XII
Wielki Ludwik XVIII miał pulchną twarz i krótkie palce, ale pod oczami rysowały mu się sine cienie, a policzki zapadały się, nadając obliczu chorobliwego wyglądu. Od dawna poruszał się niezgrabnie, męczony podagrą, co potęgowało jedynie niedawne, leczone z trudem odmrożenie nóg po zimowej ucieczce z Mitawy. Był otyły i marny. Król, który zmuszony jest do chowania się pod okryciem innych i który nie ma ani tronu, ani właściwego swego ludu, z trudem może być nazywany władcą. Nie włada wszakże nikim ani niczym. Zdany jest na cudzą łaskę, na obce pieniądze - i gdyby nie nazwisko lub pewien rodzaj obiecanych wpływów, które zapewniają podobną pomoc, skazanym byłby nie tylko na tułaczkę, ale i na nędzę. Ten jednak nie żył wcale nędznie, choć wzbudzał pewne ogólne wrażenie żałości. Wydawało się, że bez ustanku robił dobrą minę do złej gry, chcąc przekonać i swój ubogi dwór i samego siebie, że co zostało zrujnowane, to da się jeszcze postawić na nowo. Nawet, jeśli w ojczyźnie odbudowywanej przez kogoś innego nie mógł być ani monarchą, ani nawet gościem. Pozostawał "tym Burbonem", ostatnim ocalałym, raczej szkodzącym Napoleonowi w swej roli Ludwika, osiemnastego tego imienia, symbolu dawnych zasad, które w nieoczekiwanej formie powracały po niecałych dwunastu latach.
W chwili, gdy młody Ludwik wniósł do pawilonu łazienkowskiej Pomarańczarni obiecaną tacę chłodnych deserów, jego stryj stał pod przeszkloną wielkim oknem ścianą, otoczony przez kilka zaufanych sobie osób. We wpadającym przez okna jasnym świetle przypominał wielką, nieforemną plamę atramentu, powstałą przez omyłkę na ważnym dokumencie. Teraz, wraz z tą swoją świtą, oglądał nowy, tymczasowy nabytek tego miejsca. Była to rzeźba marmurowa, antykizowana, dzieło jakiegoś zapewne Włocha, a przedstawiało Zeusa jako młodzieńca, o twarzy pełnej uporu, zwróconej gdzieś ku niewidocznej dla postronnych przestrzeni. Był obnażony, piękny, ale przy tym zdawał się zapowiadać zemstę. U boku przytrzymywał starą kozicę, pod kopytami której leżał niedostrzegalny od razu sierp. Z dzieła tego, choć nieruchomego i zimnego, wionęło pewnym rodzajem budzącej się siły. Podchodząc bliżej, Ludwik usłyszał, jak jedna z dam mówi:
- Jakiż on ma złowrogi wyraz oblicza...
I poczuł osobliwy rodzaj współczucia z posągiem, który pierwszy raz widział.
Nim jednak zdążył być zauważonym przez kogoś ze zgromadzonych wokół rzeźby, pani Bonheur wyrosła za nim jak spod ziemi i w sposób ganiący odciągnęła na bok. Przejęła też tacę, stawiając desery na przygotowanym nieopodal stole, gdzie były już napoje i inne rodzaje słodyczy. Gospodyni podziękowała półgłosem, by nie przerywać odleglejszej obserwacji rzeźby, ale nie trwało ono długo. Zaraz sam pan Ludwik wymówił się bólem nóg i pozwolił sobie przejść do stołu, gdzie zasiadł w swoim fotelu. Wówczas cały jego zastęp także się rozproszył: jedni podeszli za nim, gdy inni zostali jeszcze przy marmurowym monumencie. Do tego podszedł też w tej chwili młodzieniec. Spojrzał na ciosaną twarz; widział w młodym bogu greckim tego, kto jak on ukrywa się przed kimś wielkim, potężnym, przed prawodawcą, który jednak upadnie pewnego dnia, by nastała sprawiedliwość, a władzę objęli ci, którzy zasługiwali na to od dnia wyrwania się z chaosu. I mit ten tak właśnie się kończył: następował należny porządek.
- Wygląda mi na wielce zatroskanego - dotarł do Ludwika głos od jego prawicy. Nie musiał od razu zwracać się tam, by do delikatnego brzmienia dodać odpowiedni obraz.
- Na zdeterminowanego raczej - rzekł, nieznacznie przekręcając głowę. - I nieznoszącego więcej życia, na jakie go skazano.
Stała przy nim młoda dziewczyna, słodka jak zakwitająca wiosną jabłoń. Podobnież do jej kwiatów miała jasne lico, usta czerwone jak dorodny owoc, oczy zaś głębokie i ciemne niby kora drzewna. Pomimo młodego wieku odznaczała się pewnym zamiłowaniem do ekstrawagancji stroju i fryzury. Szczególnie lubiła perły lub przynajmniej ich imitacje, którymi i tym razem ozdobiła swoją beżową, kwiecistą suknię. Włosy miała upięte w stylu niemalże wersalskim. Była może ładna, ale zdawała się przesadzać. Na Ludwika zaś robiła nieszczególne wrażenie. Nazywała się Helena Solberg; jej francuski nosił twardy akcent szwedzki, ale był płynny.
- Myśli pan, panie Karolu - snuła dalej z pewną emfazą - że taki bohater antyczny to jest samotny? Proszę spojrzeć, tu ma tylko kozę do towarzystwa...
- A nieraz najpewniej i nikogo.
- Ot co. - Uśmiechnęła się wdzięcznie. - I sam... jak to pan ujął?
- Męczy się.
- Nie nie, to było... to słowo...
- Nie znosi - uciął Ludwik. - Nie znosi podobnego życia. Podobnej klatki.
- Och! Zdaje się, że panu gorąco.
Istotnie młodzieniec poczerwieniał nieco, ale nic nie orzekł teraz, tylko ruszył prosto ku wyjściu. Panna Helena, domyślając się, że to dla złapania powietrza, skinęła matce będącej przy stole i wyszła za nim. Nie protestował. Chwilę szli w milczeniu; w dłoni jej zaczął drżeć wachlarz.
- Czy panu lepiej? - szepnęła wreszcie, by otrzymać nową suchą odpowiedź:
- Lepiej.
- Duszno bywa w pawilonie - zgodziła się jak gdyby sama ze sobą. - W tych gorących dniach to nadzwyczaj. Ale tu na dworze jest naprawdę ładnie i przewietrzyć się można, i cienia zażyć. A wiedziałby pan, panie Karolu, jakie bajki krążą o tych tam stawach...
Ludwik wykonał gest, jakby odpędzał owada, lecz zaraz spojrzał uważniej na zarumienioną twarz Heleny. Ta zdawała się jeszcze pokraśnieć, widząc choć cienką szansę na zyskanie jego zainteresowania.
- To znaczy? - dopytał.
- Och, a czy to aby wypada mówić... - Zachichotała nerwowo, spuściła wzrok i przytykała wachlarz do uśmiechniętych ust. Przemogła się. - Tu podobno jeszcze za tego jednego króla to dziewczęta przychodziły w sekrecie. I brały kąpiele po sadzawkach... Rozumie pan, jak na tych obrazach, toaleta Diany czy podobne...
- Rzeczywiście: bajki! - Ludwik wielkimi oczyma zapatrzył się przed siebie.
Na zakręcie nagle przystanął i bez wahania zatrzymał i idącą obok dziewczynę.
- A skąd takie?
- Och... słyszałam w towarzystwie. - Zapłoniła się, więc dał jej spokój. Humor jego jednak dziwnie się poprawił.
Przy nieustannym trzepocie wachlarza przeszli aż pod Pałac Na Wyspie, tam zaś zasiedli na marmurowym stopniu, gdzie młodzieniec wpatrywał się ciekawsko w wodę; Helena wpatrywała się w niego.
- Będzie pan na bankiecie? - zapytała cichutko. Nie zrozumiał. - Jego wysokość król Ludwik planuje bankiet za dni kilka, tutaj, w Białym Domku. Mówił, że tak sztywno się tutaj trzymają, że należy przypomnieć sobie dawne zabawy. Niech się pan pojawi! Pan na pewno wybornie tańczy, panie Karolu...
Usta jej drżały, a on milczał. Spuściła więc wzrok, złożyła dłonie i nie śmiała się ruszyć, nim by jej nie pozwolił lub nie odpowiedział choćby słowem. Gdy to uczynił, aż zadrżała.
- A więc wam jest w głowach tylko taniec - mówił z upiorną melancholią. Wreszcie spojrzał na nią, z chłodem w jasnych oczach. - Wam, tak, kobietom. Taniec, zabawa, flirt. Kąpiele w sadzawkach przy świetle księżyca, w wielkiej tajemnicy. Jakie to ciekawe! Krycie się za fałdami sukni, by w chwili odpowiedniej tu odpiąć guzik, tam zadrzeć halki i skusić. Po to tylko są te całe falbanki, te perełki, gorsety, to wszystko jest dla kuszenia. Kobieta ma być wężem, ma podsuwać jabłko. Czymże dzisiaj mógł być ten lud, gdyby go Marianna, kobieta, nie wiodła na barykadę? Na śmierć? Jakże niewiele jest was szlachetnych. Stanowić ozdobę w portrecie na salonach, dodatek do historii. Ma pani czelność chodzić za mną, świecić oczami, odsłaniać szyję i na cóż pani liczy? Brzydzę się panią. Otóż cała prawda. To szlachetny rodzaj kobiecy sam na siebie zsyła tę klątwę, że się staje ohydny. Ileż więcej jest dostojności w matce, obnażonej przez biedę, co dziecko przyciska do piersi, aniżeli w pani, co mnie judzi swoimi opowiastkami.
Nie poruszyły go ani łzy w oczach dziewczęcia, ani jej nagłe zerwanie się ze stopni, tak że suknie jej się zakołysały i zadrżała.
- Och, co za okropne rzeczy! - wykrztusiła. - To pan winien się wstydzić, mówiąc takie... Jak pan może!
Po czym odbiegła, przestraszona. A on wstał, końcami butów przystanął na krawędzi stopnia i spojrzał w wodę. Był nieporuszony, ale zamyślony. Moment goryczy zdążył go opuścić - wróciła melancholia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro