Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15.

Axel

Głęboki wdech, potem powolny wydech. Próbuję wyciszyć szum w głowie, ale obrazy z przeszłości powracają jak echo – Tyler, decyzje, które podejmowałem, i wszystko, co do tej pory zrobiłem, żeby przetrwać. Zawsze wracają, bez względu na to, jak daleko jestem od tamtych chwil. Przypomnienie o tamtych czasach to nie tylko kwestia pamięci, to jak odruch, jak pulsujący ból, którego nie można się pozbyć.

 Obecność Melody w chacie, była jak ciepło w zimnej przestrzeni.  A potem ten pianinowy duet… to był moment, w którym mocniej sobie uzmysłowiłem, co straciłem, i kim jestem, oraz kim mogłem się stać przy niej. Ta dziewczyna jest jak ciepły powiew wiatru. W nocy nie mogę spać przez te jej cholerne zielone oczy. Wiem, że wczoraj bredziła w gorączce, ale za dzieciaka też paplała co jej ślina na język przyniosła. Tylko teraz jej teksty nabierają innego znaczenia.

No i ciągle czekam aż wkurzy się tak, że tupnie nogą. Uwielbiałem to. Mam nadzieję, że z tego nie wyrosła.

Myśl o niej łagodzi te inne, jest jak balsam na ranę. Teraz będzie mi trudniej walczyć, żeby w nocy nie wleźć do niej przez okno. Jestem ciekawy jej reakcji... Jest możliwość, że zasadzi mi kopa w dupę, ale lubię ryzyko, a Melody jest nieprzewidywalna – właśnie to mnie w niej tak cholernie pociąga, do tego ma serce anioła. Na pomoście zaatakowała mnie, jakby była obeznana w samoobronie. Pokonała swój lęk i opatrzyła Harvey’a. Z tą bronią, gdy we mnie celowała, wygląda tak seksownie, że...

Potrząsam tym durnym łbem, próbując skupić się na czymś innym. Na przykład na tym, że Harvey ostatnio pod osłoną nocy zostawił naszą kasę pod domem dziecka, co umotywował tym, że czuł, że będę chciał spieprzyć, gdy uczucia mnie przerosną – w ten sposób zamknął mi drogę odwrotu, bo zostaliśmy niemalże z niczym.

Nie mieliśmy kont bankowych, tylko gotówkę. Ja żyłem na minimum, a pieniądze, które zarabiałem na walkach, rozdawałem. Harvey rozpieprzał je zazwyczaj, ale potrafił odłożyć. Już jakiś czas temu wspominał o „nowym życiu”. Śmiałem się. Nie do końca wiedziałem, jak niby ono miałoby wyglądać? Dla siebie już dawno byłem przegrany. Wiążąc się z Bestią podpisałem pakt, że należę do niego, nigdy się nie buntowałem. Harvey może łudzić się, że nie będzie nas szukał, ja nie mam takiej pewności.

Jak mam spojrzeć Mel w oczy, żeby nie zobaczyła we mnie kogoś, kim może się brzydzić? Kocha pamięć o mnie, wspomnienia, chłopaka, który jeszcze siedem lat temu miał szansę na to „normalne” życie. Teraz, jeśli zajrzałaby w głąb mnie, odwróciłaby wzrok z odrazą. Przecież nie mógłbym kłamać na temat swojego życia. Dzisiaj miałem chwilę grozy, gdy pojawiła się w oknie. Bałem się, że to będzie ten moment, gdy spojrzy na mnie inaczej. Bo może być na mnie wściekła. Mogła się na mnie zawieść, ale wiem jedno: uczucia do mnie są w niej nadal żywe.

Harvey pchając mnie w jej stronę myśli tylko o mnie. Nie o niej. Ja na odwrót. Chociaż tak mnie wkurwia ten brunecik z wczoraj, że chętnie bym się go pozbył...

Ponownie potrząsam głową. Właśnie, kurwa, dlatego rozważałem wyjazd stąd. Mel miesza mi w głowie. Robi w niej istną burzę i przestaję racjonalnie myśleć. Kiedyś stała się centrum mojego świata. I znowu zaczyna przejmować nad nim dowodzenie.

 Niekontrolowane ciężkie westchnięcie wyrywa się z mojej piersi. Przykładam dłonie do twarzy, unikając zaciekawionego spojrzenia Harvey’a.

Droga upływa nam w ciszy. Pan B. uprzedził, że może być niebezpiecznie, ale dla nas to jak zaproszenie na przygodę. Tylko tym razem mam przynajmniej wrażenie, że robię coś w słusznej sprawie. To misja ratunkowa. Może w ten sposób, chociaż trochę uciszę swoje brudne sumienie.

Czy to działa tak, że jeden dobry uczynek, zmazuje jeden zły? Ile miałbym zrobić tych dobrych, aby poczuć się wolnym? Aby poczuć, że zasługuję sam na coś dobrego. Na przykład na jej piękny uśmiech, którym tak chętnie obdarza Harvey’a, a on nie ma problemu z tym, żeby go przyjąć. Chociaż znam go na tyle, że to też nie jest do końca tak. Harvey miał cudowną matkę, która zasiała w nim coś dobrego, a on to pielęgnował. Moja zatruła mi krew jadem i wypaczyła umysł, wmawiając, że nie różnię się niczym od ojca. Obwiniała o śmierć siostry, a przecież to ja przez pierwszy rok jej życia się nią opiekowałem i dbałem o nią. To ja koiłem jej płacz, gdy matka w spokoju malowała paznokcie, twierdząc, że nie można jej rozpieszczać od urodzenia. Gdy zadławiła się klockiem, to matka była z nią w domu. Ale klocek był mój... A później Tyler. A przed nimi Mel i słońce, które przeze mnie w niej zgasło. Jestem jak pierdolony posłaniec śmierci.

– Prawie jesteśmy na miejscu. – Ciche mruknięcie pana B. wyrywa mnie z zamyślenia. – Miejcie oczy i uszy dookoła głowy.

Teren wokół jest cichy. Mijamy stare, zapomniane budynki, gdzieś na skraju miasta.  Droga prowadzi przez las, gdzie gałęzie drzew tworzą ponury tunel, niemal tłumiąc światło.

W końcu zatrzymujemy się na polanie, skąd widać stary, zrujnowany budynek, prawdopodobnie niegdyś część gospodarstwa.

– Informator mówił o koniu, który od kilku dni był tu przetrzymywany w złych warunkach. Możliwe, że trzymają tam więcej zwierząt, nie wiemy, na co możemy trafić, dlatego zachowajcie ostrożność.

Słucham go, nie odrywając wzroku od budynku. Moje zmysły są wyostrzone, gotowe na każdy najmniejszy dźwięk, czy ruch.

Pan B. daje znak, i wszyscy ruszamy w stronę budynku, starając się pozostać niezauważeni.

Gdy wchodzimy do środka, uderza nas stęchły zapach starej słomy i wilgoci. Korytarze są ciemne i zimne, prowadząc w głąb starego budynku. Po chwili słychać ciche, słabe rżenie. Ruszamy w stronę odgłosu, gdzie  zastajemy konia – wychudzonego, z brudną sierścią i przerażonym wzrokiem, zamkniętego w ciasnej zagrodzie.

– Przeszukajcie resztę budynku. Tego zabieramy, jak będą inne wezmiemy wsparcie – rzuca spokojnie, klękając przy leżącym koniu, który na szczęście nie walczy. Wygląda, jakby nie miał na to siły, ani chęci. Spuszcza łeb, jakby mówił, żebyśmy go tu zostawili i dali sobie spokój.  Stoję jak porażony, w jego oczach dostrzegając coś znajomego.

– Czysto – informuje Harvey. – Jest tylko ten jeden.

 Nagle za nami rozlega się  jakiś dźwięk – Harvey odwraca się szybko, wzrokiem przeczesując przestrzeń. Przez drzwi wpadają dwaj mężczyźni i, sądząc po ich minach, nie są zadowoleni z naszej obecności.

– Co wy tu robicie? – warczy jeden z nich, krzyżując ręce na piersi. Ma zimne spojrzenie i głos ociekający wrogością. Koń próbuje się podnieść, przeraźliwie rżąc, jakby rozpoznawał swoich oprawców, a powietrze z każdą chwilą gęstnieje.

Ojciec Melody spogląda na nas. W jego oczach dostrzegam jednocześnie opanowanie i ostrzeżenie. Z napięciem przygotowuję się na najgorsze. Wiem, że jeśli dojdzie do konfrontacji, musimy być szybcy i zdecydowani – nie możemy sobie pozwolić na wahanie. Zazwyczaj w chwilach niebezpieczeństwa nie miałem żadnych obrazów przed oczami.

Teraz mam Mel i jej mamę. Nie wiem, dlaczego akurat one.

Serce zaczyna mi bić mocniej, widząc, że sytuacja zaostrza się błyskawicznie. Jeden z mężczyzn podchodzi bliżej, jego dłoń zaciska się na pałce, którą trzyma ukrytą przy boku. Jego spojrzenie jest pełne agresji.

Pan B. staje przed nami, próbując przemówić do nich spokojnym tonem.

– Przyjechaliśmy tu tylko po to, żeby zabrać konia. Wystarczy, że dacie nam odejść, a nie będzie problemu. Obejdzie się bez policji. Wy pójdziecie w swoją stronę, my w swoją – mówi, wyciągając ręce na znak pokoju. Ale widzę po ich twarzach, że nie mają zamiaru się wycofać.

– Nikt nie wchodzi na nasz teren bez konsekwencji – odpowiada jeden z mężczyzn, rzucając krótkie spojrzenie swojemu wspólnikowi. Ten drugi, w ekspresowym tempie, robi krok w przód, unosi pałkę i uderza pana B.  Zatacza się, ale utrzymuje się na nogach.

Nie myślę. Adrenalina przejmuje kontrolę nad moim ciałem, które działa automatycznie. Wpadam między nich, uderzając napastnika pięścią w szczękę. Uderzenie jest mocne, wystarczające, żeby na chwilę go zdezorientować. Kolejny cios wymierzam w brzuch, słysząc, jak sapie, próbując złapać oddech.

Harvey pojawia się tuż obok, rzucając się na drugiego mężczyznę, który też wyciągnął broń. Czuję znajomy płomień w ciele, gotowy walczyć na śmierć i życie. Chcę skupić na nich swoją uwagę, aby reszta mogła zabrać przerażonego konia i bezpiecznie wyjść.

– Niech pan wyprowadzi konia! Poradzimy sobie! – wołam do pana B, któremu na pomoc przybiega dwóch jego ludzi, ale zwierzę jest tak spanikowane, że też nie mają prostego zadania   

Jeden z oprawców chwyta mnie za ramię, próbując wykręcić mi rękę, ale wyrywam się, obracając i uderzając go łokciem w skroń. Upada, jednak zanim zdążam odetchnąć, drugi z nich rzuca się na ojca Melody, celując pałką prosto w jego głowę, i uderza z taką siłą, że ten upada na podłogę. Bierze kolejny zamach.

Nie pozwolę, żeby coś mu się stało. Wyskakuję do przodu, łapię go za rękę i wykręcam, wytrącając pałkę z jego dłoni, po czym uderzam go tak mocno, że osuwa się na ziemię, oszołomiony. Harvey z dwoma pozostałymi mężczyznami, próbuje uspokoić konia, który ciągnie się w bok, wyrywając się ze wszystkich sił.

Pomagam wstać Panu B. Chwieje się, ale mimo krwawiącego czoła, udaje mu się wyprostować, gotowy walczyć, gdyby trzeba było. Oddycha ciężko. Spogląda na mnie, a w jego oczach jest coś pomiędzy wdzięcznością a szokiem.

Nie ma czasu na dziękowanie. Widzę, że tamci zaczynają się podnosić, a jeden z nich sięga po coś przy pasie - coś, co wygląda jak nóż.

Zanim zdążamy się ruszyć, mężczyzna z nożem podbiega w naszym kierunku. Skaczę w jego stronę, blokując ramię, którym zamierzał uderzyć, i mocno chwytam jego nadgarstek, zmuszając go, by wypuścił broń. Krzyczy coś, ale dźwięki zlewają się w jedno nie ma znaczenia, co mówi. Liczy się tylko to, żeby nie  pozwolić mu skrzywdzić nikogo więcej.

Zamiast się poddać, drugi mężczyzna rzuca się na Harveya, próbując go zaskoczyć od tyłu. Widzę go kątem oka i rzucam się w jego stronę, łapiąc go za kurtkę i odciągając, zanim zdąży sięgnąć po nóż, który błyska w jego dłoni. Przewracamy się na ziemię, ale odpycham go kolanem, zanim zdąży sięgnąć po broń.

Harvey, trzymając linę, którą zabraliśmy ze sobą, i szybko wiąże nogi napastnika. W końcu, gdy jeden z mężczyzn próbuje się podnieść, pan B. podbiega i kopie go tak mocno, że ten pada na ziemię bez ruchu.

Przez chwilę panuje cisza. Oddychamy ciężko, patrząc na siebie z ulgą, że w końcu udało nam się ich obezwładnić. Podnoszę wzrok i widzę, że koń, który jeszcze przed chwilą był przerażony, teraz stoi spokojnie, jakby wiedział, że wszystko jest już pod kontrolą.

Ojciec Melody z trudem łapie oddech, podchodzi do mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu.

– Dzięki, Axel. Macie tę robotę bezterminowo.

– Dzwonię na policję – informuje jeden ze wspólników pana B.

– Dzwoń. – Wzdycha, i ociera krew, wypływająca z rany na czole. Gdy na mnie patrzy uśmiecha się, a w oczach ma dziwnie podejrzany błysk.

– Brakowało mi tego. Ostatnie pół roku było za spokojne, zaczynałem się nudzić – parska, i mruga do mnie okiem.

– Z pewnym rzeczy się nie wyrasta? – pytam, prowokacyjnie.

– A żebyś wiedział – mruczy.

– Od dzieciaka wiedziałem, że mamy ze sobą coś wspólnego. – Żartuję, chcąc się z nim trochę podrażnić.

– Nawet nie wiesz, jak dużo – odpowiada tak cicho, że nie jestem przekonany, czy dobrze usłyszałem.

 *

Wieczorem dopiero czuję skutki walki. Jestem zmęczony, ale dziwnie spokojny i rozluźniony. Harvey zajął łazienkę i od godziny leży w wannie, a ja siedzę przy pianinie, odtwarzając w kółko melodię, którą graliśmy z Mel. Ale nie mogę pójść z nią dalej, bo nie jest tylko moja. Ciągle przerywam w tym samym momencie, a w głowie pojawia się pustka.

Słyszę pukanie do drzwi. Wstaję od pianina i idę otworzyć drzwi. Zamieram na widok Melody. Stoi z dłońmi splecionymi za plecami, patrząc na mnie spod rzęs. Stoję bez ruchu, nie wiedząc, co powiedzieć. Czuję, jak serce przyspiesza, a reszta myśli rozpływa się, kiedy patrzę na jej twarz.

– Słyszałam, co się stało – mówi cicho. – Tata powiedział, że stanąłeś w jego obronie.

– Tak wyszło – mruczę, uciekając wzrokiem. – Musiałem zareagować, nic wielkiego.

Ona jednak nie daje się zwieść tej powierzchownej odpowiedzi. Przechyla głowę, jej spojrzenie jest badawcze, uważne. Przez chwilę czuję się jak dawniej – jak wtedy, gdy jeszcze byliśmy dziećmi, a ona próbowała zrozumieć, co mnie gryzie.

– Dla mnie to coś znaczy – mówi cicho. – I bardzo ci dziękuję.

– Serio, to nic takie... – Milknie oniemiały, gdy Melody wspina się na palce, układa dłonie na moich ramionach i przykłada usta do mojego policzka.

Ciepło jej dłoni i miękkość pocałunku na policzku sprawiają, że przez moment tracę równowagę – nie fizyczną, ale tę, którą próbuję zachować wewnętrznie. Zanim zdążam cokolwiek powiedzieć, Melody opada na pięty i odsuwa się o krok, patrząc mi prosto w oczy, jakby szukała odpowiedzi na jakieś pytanie, które nawet nie padło.

– To nie było nic – mówi cicho, z lekkim uśmiechem, który jest tak samo nieśmiały, jak i zdecydowany. Widzę w jej spojrzeniu coś, czego nie potrafię opisać, ale wiem, że jest prawdziwe i ważne. Jakby w tym geście chciała mi powiedzieć, że wierzy we mnie bardziej, niż ja sam w siebie.

Nie wiem, co odpowiedzieć. Mam ochotę powiedzieć, że dla niej zrobiłbym wszystko – ale słowa więzną mi w gardle, zbyt ciężkie, zbyt obnażające. Ostatecznie kiwam tylko głową, udając, że przyjmuję to z chłodnym spokojem, choć w środku czuję, jakby rozpalił się we mnie nowy płomień.

– Dzięki – mówię cicho, bo nie jestem w stanie wydusić z siebie nic więcej.

Jej wzrok omiata moją twarz, jakby chciała zrozumieć, co czuję, a potem z tym samym spokojem, z jakim przyszła, powoli odwraca się, i odchodzi. Jeszcze przez chwilę stoję w drzwiach, patrząc, jak znika w mroku nocy, zanim zamykam drzwi i wracam do pianina.

Próbuję zebrać myśli, i skupić się na melodii, ale uzmysławiam sobie, że bez Mel to bez sensu, i zamykam klapę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro