego jestem taki dobry w walce.
– Melody potrafiła płakać nad truchłem lisa w lesie – odpowiadam spokojnie, starając się zachować pozory, że jej widok nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Kurwa, pamiętam jak robiliśmy temu lisowi pogrzeb, bo się uparła, że trzeba go godnie pochować, żeby mógł trafić do lisiego raju. Kazała mi się nawet pomodlić.
Pan B. odsuwa się ode mnie, ale w jego oczach pozostaje czujność. Wiem, że Melody jest jego oczkiem w głowie, zawsze tak było, ale jeszcze kiedy byliśmy dziećmi był dla mnie miły. Spędzałem z jej rodziną więcej czasu niż z tą zastępczą u której mieszkałem, chociaż do samego końca nie potrafiłem się otworzyć na dobroć tych ludzi. Mel była jedyną, która tak wytrwale walczyła o nawiązanie ze mną bliższej relacji.
– Pytam jeszcze raz: czy jeśli pozwolę wam tu zostać, mojej rodzinie coś może grozić?
– Nie sądzę – odpowiadam po chwili namysłu.
Przesuwa językiem po górnych zębach. Jego twarz jest nieprzenikniona. Wstrzymuję oddech, a on milczy tak długo, aż zaczyna brakować mi tchu.
– Nie przekonałeś mnie. Wypad – rzuca, odwraca się i odchodzi.
Co za stary... !
– Nie! – wołam za nim. – Nic nikomu nie grozi!
Czuję, jak ciśnienie w mojej głowie rośnie. Wiem, że jeśli nie znajdę jakiegoś sposobu, by odwrócić jego uwagę, to cała moja misterna układanka może się rozpaść. Sam nie wiem, dlaczego tak desperacko chcę tu zostać, że jestem gotowy się przed nim płaszczyć.
Przyjechaliśmy tu wczoraj, bo... Sam nie wiem, to miejsce najlepiej zapisało się w mojej pamięci. Ledwo przekroczyliśmy granicę miasteczka, a ja doskonale pamiętałem tylko jedną drogę. Tą na ranczo. To, że doszło do rozmowy zawdzięczamy mamie Melody. To ona mnie rozpoznała. Przyjęła nas jak dawno niewidzianych przyjaciół. Ugościła. Wciągnęła w rozmowę – stąd wiedziałem, że Melody studiuje i poczułem cholerną ulgę, że jej nie ma i przyszedł mi do głowy pomysł z zamieszkaniem w chatce w zamian za pracę.
A później przyszedł on... Ale nie patrzył tak ostro, jak robi to teraz. Nie zadawał też zbyt wielu pytań. Po prostu przystał na propozycję, bo akurat stracił pracownika.
– Podaj mi jeden powód, dla którego powiniem pozwolić wam zostać.
– Chciałbym tu zostać, bo... – zaczynam, próbując znaleźć właściwe słowa, a otwieranie się nie jest moją mocną stroną – bo to miejsce zawsze było dla mnie... schronieniem. Nawet wtedy, kiedy byłem gówniarzem, czułem, że mogę tu przyjść i znaleźć trochę spokoju.
Pan B. słucha uważnie, ale jego twarz pozostaje nieprzenikniona. Nie wiem, czy to moje słowa coś dla niego znaczą, czy też po prostu czeka na coś więcej. Ale przecież nie mogę mu powiedzieć wszystkiego.
– Naprawdę potrzebujemu zacząć od nowa. – Wzdycham, starając się, by to zabrzmiało wiarygodnie, ale on wciąż nie wygląda na przekonanego. – Okay... Mamy za sobą przeszłość, której nie chcemy. Pine Hollow wydawało się być miejscem, gdzie moglibyśmy to zrobić. Nie szukamy kłopotów, tylko pracy i dachu nad głową. Gdybym miał inne opcje, nie prosiłbym o pomoc. Nie mamy zamiaru zostać tu na stałe.
Na chwilę zapada cisza. Pan B. przygląda mi się ze spokojem, jakby oceniał konia na aukcji, próbując dostrzec jego ukryte wady. Czuję się, jakby jego spojrzenie przebijało mnie na wskroś, ale staram się nie dać po sobie tego poznać. Generalnie nie skłamałem. Nie do końca przynajmniej. Nie mam pojęcia, czy Bestia będzie nas szukał, czy machnie na nas ręką. Ten gość jest nieprzewidywalny. A mimo wszystko czuję, że tutaj jesteśmy bezpieczni.
Pan B. bierze widły w dłoń. W pierwszej chwili wydaje mi się, że mnie na nie nadzieje i wywiezie razem z końskim gównem do lasu, ale rzuca je w moją stronę. Łapię je jedną ręką, patrząc na niego pytająco.
– Bierz się do roboty. Masz godzinę, żeby nakarmić konie.
– Godzinę? Ich jest tu z pięćdziesiąt.
– Trzydzieści pięć, to w cale nie tak dużo. Nie marnuj czasu na gadanie, mam ustalony rytm dnia. Jeśli spotkanie z moją córką nie namieszało ci w głowie, że przestałeś mnie słuchać, zapewne pamiętasz wszystko, co mówiłem i nic nie muszę powtarzać, tak?
– Jasne.
– Czas, start. Godzina.
Mam wrażenie, że typ znika ledwo mrugnę powieką.
Czuję silne szarpnięcie za kaptur. Wyrywam się z końskich zębów, a nagle wszystkie mają łby wystawione z boksów. Zaczynają rżeć, parskać i kopać w drzwi, rzucając łbami. Czarny, który złapał mnie zębami, próbuje zrobić to ponownie. Kuli uszy, wyciągając w moją stronę szyję.
– Co wam? – mruczę, rozglądając się wokół.
– Chcą jeść! Ruszaj się, Alex! Nie zaburzaj ich rytmu dobowego! – woła gdzieś ze stajni pan B.
– Gdzie to siano?! – odkrzykuję.
– Trzeba było mnie słuchać! Tik, tak, dzieciaku! Czas płynie!
Cholerna Melody, nie miała kiedy się napatoczyć... Nie pamiętam, co mówił o tym sianie.
Coś mi się zdaję, że przy tym gościu jeszcze zatęsknię za Bestią.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro