Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XIII

Choć wnętrza Białego Domku nie były wielce przestronne, zdołano na okazję bankietu zagospodarować je tak, by pomieściły i wszystkich gości, i muzykantów. Nie wiedziano tak naprawdę, kto i kiedy poczynił całe przygotowania, bo pani Bonheur biegała tam i z powrotem w nie większym, niż zwykle, zafrasowaniu, liczyło się jednak to, że na czas wszystko przygotowano i w odpowiedni wieczór spotkanie mogło się odbyć. Zgodnie z wolą Ludwika Ksawerego ta uroczystość stanowiła pewne oderwanie od monotonnej codzienności. Co prawda nie była huczna, ale swym miłym dostojeństwem i pewnym rodzajem przepychu pozwalała na poddanie się chwili zapomnienia. W sali, gdzie wszystko się działo, wystawiono przekąski i desery, jednak przedtem dla każdego znalazło się miejsce przy stole, w sąsiednim pomieszczeniu, gdzie zaplanowano na początek wspólny obiad. Już przy jego okazji pobrzmiewała muzyka skrzypiec.
Na gości składali się przede wszystkim najbardziej zaufali z dworu króla Ludwika XVIII, ale wiele osób przybyło także z zewnątrz. Wśród nich znalazło się kilku Polaków, mówiących zresztą wcale dobrze po francusku, a więc wykształconych i nie zdradzających obaw o trudną politykę. Jak się okazało, o tej nawet można było rozmawiać przy stole, gdy podano kaczkę. Był tu między innymi taki człowiek ponad trzydziestoletni, siedzący obok gospodarza przyjęcia, który nazywał się Czartoryski. Głosił on poglądy szczególne i zdawał się być ich co do joty pewien.
- Co jest ważne - mówił - to to, aby umieć się ustawić. Że nasz tu kraj, rozumie pan, nie umiał samych własnych swoich spraw wewnętrznych załatwiać należycie, to i sprawę jego przejęły państwa obce. I tym samym się, właśnie, ustawiły należycie. Ja sam wyjeżdżam na dniach. Do Rosji, tak, wracam właściwie, teraz jestem tylko przejazdem. Wracam z Sardynii do Moskwy. Tam mam posadę. Bo tam jest władza, stamtąd płynie siła i to siła wyczuwalna, rozumie pan. To jest mocarstwo.
- Niejeden... - wtrącała się na to inna Polka, przedstawiająca się "z Radolińskich Fiszerowa". - Niejeden mógłby pana nazwać zdrajcą.
- Inny za to powiedziałby o mnie, żem zwyczajnie przedsiębiorczy. Każdy pracuje na swoje, moja pani.
Na to już nie dostał odpowiedzi, bo owa panna, dorzuciwszy jedynie coś cierpkiego po polsku, zaraz zwróciła się do siedzącej nieopodal pani Solberg.
U jej boku znajdowała się córka, Helena. Pełnymi gniewu oczyma ciskała dyskretne błyskawice w stronę młodego Ludwika incognito, szczególnie po królewsku dziś pięknego. Ten zdawał się jednak tego nie zauważać. Był spokojny, melancholijny, z uwagą przysłuchiwał się wszelkim tematom politycznym, na jakie rozmawiano wokół stołu. Sam nie zabierał za nadto głosu, był w końcu o tym uprzednio ostrzeżony.
Nie umiał powstrzymać jednak języka w momencie, gdy dumny Czartoryski odezwał się do gospodarza takimi oto słowami:
- U miłego pana, przepraszam, w ojczyźnie, to może i jest coraz przyjemniej mieszkać, ale proszę spojrzeć, jak to się miało do roku 1789. Tu byśmy to nazwali anarchią.
- Pragnę zauważyć, że sytuacji obecnej podobnież nie można uznać za bezpieczną... - odrzekł na to Ludwik XVIII, ale jakoś apatycznie. Czartoryski wyraźnie nie zamierzał ustąpić i przystępował do wyłożenia, co uważał za pewne.
- Otóż rządzi u was teraz ten Bonaparte.
- Drugi rok, tak...
- Proszę powiedzieć, czy to nie jest godna głowa państwa? Kto tak prowadzi armie do boju i wygrywa, ten może podobnie prowadzić kraj. Otóż dobry wódz to jedno, władca to drugie. Ten zaś reprezentuje typ szczególnie warty uwagi, człowiek ten jest bowiem rodzajem karierowicza, warto, uważam, jest mu się przyglądać. To człowiek nowoczesny.
- To tyran.
Czartoryski odwrócił głowę, te dwa wyraźnie zaakcentowane słowa padły bowiem nie z ust gospodarza, ale od samego młodego Ludwika, który pełnym napięcia spojrzeniem wpatrywał się w jegomościa. 
- Przepraszam, a panicz to...?
- Mój kuzyn, Karol - wtrącił natychmiast Ludwik starszy, chcąc najwyraźniej przejąć rozmowę. Między jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka zakłopotania, a pulchny podbródek zadrżał. Pomimo jego ostrzegającej postawy, młody Ludwik uniósł tylko podbródek i bez zawahania mówił dalej.
- Napoleon Bonaparte to tyran, który raz pomógłszy ludowi, pod przykrywką antyrojalisty sam poluje na tron, który nie winien być mu pisany. To karierowicz, owszem, ale jakim kosztem buduje on swoją karierę? Wspina się po trupie Francji, jaką uczynił swoją drabiną ambicji. Może i wielki jest z niego wódz, ale sposób, w jaki rządzi nie wiedzie do niczego dobrego. Wykorzystuje swoją pozycję, bo może nie długi czas się na niej utrzymać. Chwycił Francuzów w garść i w ten sposób rozwiązuje problemy - osadza maruderów po więzieniach.
Czartoryski uśmiechnął się, unosząc wysoko brwi.
- I to, twoim zdaniem, nie jest odpowiedni sposób prowadzenia państwa, chłopcze?
- W żadnym razie - uciął twardo Ludwik. - Bonaparte zapomina przede wszystkim o prawowitych władcach francuskich, których zmusił do życia na emigracji.
Gospodarz opuścił ciężkie powieki i smutno wpatrywał się w stół, zawiedziony. Atmosfera stała się tym więcej napięta, że większość z gości umilkła, by posłuchać, co dystyngowany, cichy dotąd młodzieniec może mieć do powiedzenia. Jego żarliwe słowa nie zrobiły jednak wrażenia na Czartoryskim, ten bowiem jedynie uśmiechał się przez cały czas ze słabą zjadliwością, ostatecznie zaś wydał z siebie cichy pomruk śmiechu.
- Cóż za gorąca krew - zauważył z ironią. - Wy, Francuzi, zawsze macie gorące serca. Drzemią w was nieustannie zapędy rewolucyjne, nie mówcie, że nie. Doskonale się w panem rozmawia o polityce, panie Karolu, choć z tym temperamentem nie doszedłby pan do żadnego stanowiska na górze. - Tu zwrócił się do gospodarza z szerokim gestem dłoni. - Proszę mi wybaczyć, że podburzyłem pańskiego kuzyna. Atmosfera stała się przez to odrobinę nieprzyjemna.
- Ufam, że taniec to naprawi - mruknął z konieczności starszy Ludwik, nie spoglądając nawet na młodszego. 
Ten, uderzony w pewien sposób takim potraktowaniem, speszył się i jako pierwszy odszedł od stołu, kiedy tylko na to pozwolono. Nie miał ochoty na taniec, ale przeniósł się z resztą do bocznej, przestronnej sali, gdzie zaraz przy akompaniamencie klawikordu i fletu kilka par przystąpiło do odtańczenia menueta. Było w tym, pomimo uśmiechów i jasnych barw strojów tańczących, coś niezwykle melancholijnego, co kazało stojącemu w kącie młodzieńcowi przypomnieć sobie niedawną lekcję ze stryjem na temat swego przodka, Ludwika XIV. Tego króla podziwiał w sposób szczególny i wierzył, że gdyby któregoś dnia objął tron, starałby się rządzić na jego wzór, choć czasy były już nie te same. Na bale i zabawy był czas tylko niekiedy. Ciekawe, czy Bonaparte, gdy wracał z wojen, balował tak samo, jak oni tutaj? Naraz stanęły mu przed oczami jeszcze inne zabawy. Przypomniał sobie pałac w Tuileries. Nie wiedział tego przedtem, ale teraz już nauczył się, że wydarzenie, które tak jasno sobie przypomniał, miało miejsce w sierpniu 1792 roku. Pamiętał, jak bawił się z siostrą w ogrodzie, pod okiem matki. Ta ostrzegała jednak, że nie jest teraz bezpiecznie za długo być na zewnątrz. To był ładny dzień. Świeciło słońce. Matka miała na sobie błękitną suknię, a on przez pierś przerzuconą równie błękitną szarfę jak tę, w której chadzał jego ojciec. Ojca zobaczył, gdy wrócili do wnętrza pałacu. Był niespokojny. Coś powiedział matce, zdążył tylko jej coś powiedzieć - potem zjawił się lud. I Pierre, był tam ten dobry żołnierz, Pierre. 
Motłoch zamordował i Pierra i innych strażników, nie gotowych na nagły atak. Pojmano całą rodzinę. Pojmano jego, by zamknąć go w celi; jego ojca i matkę, by sądzić ich i ściąć. Tego dnia zrobił pierwszy krok ku byciu sierotą, pierwszy krok ku tułaczce.
Grała muzyka, trwał taniec.
A wcześniej, jeszcze wcześniej... lud śpiewał pieśń, wdrapując się na złote kraty ogradzające pałac w Wersalu. Lud śpiewał tę samą piosenkę, której on się nauczył. Matka zabierała go od okna, żeby nie słuchał, a ojciec chodził wtedy strapiony bardziej, niż kiedykolwiek. Nie uśmiechał się. 
Te kolory, ta feeria barw, tu czerwona suknia, tam błękit wstążki - i ta muzyka, czy to nie ta sama pieśń, którą śpiewał tłum? Ten sam tłum, który zamordował jego rodzinę, który zmusił go do tułaczki, ci sami rewolucjoniści, biedacy, ta kuchta - tak samo i teraz mogłaby tu wpaść, naprzeć na okna, wyważyć drzwi, kto by ich powstrzymał? Schorowany Ludwik XVIII padłby jeszcze i tu, na podłogę, po której stąpali tancerze i zginąłby tak samo, jak jego brat, niegdysiejszy król. I ktoś zaraz rozpoznałby w tym młodzieńcu zaginionego Delfina, uznanego martwym - i jego też by zabito. Niemal widział krew rozlaną po jasnej posadzce, a za oknami nienawistne twarze tłumu.
Przebiegł przez sam środek sali i wypadł na zewnątrz, nim łzy przesłoniły mu klarowność widzenia. Biegł tak długo, aż nie upadł kolanami na trawę, by rozpłakać się zupełnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro