X
Po długim czasie podróży tym samym powozem, ale z zaprzęgiem różnych koni, zdołano pokonać granicę francuską, wjeżdżając od południowego-zachodu do Włoch. Krajobraz stopniowo przechodził przemianę od płaskich równin, przez faliste pagórki, aż po trudny, skalisty odcinek zrębów Alp, których pokonanie zajęło niemalże tyle samo czasu i wysiłku, co cała podróż na południe. Na przemian stawało się ciepło i zimno, by potem, po mozolnym brnięciu przez góry, temperatury ponownie zaczęły miarowo wzrastać. Był w tym i wiadomy trud i pewien romantyczny czar, gdy podróżni obserwować mogli miękkie, różowe światło poranka wschodzącego nad ostrymi urywkami skał, barwionymi jutrznią na odcienie fioletowe, sine i błękitne. Całość tworzyła pewną aurę tajemniczą, niemal magiczną, budząc w podróżnych nawyki marzycielskie.
Zwłaszcza urzekały podobne widoki Kordettę - ten nierozwinięty kwiat kontrrewolucyjnej, rojalistycznej kobiecości, tę zaniedbaną Mariannę, wiodącą nie tyle ku rozruchom, na barykadę, tylko ku spokojnej wolności. Ku azylowi. Ten miał być odnaleziony w miejscowości włoskiej, którą angielski poeta uczynił jaśniejszą mocą swego dramatu, w Weronie. Taka była wola barona de Batz i w woli tej leżała nie tylko słuszność, ale wręcz konieczność. Należy zwrócić uwagę, że Kordetta, która co prawda nigdy swojego stałego miejsca na świecie nie miała, znała tylko pejzaż miejski, szaro-szkarłatny obraz wielkiego Paryża. Wszystko zatem, co teraz mogła oglądać - od równin i stoków, przez wąskie rzeczki, polany, skalne zapadliska, aż po zmianę nieba od świtu po zmierzch - wszystko to napełniało ją zachwytem. Choć zdarzały się momenty, że musiała długo iść, bo nie miała jak król swojego Moreau, który to wziąłby ją na barana i niósł, nie śmiała narzekać. Na początku baron obiecał jej wolność i lepsze życie; teraz je widziała. Szczęście stawało się niemal namacalne: w odblaskach słońca w śniegu, odbiciach błękitu w sadzawkach, granatowych cieniach kłębiących się pomiędzy iglastymi gałęziami - przede wszystkim zaś w świergocie ptaków i lekkich krokach wiewiórek czy jeży. Wszystko to było naturalne, żywe, a przy tym doskonałe. W oczach biednej dziewczyny potęga przyrody urastała do rangi niemal boskiej. Właściwego świętym uniesieniom zachwytu doznała pewnego razu, gdy oglądać mogła, jak mały Ludwik siedzący w topniejącym śniegu spod Alp zdołał w jakiś sposób przywołać ku sobie dwie sikorki. Było w tym widoku coś szczególnie wyjątkowego, pod pewnym względem mistycznego.
Ostatnie dni przed dotarciem do celu były już niemal zupełnie ciepłe i przebiegały bez przykrych niespodzianek. Gdy jechano przez niemal płaskie, słoneczne równiny północnych Włoch, siedzący na koźle obok woźnicy żołnierz Deutmont podsumował sprawnie:
- To nam się udało. Pokonaliśmy cały kraj i barierę gór, nie wpadliśmy ani na granicy, ani jeszcze u siebie. Nie zżarły nas choroby. Nawet najadaliśmy się i spać było gdzie. Dawali nam konie, jeśli zapłaciliśmy. I pieniędzy starczyło na małe wygody. Udało nam się! Wyszło, jak powinno było wyjść.
Woźnica żuł trawkę, kiwał głową i patrzył przed siebie.
- Gdyby tylko baronowi dane było zobaczyć to, co nam - spostrzegł nie mniej trafnie i umilkł.
Tego wieczora powóz zatrzymał się w Trento. Na ostatnią noc wspólnej podróży wynajęto tyle pokoi w przydrożnej karczmie, że każdy miał własne łóżko. Znalazła się nawet balia z wodą, w której to, choć nie była pełną pachnących mydeł wanną, mały król mógł umyć się przed jutrzejszym, ważnym dla niego dniem. Po kolacji i po tym myciu, ale jeszcze przed położeniem się do łóżek, o wygląd Ludwika zadbała Kordetta, rozczesując mu włosy, które do tego czasu zdążyły sięgnąć ramion. Jak nigdy zwróciła przy tym uwagę na ogólną aparycję chłopca. Od kiedy jadł więcej i wychodził na słońce, jego i tak jasna cera nabrała porcelanowego połysku. W tej delikatnej twarzy wyraźnie odznaczały się pełne wąskie, choć mocno czerwone usta i duże oczy o zabarwieniu tęczówek szarawo-błękitnym. Była to bez dwóch zdań twarz szlachetna, nie byle jaka; twarz pełna arystokratycznego wdzięku od zawsze i prawdopodobnie na zawsze. Tak pysznie zarysowany podróbek służyć powinien do trzymania go w górze, a ładnie skrojone wargi do posyłania dostojnych uśmiechów.
Co więcej, następnego ranka król dostał specjalnie czystą koszulę, kamizelkę niebieskiej barwy, takie same pantalony (choć uchodziły one już za przejaw dawnego, przemijającego stylu), białe rajtuzy i nowe buty z klamrami. Tak ubrany czynił wrażenie, które kazało Kordetcie westchnąć z zachwytu.
- Ależ dostojnie wyglądasz! - ucieszyła się, ale zaraz powstrzymała śmiech i z przesadną gracją dygnęła, ujmując boki swej sukienki z twardego materiału. - To jest... Ależ dostojnie wyglądasz, wasza królewska mość.
- Tak mi się podoba - zgodził się Ludwik, oglądając się dokładniej. - Kiedyś tak się nosiłem...
- I wierzę, że jeszcze będziesz miał okazję tak właśnie się nosić, panie. Czy możemy iść?
Król skinął głową i oboje dołączyli do reszty, gdzie jeszcze tylko ksiądz Tremblay dopinał czarną szatę, którą i tak zwykł ukrywać pod rodzajem cienkiego płaszcza, dla zachowania choć odrobiny niepoznaki. W tej chwili wszyscy obecni, którzy zobaczyli małego monarchę, zdali się zupełnie nim zachwyceni.
- Nareszcie wygląda, jak należy - zauważył Moreau, uśmiechając się pod wąsem i jako pierwszy przystępując do chłopca. Ten obdarzył go niemal dumnym uśmiechem. - Dobrze zobaczyć się chociaż raz w dworskim stroju, wasza miłość. Taka sytuacja może się już nie powtórzyć.
- Jak to?
- Moreau - upomniał łagodnie Tremblay. - Uważam, że powinniście już iść. Zdążysz jeszcze pomówić... Czy mogę?
Żołnierz przytaknął, posłał monarsze ostatni uśmiech, po czym zarówno on, jak jego kompan, Kordetta i woźnica opuścili najmowany dotąd pokój. Ludwik chciał iść zaraz za nimi, ale ksiądz zatrzymał go na chwilę. Chłopiec utkwił spojrzenie w tej bladej, ascetycznej twarzy i po raz pierwszy zobaczył na niej uśmiech.
- Panie - rzekł ciszej kleryk - dzisiaj będzie towarzyszyła ci już tylko ta reszta pozostałych. Ja zatrzymam się tutaj, by za kilka dni wracać do Paryża i nadzorować tam sytuację, na ile to będzie możliwe. Tu moja rola się wszak kończy. Zaszczytem dla mnie było pomagać ci w tej drodze i uczyć się. To nieopisana radość, że wszystko potoczyło się zupełnie tak, jak należało... pomimo nieodżałowanej straty naszego drogiego barona. On jest już u Boga. I tobie, panie, pragnę błogosławić w dalszej drodze. Jest tron, który czeka na twoje przybycie, ale nie należy się do niego spieszyć. Odbierzesz, jak ufam, godne wykształcenie i zyskasz wiernych sobie ludzi. Miej oczy otwarte. To trudne czasy. Raz jeszcze... niech Pan otoczy waszą królewską wysokość swoją nieocenioną opieką.
Chłopiec w napięciu przeżegnał się, gdy ksiądz położył mu dłoń na głowie. Potem, ponaglony, wyszedł, pozostawiając księdza Tremblaya za sobą już na zawsze.
Gdy tylko wszyscy w milczeniu załadowali się z powrotem do wozu, który przez ostatnie dni zdążył stać się ich domem, siedzący przy zamyślonym królu Moreau odezwał się cicho:
- Wiesz, mój panie, gdy dojedziemy już do celu, nasze drogi się rozejdą. - A zauważywszy niepokój na młodej twarzy, kontynuował delikatniej. - Będziesz miał o wiele lepszych gwardzistów i bezpieczną pozycję. Domyślam się, że co noc spał będziesz w łóżku o miękkim materacu i jadał jak przystało królowi. Nie martw się, mój panie. Ostatecznie byliśmy jedynie twoją eskortą, by zapewnić ci bezpieczeństwo. Ufam, że dopięliśmy swego.
- Ależ... - niepokoił się Ludwik. - Każdy z was?
- Tak byłoby najodpowiedniej... Proszę się tym nie martwić.
Ludwik jednak nie potrafił zupełnie się nie martwić, a nawet trochę się pogniewał i przez resztę drogi uparcie milczał. Proces, który przeżywał, należał do kolejnej ze zmian w tak krótkim czasie, która to zmiana ponownie tylko wszystko mu burzyła - niby nowa rewolucja. Poznawszy i przywiązawszy się do jednego, zaraz tracił to na rzecz nowego, tak że budziła się w nim stopniowa zupełna nieufność do wszystkiego, co go otaczało. Mówiono mu różne w swej wymowie słowa, uczono go różnych postaw i filozofii, wedle których miał postępować. I to, przewrotnie, już w tych najmłodszych latach budziło w nim pewien rodzaj indywidualizmu, choć jeszcze nie tak objawionego.
Do południa wóz stopniowo przemierzał nieodkryte drogi ciągnące się przez płaskie, zielone równiny, nim wjechał wreszcie na główny trakt, którym poruszały się już co jakiś czas wyprawy kupieckie. Z czasem też w oddali zamajaczył widok miasta, stąd przypominającego w sposób szczególny swym ułożeniem i jasną kolorystyką domów sam wieczny Rzym. To jednak była mieścina niewielka, nawet jeśli równie antyczna. W zapadającym nad nią słońcu zdawała się być zbudowaną z samych cegieł czerwonych, poprzecinanych wąskimi uliczkami. Przez środek jej biegła wartko szeroko rzeka, Adyga, odbijająca ogniste promienie, potęgując nadzwyczajne wrażenie. Mogło się zdawać, że nawet te pradawne zabudowania wiedziały dobrze, jak wielkiego wydarzenia są właśnie świadkami - i pragnęły uczynić je jeszcze donioślejszym.
Jadąc przez nieznane sobie ulice, tak inne od szerokich, podobnych wszystkie sobie alei Paryża, młody król nie potrafił dłużej się gniewać i z zachwytem patrzył na ten nowy świat, nowych ludzi mówiących nowym językiem, o śniadych twarzach, pełnych żywej ruchliwości. Przyswajał przedwieczorne życie miasta, które, jak się spodziewał, mogło na jakiś czas stać się jego domem. Zobaczył misternie rzeźbioną fontannę i walcowatą budowlę na kształt antycznego koloseum, widział gołębie rozganiane przez biedne dzieci biegające po placu i kramy, zbierane na noc. To miasto, Werona, zdało mu się zupełnie oderwanym od każdego innego, jakiego dotąd widział. Tu nie było wojny. Tu drzewa w sadach zdawały się uginać od owoców, a ludzie pełni byli zdrowych emocji. Czyż nie było tam o niebo piękniej, niźli we Francji?
- Jesteśmy prawie na miejscu, panie - usłyszał gdzieś za sobą głos któregoś z żołnierzy. Powóz wjechał znowu na boczną drogę, wyjeżdżając kawałek poza zabudowę miasta. Przed nim otworzyła się rozległa przestrzeń, zagospodarowana przez uprawę zboża i oliwek. Wśród pobliskiego gaju wyrastał, przycupnięty, horyzontalny budynek, willa z jasnego kamienia. to przed nim, na okrągłym placu, zatrzymał się wóz.
Jak we śnie, z dwoma gwardzistami po bokach, Ludwik wysiadł i stanął tam, nie wiedząc tak naprawdę, cóż powinien uczynić. Ale zaraz sytuacja stała się jasna.
Z domu, w asyście podobnież dwóch żołnierzy, wyszedł człowiek. Choć ubrany był w czarny mundur ze złotymi epoletami i szeregiem złotych guzików, prezentował się dosyć chorobliwie. Był otyły, ale twarz miał mizerną, w dodatku poruszał się dosyć niezgrabnie i ociężale. Ważne jednak były jego rysy, tak charakterystyczne, które młody Ludwik poznał zaraz jako te, które majaczyły mu w pamięci, umiejscowione jednak w obliczu innego człowieka. Były to rysy twarzy niemalże jego ojca. Człowiek ten był wszak bratem dawnego króla. Nazywał się on Ludwik Stanisław Ksawery Burbon.
Wuj małego króla uśmiechnął się dobrotliwie i powitał bratanka z niepisanym szczęściem, że widział go żywego. Tak kończył się pierwszy rozdział długiej drogi monarchy, którego uznano za zmarłego i którego życie do końca miało już być tajemnicą. Tak zaczął nowe życie Ludwik XVII.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro