10 - 'Jesteś moim bohaterem'
Była tu. Sam nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Skoro teraz mnie odwiedziła, musiała się dowiedzieć. Nie przyszłaby bez powodu.
Była taka szczęśliwa... Może to dobrze, że pozwoliłem jej odejść? Ba! Kazałem jej odejść. W każdym razie, wyglądała na jeszcze bardziej radosną niż te dwa lata temu. A może po prostu, przy mnie każdy wygląda na szczęśliwego?
Na pożegnanie złożyła na moim policzku delikatny pocałunek. Wciąż przypominałem sobie jak jej wargi dotknęły mojej skóry. To tylko przyjacielski całus. Nic nieznaczący gest. Ale dla mnie to było coś magicznego. Amy Morrison pocałowała mnie w policzek. Kiedyś by mnie to nie zdziwiło. Ale po tak długim czasie, kiedy ja byłem w kiepskim stanie psychicznym...
W końcu wstałem z łóżka i sięgnąłem z szafy obszerną bluzę. Założyłem kaptur na głowę, aby móc spokojnie pospacerować. Chociaż Ci najbardziej zagorzali fani, i tak by mnie rozpoznali. Ratowało mnie jedynie to, że mieszkaliśmy w spokojnej okolicy, w której rzadko kręciło się paparazzi.
Na korytarzu złapała mnie jeszcze mama.
-Michael, gdzie idziesz? - zapytała zaniepokojona. Spojrzałem na nią spod kaptura.
-Idę na spacer. - wymamrotałem. Patrzyła na mnie nie do końca przekonana. Teraz rozumiałem Amy. Wszyscy bali się mnie wypuścić gdziekolwiek. Traktowali mnie jak niemowlę, które nie jest wstanie zrobić nic samodzielnie. - Nie zabiję się, spokojnie. - powiedziałem wprost. Mama spuściła wzrok. - Przepraszam... Wiem, że się o mnie martwicie ale nie wiem czy uda mi się być w pełni szczęśliwym kiedykolwiek... - wyjaśniłem ponuro. Zdjąłem na chwilę kaptur szarej bluzy.
-Myślę, że jutro z Amy powinniście sobie kilka rzeczy wyjaśnić. - odparła tylko i zniknęła za rogiem. Czy aż tak było to widać? Aż tak rzucało się to w oczy?
Głupie pytanie. Chyba każdy mógł to zauważyć. Kiedy Amy zniknęła z mojego życia, zmieniłem się o 180 stopni. Wszyscy z mojego otoczenia zauważyli różnicę. Rodzina, Quincy... Po prostu każdy kto mnie znał. Ta nagła zmiana bardzo ich zaniepokoiła. Jednak z czasem chyba zdążyli się przyzwyczaić, że nie jestem już tym samym pozytywnym Michaelem.
Szybko pozbierałem myśli i wyszedłem z domu. Z szafki zgarnąłem jeszcze okulary przeciwsłoneczne aby dodatkowo zakryć twarz. Założyłem kaptur i zacząłem się przechadzać. Dużo rozmyślałem. W końcu po to wyszedłem z domu.
Myślałem o jutrzejszym spotkaniu. Miałem spotkać się z Amy. Czułem się jak małe dziecko. Wszyscy teraz przesadnie się o mnie martwili. Uważali, że w każdej sekundzie mojego życia, obmyślam tylko w jaki sposób odebrać sobie życie. Oczywiście! To takie odprężające...
Nie miałem już zamiaru drugi raz tego robić. Od kiedy ujrzałem Amy, to wszystko natychmiastowo odeszło. Te myśli... Wszystko.
Chociaż wiedziałem, że nie jest mi dane być przy niej w każdej chwili i móc dotknąć wargami jej ust... Przytulić...
Nagle do moich uszu dotarły krzyki.
-Nie rozumiesz, że nie potrafię tak żyć?! - usłyszałem damski głos.
-Masz innego, tak? - warknął jakiś mężczyzna. Starałem się znaleźć źródło odgłosów. Coś podpowiadało mi, że powinienem tam pójść. Wytężyłem słuch i zacząłem skradać się coraz bliżej. Wciąż nie byłem pewien, czy moje przypuszczenia są prawidłowe. Z jednej strony, ten głos rozpoznałbym wszędzie. Nawet w tłumie wrzeszczących ludzi usłyszałbym jej delikatny szept. Tak kojący i słodki.
Wreszcie byłem już bardzo blisko nich. Nasłuchiwałem ich jeszcze chwilę. Wciąż nieustające krzyki. Jedynie blask księżyca oświetlał ich twarze. Czyli jednak...
Szybko podbiegłem i odciągnąłem faceta od Amy. Rozpoczęła się walka. Starałem się dać z siebie wszystko. Aby tylko ją obronić. Sam mogłem wylądować w szpitalu albo nawet umrzeć. Nie dbałem o to. To Amy była ważna.
Pomimo mojego osłabienia wynikającego z głodzenia się i słabego stanu psychicznego, próbowałem znaleźć moment, w którym mógłbym zabrać Amy i uciec do domu. Nie było to łatwe. Wymienialiśmy się ciosami i oboje nie zamierzaliśmy przestać. Spoglądałem przelotnie na Amy. Była zapłakana. Z jej dolnej wargi spływała krew. Pragnąłem to jak najszybciej zakończyć jednak nikt z nas nie chciał przegrać.
Wreszcie zebrałem wszystkie siły i odepchnąłem go najmocniej jak potrafiłem. Wykorzystałem ten moment i wziąłem Amy na ręce. Oplotła dłońmi moją szyję i wtuliła się we mnie mocno. Biegiem ruszyłem do domu i zamknąłem za nami drzwi.
-Zapłacisz za to! Ty i ten łajdak! - usłyszałem jeszcze krzyk mężczyzny. Byłem z siebie dumny, chociaż nie wyglądałem teraz najlepiej, to udało mi się go pokonać. Tylko kim on był? I dlaczego Amy spotkała się z nim tak późno?
-Dziękuję... Jesteś wspaniały. Naprawdę. - schlebiała mi nadal zapłakana Amy całując po raz drugi już dzisiaj, mój policzek. Uśmiechnąłem się i zaprowadziłem ją do mojej sypialni. Położyłem ją ostrożnie na łóżku i przytuliłem. Delikatnie oplotła dłońmi moje plecy. Wiedziałem, że potrzebuje wsparcia. Tylko gdzie był jej narzeczony, cudowny David White, kiedy jego księżniczka go potrzebowała?
Po chwili wypuściłem ją z uścisku i poszedłem po opatrunki, jak najciszej się dało, aby nie natrafić na nikogo. Nie miałem siły na odpowiadanie na pytania, które na pewno padłyby z ich ust, widząc mnie w takim stanie.
Skierowałem się do schodów. W moim umyśle kręciło się pełno myśli. Kim on był? Czy to tylko przypadkowy mężczyzna? A może miała z nim wcześniej coś wspólnego? Nie miałem pojęcia. Jednak nie chciałem już dzisiaj przemęczać Amy takimi pytaniami i postanowiłem zadać je jutro, kiedy być może jej emocje opadną. Pragnąłem zaopiekować się nią jak najlepiej mogłem. Nawet jeśli sam wyglądałem teraz jakbym właśnie zszedł z ringu bokserskiego.
Nagle poczułem jak w coś, a raczej w kogoś uderzam. Podniosłem wzrok i zaraz potem spuściłem, aby zakryć moją posiniaczoną twarz. To była Rebbie. Nie wiedziałem nawet, kiedy do nas przyjechała, gdyż mieszkała teraz ze swoim mężem. Zapewne mama lub La Toya poinformowały ją o mojej próbie samobójczej i to ją do tego skłoniło...
-Cześć... - przywitałem się słabo. Chciałem już iść, aby jak najszybciej wrócić do Amy. Jednak Rebbie chwyciła mnie za ramię i "zmusiła" abym został.
-Boże, Michael, co ci się stało? - zdziwiła się moja siostra. Czułem się niezręcznie, kiedy patrzyła na moją twarz z szeroko otwartymi oczami.
-Ja... Bo widzisz... Amy... - jąkałem się, nieudolnie próbując sklecić zdanie. Rebbie poklepała mnie po ramieniu. Nadal bolało mnie ono po szarpaninie z nieznajomym mężczyzną.
-Jutro wszystko mi opowiesz. - uspokoiła mnie i posłała przyjacielski uśmiech. Pokiwałem głową i udałem się na dół po opatrunki. Miałem nadzieję, że nie spotkam tam mamy. Ona nie pozwoliłaby mi wyjaśnić wszystkiego jutro. Chciałaby wiedzieć teraz, dlaczego jestem cały w siniakach. Tym bardziej po mojej próbie samobójczej. Wiem, że to dlatego, że się o mnie martwiła ale mnie to już męczyło. Każdy przesadnie się o mnie troszczył.
Na szczęście w kuchni, nie znalazłem ani mamy, ani nikogo innego. Byłem wdzięczny Bogu, że Josepha nie było akurat w domu. Gdyby zauważył, że Amy zostaje tutaj na noc...
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego jej nie lubił? Próbował zeswatać mnie z innymi kobietami, a jej nigdy nie mógł zaakceptować. Nawet jako przyjaciółki.
Szybko zabrałem bandaże i plastry, po czym udałem się do mojego pokoju, gdzie na łóżku leżała skulona w kłębek Amy. Chwilę na nią spoglądałem. Jednak nie potrafiłem patrzeć jak moja kochana Amy cierpi. Podszedłem do niej i pogłaskałem jej ciemne włoski.
-Już dobrze... Księżniczko... - powiedziałem cicho. Amy w końcu na mnie popatrzyła i uśmiechnęła się do mnie słabo. - Chodź tu. - poprosiłem. Amy przybliżyła do mnie swoją twarz, abym mógł opatrzyć jej ranę, która była wprawdzie niczym w porównaniu do moich śladów po walce. Odkaziłem przecięcie wodą utlenioną. Amy syknęła z bólu. - Spokojnie, jeszcze chwila i przestanie boleć. - próbowałem ją uspokoić. Pokiwała lekko głową i posłała mi piękny uśmiech, zupełnie jakby nic się nie stało. - Skończone. - oznajmiłem, gdy już nakleiłem jej plaster na odkażoną ranę. Nie mogłem uwierzyć, że ten drań ją uderzył. Nie znałem go ale już pałałam do niego nienawiścią. Skrzywdził taką piękną, niewinną kobietę! Przemoc wobec kogokolwiek jest zła i nigdy nie jest rozwiązaniem, a tym bardziej jeśli mężczyzna stosuje ją wobec kobiety!
-Pokaż się. - odparła Amy spoglądając na moją twarz. Po chwili odebrała mi wodę utlenioną i plastry. Odkaziła moje rany, które w większości i tak były siniakami, a tylko kilka z nich to przecięcia. Następnie nałożyła opatrunek.
-Dziękuję. - odparłem z wdzięcznością.
-To ja dziękuję, Michael. Jesteś moim bohaterem. - powiedziała ze łzami w oczach, po czym pocałowała delikatnie mój policzek. Uśmiechnąłem się lekko. Cieszyły mnie jej słowa. Szczere podziękowania. Czułem się wyróżniony. Bardziej niż gdybym dostał jakąkolwiek nagrodę. To cieszyło mnie bardziej, bo usłyszałem to z ust Amy. Mojej kochanej Amy...
W końcu się ocknąłem. Podszedłem do szafki i pogrzebałem chwilę. Po chwili wyciągnąłem jej moją ulubioną niebieską koszulę. Podałem ją Amy i pozwoliłem, aby wykonała wieczorną toaletę w łazience. Szybko wróciła. Tak jak się spodziewałem, raczej nie miała siły nawet na tak codzienne czynności. Ja także.
Chwyciłem za swoją piżamę i ruszyłem do łazienki. Przebrałem się i spojrzałem w lustro. Siniaki i plastry na twarzy tylko uwydatniały mój kiepski stan. Wcześniej i tak czułem się słaby. Jedynie słowa i obecność Amy, motywowała mnie do dalszego działania. Pomimo tego, że była już dla mnie niedostępna...
"Jesteś moim bohaterem..."
Powróciłem do rzeczywistości. Wyszedłem z łazienki i wróciłem do mojej sypialni. Amy siedziała na łożku oglądając zdjęcia powieszone na ścianach. Gdy byłem już bliżej, zauważyłem, na które tak spoglądała.
-Nadal je masz... - zauważyła przenosząc wzrok na mnie.
-A miałbym wyrzucić wszelkie wspomnienia? - zdziwiłem się. Zdjęcie ukazywało nas oboje, uśmiechniętych, w ogrodzie państwa Morrisonów. Był to maj 1976 roku. Dokładnie w urodziny Amy. Wciąż to pamiętałem. Każdy szczegół tego dnia...
Zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie urodzinowe Amy. Oprócz nas, było tylko kilka osób z jej dalszej rodziny.
Bawiliśmy się i słuchaliśmy piosenek The Beatles, śpiewając przy tym. Pamiętam jak ciocia Amy, myślała, że jestem jej chłopakiem... Tak bardzo chciałem wtedy, aby to była prawda... No właśnie, więc dlaczego nic nie zrobiłem? Przynajmniej nie tak jak powinienem... Tamtego błędu będę żałować do końca życia. Tamta kolacja...
-Mam nadzieję, że nadrobimy te dwa lata... - głos Amy, wyrwał mnie z rozmyśleń. Byłem dzisiaj wyjątkowo rozkojarzony. Cały czas wspominałem. Nasze beztroskie, nastoletnie lata. Zabrzmiało to jakbym był grubo po siedemdziesiątce... A w rzeczywistości mam tylko dwadzieścia dwa.
-Jasne... A teraz, wyśpij się... Dobranoc. - odparłem i już kierowałem się do wyjścia, kiedy poczułem jak Amy chwyta moją dłoń. Odwróciłem się w stronę dziewczyny.
-Gdzie idziesz? - zapytała zdziwiona i jakby... przestraszona?
-Prześpię się na kanapie... Śpij...
-Nie ma mowy! - przerwała mi szybko - Po pierwsze, nie będę cię wyganiać z własnej sypialni, a po drugie... Boję się... - wyjaśniła, ściszając głos. Czyli emocje nadal w niej siedziały...
-Amy...
-Proszę... - wyszeptała robiąc słodką minkę.
-No dobrze... - zgodziłem się "niechętnie". W rzeczywistości, bardzo tego chciałem. Jednak nie mogłem tego na niej wymuszać. Ma narzeczonego... Nie powinienem się w to wtrącać. Jednak, gdy sama mnie poprosiła... Nie potrafiłem odmówić.
Zgasiłem światło i położyłem się ostrożnie obok Amy, która od razu się we mnie wtuliła. Pocałowałem jej czoło, starając się ją uspokoić. Spojrzałem jeszcze na "moją" księżniczkę i zasnąłem, przypominając sobie słowa jakie wypowiedziała: "Jesteś moim bohaterem..."
***
Hej! W końcu powracam :D Następny rozdział pewnie nie pojawi się nie wcześniej niż za tydzień, bo przypadkowo usunęłam wszystkie rozdziały napisane na zapas...
No nic... Zapraszam do komentowania i głosowania! To serio motywuje!
Musicfreak739 :*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro