1.
Melody
Zabiją mnie...
Oskórują.
Oskalpują.
Wyrzucą w dzicz i każą radzić sobie samej.
Rzucą na pożarcie Arizonie – żądnej krwi, starej, mięsożernej kobyle.
Będą zawiedzeni.
Rozczarowani.
Wściekli...
– Nie, nie będą. Kochają mnie. Zrozumieją – odpowiadam cicho na swoje złowieszcze myśli.
Mama zawsze powtarzała, że nieważne, że czasem się nie udaje, grunt, że się próbowało.
Próbowałam. Naprawdę. Chciałam. Ba! Marzyłam o tym. Nieważne, że zamarzyłam studiować architekturę dopiero rok przed ukończeniem szkoły, a wcześniej upierałam się, że nie muszę się wybitnie dobrze uczyć, aby dostać stypendium, bo nie mam zamiaru iść na żadne studia. Właściwie to sama nie wiedziałam, co będę robić po ukończeniu szkoły. Ciągnęło mnie, żeby pojechać w podróż w nieznane na końskim grzbiecie. A co, nie mogłabym?! Albo roczny lot balonem dookoła świata...
W zasadzie zmieniałam swoje plany w zależności od kierunku wiatru. Prawda jest taka, że nie potrafiłam znaleźć czegoś, co zakotwiczyłoby mnie w czymś konkretnym. Decyzja o studiowaniu architektury była spontaniczna – lubię rysować, jestem w tym naprawdę dobra. Chciałam projektować ludziom domy marzeń, wzniosłe budowle, renomować zapomniane budynki z duszą, odkrywać na nowo ich dawną świetność .
Ale uwielbiam też fotografować – zatrzymywać chwile i wyciągać z nich, jak najwięcej, aby piękno, które dostrzegam zostawało na zawsze. Zdjęcia są ważne. Przy odpowiednim świetle, z dobrym okiem obserwatora można uchwycić niezapomniane chwile. W szkole byłam odpowiedzialna za tworzenie kronik, upamiętnianie cudownych momentów, a także moje zdjęcia były wykorzystywane do miasteczkowej gazety. Wiele ludzi mówiło, że powinnam się tym zająć zawodowo. Mogłabym być fotoreporterką, podróżować po świecie i przekazywać niezwykłe, poruszające serca historie.
Kocham również konie – pracę z nimi, to wszystko czego nauczył mnie tata, jak z nimi rozmawiać, rozumieć, jak zaleczyć ich rany, aby znowu beztrosko galopowały po łąkach bez strachu, że zostaną skrzywdzone. Zawsze właśnie to uważałam za najpiękniejszy i najbardziej niesamowity aspekt jego pracy.
I muzyka. Muzyka jest nieodłączną częścią mojego życia. Chodziłam na zajęcia muzyczne, które moja mama prowadzi z wujkiem Rossem, nadal cieszą się dużym zainteresowaniem wśród młodzieży w Pine Hollow. Nie gram tak wybitnie na pianinie, jak mama, ani na gitarze nie wywijam jak wujek Ross – czasem dawali razem takie popisy, że byłam pewna, że chcę iść w ślady mamy i dostanę się na Julliard.
Gwiazdą rocka też chciałam być, ale jednak talentu wokalnego matka natura mi poskąpiła. Brzmię jak kot zaplątany w drut kolczasty, do tego gwałcony przez jeżozwierza.
Aż ostatecznie doszłam do wniosku, że po prostu chcę wyrwać się z Pine Hollow, zobaczyć trochę świata, zaznać nieco innego życia, wyfrunąć spod opiekuńczych skrzydeł rodziców i poczuć trochę wolności. Studia tak na dobrą sprawę były tylko pretekstem do wyjazdu.
I zrobiłam to!
No i co?
No i wracam do domu po dwóch latach, stwierdzając, że to nie to, czego szukałam.
Porażka.
Tak się czuję, jakbym zaznała porażki. Moi znajomi są zadowoleni z kierunków, które obrali, żadne nie twierdzi, że się pomyliło, a ja z dnia na dzień porzuciłam prawie dwa lata nauki, stwierdzając, że to jednak nie to.
No i nie powiedziałam o tym jeszcze rodzicom.
Gdy mijam tabliczkę Pine Hollow wita, zbyt duże zmartwienie potencjalną reakcją rodziców na mój niespodziewany widok, powstrzymuje cisnący się na twarz uśmiech.
Na pewno będą rozczarowani. Byli dumni, gdy w ostatnim roku liceum nadgoniłam naukę, skupiając się całkiem na ocenach i zepchnęłam na bok wszystko, co mnie rozpraszało. Dostałam się na studia. Co prawda o stypendium mogłam zapomnieć, ale tata był gotowy płacić za moją dalszą naukę, byle tylko pozbyć się mnie wreszcie z domu i odetchnąć od ciągłego zamartwiania się, czy spóźniam się pół godziny, bo umarłam, czy znowu straciłam poczucie czasu, zbyt dobrze się bawiąc z przyjaciółmi – nic go nie wkurzało tak, jak mój brak punktualność.
Jednak mijając znajome miejsca mój niepokój zaczyna blaknąć, ustępując miejsca coraz większej radości. Wspomnienia zaczynają zalewać mój umysł, odganiając w kąt wszelkie niepokoje.
Już się cieszę na te cudowne poranki ze świergotem ptaków i zapachem siana. Tak strasznie tęskniłam za kąpielami w zimnej rzece, górskimi wędrówkami, biwakami w środku gęstego lasu, przy ognisku, pod namiotem lub gołym niebem. Za beztroskością dawnych lat.
Ach, i te cudowne festyny pełne muzyki, przepysznego jedzenia i atmosfery jedności, jakbyśmy wszyscy byli wielką rodziną – z drobnymi wyjątkami, bo w Pine Hollow, jak wszędzie, nie brakuje czarnych owiec. Są ludzie za którymi w ogóle nie tęsknie.
I ciasta cioci Crystal....
Mmmm, na samą myśl cieknie mi ślinka, czuję już zapach jej wypieków – jest po prostu mistrzynią, nie tylko w pieczeniu, ale w ogóle w gotowaniu.
Teraz sama nie rozumiem, co mnie podkusiło, żeby stąd wyjeżdżać.
Rodzice mnie zrozumieją. Kochają to miasteczko, tak samo jak ja. Widocznie tu jest moje miejsce na ziemi. Potrzebowałam dwóch lat, żeby to zrozumieć.
Ale czy oni zrozumieją, jak powiem, że jakaś niewidzialna siła kazała mi rzucić z dnia na dzień studia, grzebiąc ich ciężko zarobione pieniądze w błocie, i tak po prostu wsiąść w samochód i wrócić, bez oglądania się za siebie?
Mama może tak...
Brama jest już zamknięta, dochodzi dwudziesta trzecia. Mam nadzieję, że szok związany z moją obecnością nie przyprawi ich o zawał serca – fizycznie oboje trzymają się w sumie świetnie, ale ich psychika jest stanowczo nadszarpnięta. Ale czy to moja wina, że byłam takim niesfornym dzieckiem? Taka się już urodziłam. Ciekawa świata i pełna energii.
Zatrzymuję samochód przed bramą i gaszę światła. Wycieram spocone dłonie o spodnie. Spoglądam w lusterko i ścieram palcem osypany tusz. Biorę kilka głębokich wdechów i ćwiczę powitanie:
– Cześć, mamo. Cześć, tato. Wróciłam! – Nie, to brzmi strasznie fałszywie radośnie, nawet ja w swoim głosie słyszę, że coś przeskrobałam.
Może po prostu zadzwonię, żeby otworzyli mi bramę, bo przed nią stoję?
Chryste, jeśli mam problem z tym, żeby dostać się do własnego domu, to jak niby mam zamiar im powiedzieć, że z dnia na dzień porzuciłam studia, na które szła spora część ich dochodu? Chciałam ich odciążyć i dodatkowo pracować, ale upierali się, żebym skupiła się na nauce. Zawsze byli gotowi mi nieba przychylić, a ja teraz mam zamiar im wyskoczyć z taką bombą.
No nic, tata zawsze powtarzał, że trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny.
Ostatecznie decyduję się przejść przez płot.
Gdy jestem po drugiej stronie, czuję spokój. Jest tu tak cicho, że nocami odnosi się wrażenie, jakby nasze ranczo było na końcu świata, za to za dnia tętni życiem – to jakby drugie centrum miasteczka.
Z każdym krokiem zmierzam coraz pewniej do domu. Im bliżej jestem, tym większe czuję ciepło rozlewające się po sercu. To dobra decyzja. Może nie do końca dobry jest sposób, w jaki ją podjęłam, ale to zawsze był mój problem – najpierw robiłam, a później myślałam.
Ale jaki smak miałoby życie, gdyby tak wszystko na chłodno kalkulować? Gdzie ten dreszczyk emocji? Słodka niewiadoma? Pozwolenie losowi się zaskoczyć? Przecież uczenie się na własnych błędach, to najlepsze życiowe lekcje.
Światła w domu są pogaszone, ale z salonu przebija się blade światło telewizora. Czuję się jak policjantka, która właśnie ma zamiar przerwać czyjś spokój niezbyt dobrą wiadomością.
Pukam cicho do drzwi. Zaklinam w myślach wszystkie bóstwa, żeby stanęły dzisiaj po mojej stronie. Po chwili słyszę kroki. Drzwi się otwierają i wyłania się zza nich mama.
Boże, co za ulga, że to ona.
Przez chwilę patrzymy na siebie. Ona, jakby nie docierało do niej, co widzi, i ja – z szerokim, oślepiającym jak światła reflektorów uśmiechem.
– Cześć, mamuś! – Witam się przesadnie radośnie i zamykam ją w ramionach, zanim dotrze do niej, co się dzieje.
– Mel... ! – W jej głosie miesza się radość z nutą troski, strachu i zaskoczenia. Próbuje odsunąć mnie od siebie, ale wczepiam się w nią jak małpka, co tylko potęguje jej niepokój. Pyta zduszonym przez mój mocny uścisk głosem: – Kochanie, wszystko w porządku?
– Tak... Stęskniłam się. Ładnie pachniesz. Jakieś nowe perfumy? – Ściskam ją jeszcze mocniej, jak boa dusiciel swoją ofiarę, aby odciąć dopływ tlenu do mózgu, żeby wolniej myślała nad zaistniałą sytuacją. – Jest tata?
– Nie... Został wezwany do źrebnej klaczy... Udusisz mnie. – Bardziej stanowczo odsuwa mnie od siebie i skanuje wzrokiem moją twarz. Ściąga brwi. Wciąż trzyma mnie za ramiona, a ja ją. Jest coraz bardziej zaniepokojona. Mój uśmiech jej nie przekonuje, że to tylko zwykła niespodzianka. – Co się stało?
– A już od razu się stało – parskam nerwowo, potęgując jedynie jej czujność.
Mama odsuwa się od drzwi, nie spuszczając ze mnie wzroku. Wchodzę do środka i rozglądam się po przedpokoju, aby zyskać na czasie. W mojej głowie wszystko wyglądało znacznie łatwiej.
– Nic się nie zmieniło – mówię, jakby nie było mnie tu dziesięć lat.
– Co się miało zmienić w przeciągu ostatnich trzech miesięcy?
– No nie wiem... Mogłaś przemalować ściany, dodać trochę kolorów... Adoptować nietoperza, który zadomowiłby się w tej lampie... – Wskazuję palcem na sufit.
– Mel. Mów – wzdycha zniecierpliwiona. – Jesteś w ciąży?
– Co?! – parskam. – No co ty? Nie dopuściłabym do tego. Ciągle pamiętam lekcje taty o pszczółkach i zapylaniu.
Wzdrygamy się obie na wspomnienie sprzed kilku lat, gdy zaczął się przy mnie kręcić pierwszy chłopak i ojciec wziął na siebie zadanie uświadomienia mnie w kwestiach seksu. Jedna z figurek pszczółki, robiąca za rodzaj męski, skończyła zgnieciona pod jego pięścią.
– Ktoś cię skrzywdził? Przegrałaś pieniądze w kasynie? Oddałaś je bezdomnemu i nie masz teraz, jak opłacić czesnego? Pojechałaś na nieplanowaną wycieczkę z chłopakiem i przehulałaś pieniądze? Rozczulił cię widok psów w schronisku i przekazałaś darowiznę, a sama nie masz na chleb? Wyrzucili cię z uczelni...?
– O, widzisz, ciepło... – Unoszę palec, a ona brwi.
Przez jej twarz przemyka zaskoczenie. Otwiera szerzej oczy. Cofa się o krok i krzyżuje ręce na piersi.
– Wyrzucili cię z uczelni?
Cholera, czy naprawdę ze wszystkich wymienionych opcji ta była dla niej najmniej prawdopodobna?
– Trochę lepiej to wygląda, bo sama je rzuciłam.
Mama blednie. Chyba w jej oczach to w cale lepiej nie wygląda.
– Rzuciłaś studia? Tak po prostu?
– No tak. Rozmyśliłam się i...
– Kiedy się rozmyśliłaś, Mel? Ostatnio jak rozmawiałyśmy...
– Odpracuję pieniądze, oddam wam, przysięgam! Po prostu... Nie wiem, co się stało. To przyszło tak nagle i... Przepraszam.
Mama wzdycha.
– Nie chciałam was zawieźć, naprawdę – mówię cicho.
– Nie zawiodłaś nas.
– Tata będzie zły.
– Będzie zwyczajnie zaskoczony – odpowiada łagodnie. – Myśleliśmy, że jesteś szczęśliwa. Ani razu nie dałaś nam do zrozumienia, że żałujesz tej decyzji. – Mama obejmuje mnie i prowadzi do kuchni. Siadam przy stole, a ona wyciąga z szafki dwa kubki i wstawia wodę w czajniku.
– Co cię skłoniło do tego, Melody? – Nie słyszę w jej głosie żadnego wyrzutu, ale to właśnie moja mama. Zawsze musiała poznać powód mojego zachowania, zanim cokolwiek powiedziała. W jej ruchach jednak dostrzegam napięcie.
– To była dość spontaniczna decyzja. Głos serca, czy... Tam coś w tym rodzaju. – Spuszczam wzrok, gdy zerka na mnie przez ramię.
– Głos serca, mówisz. Ciekawe – mruczy pod nosem.
Coś wisi w powietrzu. Jasna cholera, czuję to w kościach. Chwytam serwetkę palcami i zaczynam ją zwijać w rulonik. Rozwijam i zwijam jeszcze raz, a milczenie mamy jest dla mnie coraz mniej komfortowe, ale zdaje sobie sprawę, że musi poukładać sobie to w głowie.
– Wiesz, Melody...
Nie mamy czasu porozmawiać, bo drzwi otwierają się i cała się spinam, słysząc głos taty:
– Cassie?! Co samochód Melody robi przed bramą?
Tata wkracza do kuchni, a na mój widok przystaje jak wryty. Uśmiecham się i mówię bezgłośnie „hej”, machając do niego palcami. Mruga powiekami, jakby chciał upewnić się, że nie jestem zwidem. Widzieliśmy się trzy miesiące temu na święta Bożego Narodzenia. Nie przyjeżdżałam zbyt często do domu, ilość nauki na to nie pozwalała. No i odległość. Miałam pojawić się dopiero w lecie, po zakończeniu roku.
Tata podbiera się pod boki i patrzy na mamę. Obracam głowę od jednego do drugiego. Znowu prowadzą tą swoją niemą rozmowę. Zawsze w takich momentach mam wrażenie, że rozmawiają ze sobą telepatycznie.
Mama odchrząka i macha dłonią w moją stronę.
– Mel ma ci coś do powiedzenia.
Wzrok taty przenosi się na mnie. On akurat lubi konkrety i walenie prosto z mostu, więc biorę głęboki wdech i wypalam na jednym wydechu:
– Rzuciłam studia.
Unosi wysoko brwi i otwiera usta.
– Ale spokojnie! – Uprzedzam żarliwie, nie pozwalając mu dojść do słowa. – Odpracuję pieniądze, podliczymy ile jestem ci winna. Będę harowała od rana do nocy u ciebie i znajdę jakąś dodatkową pracę na wieczory, żeby mieć na swoje utrzymanie. Nie będę wam siedziała na głowie, zamieszkam w chatce, będę płacić za siebie rachunki, dam radę. Wiem, że w pewnym wieku ludzie chcą już być razem, bez dzieci na głowie i takie tam. Przejmę część twoich obowiązków, możesz już powoli szykować się na emeryturę, świetnie mnie wyszkoliłeś, poradzę sobie, kręgosłup ci odpocznie, będziecie mieli więcej czasu dla siebie, pośpisz dłużej, wcześniej skończysz, pocieszycie się wolnymi wieczorami, ja jestem młoda, silna, nie straszna mi praca, przecież wiesz... – Biorę wdech, a tata nadal jedyne, co robi to na mnie patrzy bez mrugnięcia nawet tą cholerną powieką. – No. Tak zrobimy. – Opadam z powrotem na krzesło, choć nie wiem nawet kiedy wstałam, a po moim monologu ponownie zapada cisza, w której oni znowu na siebie patrzą.
Mama siedzi z brodą podpartą na splecionych dłoniach, a tata jak stał, tak stoi. Jego twarz jest nieprzenikniona, czyli ta najgorsza. Wygląda, jakby zastygł i tylko wzrok ma skierowany w stronę mamy. Czy on w ogóle oddycha? Mam ochotę pstryknąć palcami, żeby się obudzili z tego letargu. Czuję się jak jedyna żywa osoba w otoczeniu dwóch figur woskowych, a szum gotującej się wody nadaje tej chwili jakiś klimat grozy.
– Czy jest coś, co chcecie mi powiedzieć, bo tak na siebie patrzycie, jakbyście coś ustalali i czuję się wykluczona z tej rozmowy...
– Rzuciłaś studia. – Ojciec pociera brodę w zamyśleniu i siada na krześle obok mnie. – Na jakieś trzy miesiące przed zakończeniem drugiego roku. Po zaliczeniu egzaminów. Po prostu je rzuciłaś, tak? Nie lepiej było poczekać do końca roku i zrobić sobie przerwę, jeśli miałaś wątpliwości, czy chcesz jednak iść tą drogą? Przemyśleć na chłodno, bo podejrzewam, że tego nie zrobiłaś.
Drapię się po brwi.
– Jak tak mówisz, to nawet ma to sens. I tak, nie pomyślałam. Przynajmniej nie tak głęboko – mruczę zawstydzona.
– Poszła za głosem serca, Blake – odzywa się miękko mama.
Znowu te porozumiewawcze spojrzenia. To jest nawet gorsze niż, jakby szeptali między sobą w mojej obecności. A jednocześnie takie piękne. Ta ich nić porozumienia, sprawia, że nawet już nie potrzebują słów, aby ze sobą rozmawiać.
Tata łapie mnie delikatnie za brodę i obraca moją twarz w swoją stronę, gładząc palcem po policzku.
– Twój głos serca zawsze był głośniejszy od głosu rozsądku, co Promyczku?
– Jestem pewna, że to jakaś jeszcze niezaklasyfikowana wada genetyczna – mamroczę.
Tata kręci głową. Nie widzę w jego oczach ani dezaprobaty, ani złości na moje zachowanie, a byłam pewna, że tym razem przekroczyłam granicę jego cierpliwości. Patrzy na mnie z czystą miłością. I... rozbawieniem?
– Wygrałem, Cass – rzuca, zadowolony z siebie.
– Ledwo. Zabrakło trzech miesięcy. – Mama przewraca oczami, a ja marszczę brwi, patrząc pochmurnie to na jedno, to na drugie.
– Nie gadajcie, że założyliście się, ile wytrwam na studiach. – Zasłaniam twarz dłońmi.
Oboje parskają śmiechem.
– Zdawałam wszystkie egzaminy! Miałam dobre oceny, a moje projekty...
– Raczej obstawialiśmy, jak długo wytrzymasz bez tego. – Mama zatacza dłonią krąg i wiem, że ma na myśli nie tylko to miejsce, ale całe miasteczko.
Jestem wzruszona, bo nikt nie zna mnie tak dobrze, jak oni, a mimo wszystko nie próbowali zniechęcić mnie do podjęcia studiów i wyjazdu, twierdząc, że i tak wrócę.
– Wiemy, że jesteś zdolna. Nie musisz już teraz wiedzieć, co chcesz robić w życiu. Znajdziesz jeszcze swoją drogę.
– Ale tyle pieniędzy się zmarnowało...
– One są i ich nie ma. Nie narzekamy na nic, niczego nam nie brakuje – odpowiada miękko mama i ściska moją dłoń. – Cieszymy się, że jesteś. Tylko wiesz, że są telefony, prawda? Mogłaś nas uprzedzić. Młodzi już nie jesteśmy, różnie te twoje niespodzianki mogą się dla nas w końcu skończyć.
– Przepraszam – wzdycham. – Wiem, że mogłam to zrobić na sto różnych sposobów, ale...
Bałam się, że powiecie mi coś logicznego i zostanę do końca, a ja już nie mogłam. Musiałam wrócić.
– Z sercem ciężko dyskutować. Coś o tym wiem. – Mama rzuca spojrzenie tacie. Odpowiada jej uśmiechem i mruga okiem.
Ciągle mam wrażenie, że jest coś, czego mi nie mówią, bo co chwilę wymieniają te swoje spojrzenia. Ale to nic. Pewnie powiedzą w odpowiednim momencie, jeśli powinnam wiedzieć.
I tak czuję ulgę. Jak zwykle niepotrzebnie się nakręciłam. Przecież mam najlepszych rodziców na świecie.
– Kocham was bardzo, wiecie? – Gardło mi się ściska ze wzruszenia.
– My ciebie też córcia. – Tata całuje mnie w czubek głowy.
– Jesteś głodna? – pyta mama.
– Jak wilk.
*
Nie rozmawialiśmy zbyt długo, bo rodzice byli zmęczeni, odłożyliśmy rozmowę na następny dzień.
Gdy po długim prysznicu, wchodzę do swojego pokoju, zamykam oczy, rozkładam ręce i rzucam się na łóżko. Spodziewali się mojego powrotu. Nie są źli. Ale mam wrażenie, że coś przede mną ukrywają. Słyszałam, jak szeptali między sobą, gdy szłam na górę. Ojciec powiedział "nie teraz". Nie wiem, czy dobrze usłyszałam, ale mama chyba odparła, że powinnam zostać uprzedzona. Trochę mnie to zaniepokoiło. Mam nadzieję, że nie mają żadnych problemów.
Wstaję z łóżka i otwieram na oścież okno. Siadam na parapecie. Wdycham chłodne, rześkie powietrze. Uśmiecham się, wsłuchując w odgłosy lasu. Uwielbiam pohukiwania sów. Szelest liści, świadomość, że mieszkamy w miejscu, gdzie toczy się tajemne życie nocnych żyjątek.
Mój wzrok przykuwa blask światła z oddali, jakby w chatce – w której mieszkaliśmy, gdy byłam jeszcze malutka – zapaliło się w jednym z pomieszczeń światło, ale zaraz gaśnie, gdy tylko mrugam powiekami.
Potrząsam głową i przecieram oczy.
Musiało mi się tylko wydawać. Jestem zmęczona wielogodzinną podróżą i emocjami. Chatka od wielu lat robi bardziej za graciarnie, choć jestem przekonana, że nadaje się do zamieszkania ‐ dawniej zajmował ją jeden z pracowników ojca, który przyjechał aż z Kentucky, aby u niego pracować. Zanim zmarł spędził na ranczu kilka lat i od tamtej pory chatka jest pusta.
Jutro zacznę ją sprzątać. Nie chcę siedzieć rodzicom na głowie. Jestem dorosła, a to jest ich czas. Domy są w wystarczającej odległości od siebie, abyśmy mieli zapewnioną prywatność. I naprawdę mam zamiar odpracować te pieniądze. Nieważne, co tata mówi. Po prostu go odciążę. Haruje odkąd pamiętam i pomimo tego, że ma pracowników nadal woli większą częścią pracy zajmować się sam.
Przykładam głowę do poduszki. Mój telefon wydaje dźwięk powiadomienia. Resztkami sił spoglądam na wiadomość.
Ryan: Dlaczego znowu mnie wystawiłaś?
Przygryzam wargę i kasuję wiadomość, po czym blokuje jego numer. Niczego mu nie obiecywałam, żeby mógł wypisywać do mnie z wyrzutami. Z resztą, dałam mu jasno do zrozumienia, że nic z tego nie będzie.
Zapomni.
*
Budzę się chwilę po piątej, a kiedy otwieram oczy i natrafiam wzrokiem na znajome kąty, od razu wstępuje we mnie energia, której brakowało mi coraz bardziej w ostatnim roku. Coraz trudniej było mi wstawać z łóżka i zmuszać się do tego, żeby żyć. Na zajęciach odpływałam myślami, nawet nie miałam ochoty nigdzie wychodzić, co nie podobało się moim nowym znajomym. Z żalem muszę przyznać, że w Portland nie nawiązałam z nikim tak bliskich relacji, jakie miałam w miasteczku, przez co czułam się trochę samotna, choć nie mogłam narzekać na towarzystwo. Mama wczoraj powiedziała, że nie dałam im ani razu sygnału, że żałuję. Owszem, nie zrobiłam tego. Byłam pewna, że bez względu na wszystko zwyczajnie się przemęczę i skończę studia. Wszystkich mogłam oszukiwać, ale nie siebie.
Teraz w końcu czuję się sobą. Dokładnie tu, gdzie jestem. Mogę znowu oddychać pełną piersią.
Wstaję z łóżka, przeciągam się i ubieram. Poranki są nadal chłodne. Zakładam bluzę i spodnie dresowe, związuje włosy i cicho wychodzę z pokoju. Z sypialni rodziców docierają do mnie ich spokojne oddechy. Uchylam delikatnie drzwi i zaglądam do środka. Śpią twarzami zwróconymi ku sobie, a mama jak zwykle schowana w ramionach taty. Nigdy ich nie zastałam oddalonych od siebie. Uśmiecham się na ten widok i zamykam drzwi.
Schodzę na dół i zakładam buty. Na zewnątrz jest jeszcze ciemno, ale zawsze uwielbiałam poranne spacery w lesie – nieważne, jaka była pogoda, często przed pracą taty, a moją szkołą, razem ruszaliśmy w las – oboje wstawaliśmy bardzo wcześnie i wypracowaliśmy sobie takie rytuały. Uczył mnie różnych rzeczy, jak rozpoznawać po śpiewie ptaki, jak odnaleźć drogę do domu, gdy się zgubię, albo szukaliśmy śladów zwierząt. Znam te lasy jak własną kieszeń, bo setki razy je przemierzaliśmy.
Otwieram drzwi i zdejmuję z haczyka klucze od bramy, które chowam do kieszeni kurtki, ale zanim wyjdę, decyduję się również zabrać ze sobą strzelbę, a z kuchni pięć jabłek. Na poukładanie myśli w głowie, postrzelam do celu – za tym też tęskniłam.
Wychodzę na zewnątrz, a chłodne powietrze uderza mnie w twarz, zabierając resztki snu. Przeciągam się. Czuję jak powraca do mnie dawna energia. Obracam głowę w stronę stajni i zamieram. Jedna połowa drzwi jest otwarta. Nie na oścież, bardziej jakby ktoś się wślizgnął do środka. Skoro brama nie jest otwarta, to znaczy, że nie jest to żaden z pracowników taty. Z resztą, on nie lubi przerywać swojej rutyny i poranne karmienie koni należy do niego – nikomu nie oddał tego obowiązku. A skoro wciąż śpi...
Czyżby intruz?
Odkładam torbę z jabłkami. Przygotowuję broń i upewniam się, że jest naładowana. Ojciec w miasteczku cieszy się poważaniem, ale ma też wrogów. Są tacy, którzy chcieliby mu zaszkodzić. Bardzo starannie dobiera kupców, nie odda żadnego ze swoich „dzieci” komuś, kto nie wzbudzi w nim zaufania. Poza tym też trochę uchodzi za dziwaka – nie jest zbyt towarzyski, ani rozmowny, ale konkurencję jaką stworzył na przestrzeni lat dla hodowców koni w Pine Hollow i sporej części Montany jest tak duża, że nie wszystkim się to podoba. Gdyby zniknął z rynku hodowlanego, wielu by ulżyło.
Może znowu się komuś naraził?
Zbliżam się cicho do drzwi i zaglądam do środka. Pomimo, że w środku panuje półmrok po posturze jestem pewna, że to mężczyzna. Jest odwrócony tyłem, ubrany cały na czarno, z kapturem na głowie, przechadza się niespiesznie wzdłuż korytarza. Wślizguję się do środka, najciszej jak potrafię. Lufę mam wymierzoną w tył jego głowy. Robię kilka kroków w przód. Choć jestem pewna, że poruszam się bezszelestnie, on jakby wyczuł moją obecność, bo nagle przystaje.
Oboje zamieramy.
Żadne się nie porusza, chyba nawet nie oddycham, choć adrenalina przyspiesza mój puls.
Mężczyzna robi ruch, jakby chciał spojrzeć za siebie przez ramię.
– Nie ruszaj się i wyjmij ręce z kieszeni – syczę.
– To jak mam wyjąć ręce z kieszeni, skoro mam się nie ruszać? Sformułuj polecenie bardziej logicznie – odpowiada nad wyraz opanowanym, nieco ironicznym tonem.
Cóż... Trafna uwaga, ale nie pozwalam się wybić z rytmu.
– Mierzę do ciebie z broni, na twoim miejscu bym tak nie podskakiwała – zniżam ton, do groźnego pomruku. – Ręce do góry i odwróć się powoli, chojraku.
– Wszystkie baby takie niezdecydowane – warczy. – Szybciej byłoby strzelić. Puf, i po problemie.
– Nie kuś, bo cierpliwość nie jest moją mocną stroną.
– Nie śmiem wątpić.
– Prawidłowo. Rób, co mówię.
Mężczyzna bardzo powoli unosi dłonie, jakby chciał podkreślić każdy ruch, a jeszcze wolniej zaczyna się obracać. Każda sekunda zdaje się przeciągać w nieskończoność. Trzymam palec na spuście, czując chłód metalu pod opuszką palca, a moja ręka lekko drży – pierwszy raz w życiu mierzę z broni do człowieka. Z każdym kolejnym jego ruchem napięcie w powietrzu rośnie, zagęszczając przestrzeń wokół nas.
Nasunięty głęboko kaptur na jego głowie zasłania znaczną część twarzy, pozostawiając tylko fragment nosa i ust, które wykrzywiają się w ledwie dostrzegalnym, ironicznym uśmiechu. Jego głowa pozostaje lekko pochylona w dół. Nie widzę jego oczu, ale mam dziwne, niepokojące uczucie, że on doskonale widzi mnie. Przebiega mnie zimny dreszcz, wędrujący od karku aż po dolną część pleców. Nie wiem, czy to adrenalina, czy strach, ale czuję, jak moje serce zaczyna bić szybciej, mocniej, niemal bolesnym rytmem, jakby chciało się wyrwać z klatki piersiowej.
Mrużę oczy, a strzelba ciąży mi w dłoniach. Mój oddech, tak samo jak ciche parskanie koni zdaje się być zbyt głośne i intensywne. Powietrze wokół robi się ciężkie, prawie nie do zniesienia. Barki mam sztywne, nogi lekko ugięte, gotowe do nagłego ruchu, ale mózg jeszcze nie daje sygnału, co robić. Ściskam broń mocniej, a pot, który zaczyna pojawiać się na moich dłoniach, sprawia, że broń ślizga się lekko w uchwycie.
– Boisz się? – Jego głos nagle przecina ciszę. Jest cichy, niski, a słowa wydają się rozbrzmiewać jedynie w mojej głowie.
– To ty powinieneś się bać – odpowiadam, starając się brzmieć pewnie, ale sama słyszę drżenie w swoim głosie.
On również je słyszy. Śmieje się. Krótko i bezczelnie, co wzbudza mój gniew. Zupełnie, jakby był pewien, że wymierzoną w jego stronę strzelbę, dzierży dziewczynka, która w cale nie byłaby w stanie strzelić.
Nie wie, że jeśli zaszłaby taka potrzeba, strzeliłabym.
– Co mam teraz zrobić, skoro już spełniłem twoje polecenie i odwróciłem się? – pyta z sarkazmem, jakby nie traktował tej sytuacji poważnie.
– Jakiś ty posłuszny... – mruczę, starając się zachować pewność siebie, ale coś w nim powoli ją ze mnie wysysa.
– Chyba słyszę odrobinę zadowolenia w twoim głosie. W takim razie czekam na dalsze rozkazy, pani. – Jego ton staje się niski, niemalże intymny, jakby próbował wedrzeć się do mojej głowy i zahipnotyzować, czym mnie dezorientuje.
Na pewno jest młody, słyszę to po głosie. I pewny siebie. Zachowuje się tak, jakby codziennie włamywał się gdzieś i nieobce mu było doświadczenie z bronią wymierzoną wprost w niego. Albo zwyczajnie potrafi zachować zimną krew w kryzysowych sytuacjach.
– Zdejmij kaptur – rozkazuję.
– Ach, tak szybko koniec gry wstępnej? – pyta zawiedziony. – Przechodzimy do konkretów? Szkoda. Bo wiesz, możesz kazać mi się powoli rozbierać, żeby sprawdzić, czy nie jestem uzbrojony...
– Pamiętasz, co mówiłam o cierpliwości?
– Nie. Mam krótką pamięć.
– Zaraz ci przywalę. Rozbieraj się! – warczę.
– A jednak?
– Zdejmij ten kaptur! – poprawiam się, wkurzona, jak łatwo wybija mnie z rytmu.
– No mówię. Niezdecydowana. – Wzdycha teatralnie.
– Zamkniesz się?
– Przy wariatce chyba tak bezpieczniej – drwi.
Powoli, nie spiesząc się, jakby chciał jeszcze bardziej podkręcić napięcie, sięga po kaptur i jednym płynnym ruchem ściąga go z głowy, po czym unosi wzrok i nasze spojrzenia się spotykają.
Moje serce na chwilę przestaje bić. Wstrzymuję oddech w płucach. Nogi robią się jak z waty, ledwo jestem w stanie utrzymać strzelbę w dłoniach, które zaczynają drżeć. Czuję się, jakbym nie trafiła w schodek, żołądek podchodzi mi do gardła. Serce wybija szaleńczy rytm. Robię krok w tył, opuszczam nieco broń.
To niemożliwe...
– Witaj, Melody Wild. Kopę lat – mówi z bezczelnym uśmieszkiem na ustach.
Gdy tylko wypowiada te słowa w wyobraźni zamykam oczy i oddaję strzał.
Dobra, mam kilka rozdziałów w przód, jak się skończą będę się martwić 😅 Bardzo dobrze mi się piszę, więc w sumie nie widzę większych przeszkód w rozpoczęciu publikacji.
Dajcie znać, jak wrażenia, czekam na Wasz odzew ❤️❤️❤️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro