Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VII

Z celi - na kładkę, potem krętymi schodami w dół narożnej baszty więziennej twierdzy, przez jeszcze i jeszcze jedno przejście... a przy tym tak, by nie narobić hałasu i nie ściągać uwagi, tak musiała poruszać się niewielka przyboczna gwardia oswobodzicielska jego królewskiej mości, Ludwika XVII. Niosący na rękach samego króla baron de Batz nie chciał zbyt prędko pozwolić sobie na odczucie ulgi. Dopóki pozostawali w murach więzienia, istniało ryzyko wykrycia spisku i przerwania akcji. Lepiej było nie myśleć nawet o skutkach, jakie mogłoby to za sobą nieść - nie tylko dla spiskowców, ale i dla samego króla. Ale teraz, kiedy już został on uwolniony, tym bardziej nie należało dopuścić, by cokolwiek poszło nie tak, jak należało.
U boku barona szli Charles Deutmont i Felix Moreau, obaj uzbrojeni na wszelki wypadek w krótkie pistolety. Po niedługim czasie dołączyła też do nich Kordetta. Skinieniem głowy dała znać de Batzowi, że przy celi wszystko poszło, jak należało.
Gdyby teraz chciał się jeszcze raz nad tym zastanowić, mógłby niebacznie uznać przedsięwzięcie za zbyt okrutne pod pewnymi względami i je przerwać. Co bowiem uczyniono? Otóż dokonano zamiany dwóch chłopców. Uwolniono króla. Zniewolono Hugona, obłożnie chorego syna więziennej kucharki. Przemawiała za tym potrzeba i sam fakt, że biedny chłopak był umierający. Godziny miną, nim wypuści ostatnie tchnienie, by potem pochowano go z wiarą, że oto grzebie się ostatniego potomka linii królewskiej Burbonów. Wykluczało to możliwość pogoni za zbiegłym w rzeczywistości królem, co byłoby nieuniknione w przypadku pozostawienia całkiem pustej celi. Szewca Antoniego Simona i jego żonę zwolniono z obowiązków przed dwoma dniami, w głównej mierze po to, by nie stwierdzili oni, jakoby ciało w celi nie należało do Delfina. Siostrze miano go nie pokazywać wcale. Tak wiódł się wiekopomny plan ucieczki.
Jedynie pokrzywdzona była matka Hugona, kucharka Camille. Znajdowała się ona od dawna w tym stanie, gdy wiedziała dobrze, jaki los czeka jej dziecko, ale rozstawać się z nim nie chciała. I nie chciała, by odchodził sam. Baron odbył z nią za wczasu długą rozmowę. Była to kobieta prosta, nie wmieszana w politykę żadnej ze stron. Poświęciła siebie, by pomóc kontrrewolucji. W oczach barona urastała do rangi świętej męczennicy.
Skoro do grupy ucieczkowej dołączyła Kordetta, była to już grupa cała i teraz, zgodnie z poczynionymi założeniami, mogli oni opuścić niegościnne progi twierdzy przez drzwi kuchenne, potem z pomocą jednego strażnika wyjść za zewnętrzny mur - tam czekał już gotowy powóz i wolność.
I to się udało. Musiała tego dopilnować Opatrzność, w co wierzył baron, że nikt nie zechciał zatrzymać ich w drodze. Tak też ostatecznie, pokonawszy całą drogę, udało się Delfina wydostać zupełnie na zewnątrz. Był już niemal wolny.
- Tylko jeszcze jedna brama, panie - rzekł mu półgłosem de Batz. Całość zatrzymała się na moście, a do okienka bramnego podszedł Moreau, błyskając epoletami strażnikowi wewnątrz. Gdy on mówił, zdolnie zasłaniając sobą część mostu, za plecami przeszła mu cała kompania i już tłoczyła się przy samej bramie. Dopiero teraz chłopca postawiono, by na własnych nogach pokonał ostatnie kroki ku wolności od tragicznego uwięzienia, jakie znosił ostatnie cztery lata. Wielka brama otworzyła się, Moreau dołączył i piątka osób pod wyszła poza obszar Temple. W tej chwili księżyc wychodził zza chmur i jasną, dającą nadzieję poświatą oblewał całą tę nadzwyczajną scenę, jak to dochodziło do ocalenia małego króla Ludwika XVII. Pospieszono chłopca do stojącego w niedalekiej odległości krytego, choć surowego wozu.
I ta chwila była obserwowana przez intruza.
Nadzwyczajne bywa przywiązanie człowieka do jego stanu. Zwłaszcza, gdy odbija się od dna nędzy i trafia o szczebel wyżej, w dramatycznej drabinie sukcesu, o jakiej już było wspominane. Wtedy, zmuszony przez okrutne siły losu do spadku z powrotem na szczebel niższy, zatrzymuje się gdzieś w połowie i popatruje chytro ku górze, w nadziei, że danym mu będzie pewnym sposobem tam jednak wrócić. Do tego typu istot-łowców, polujących na zawsze wyższe stanowisko, od dwóch dni należał Antoni Simon.
Z Temple go zwolniono. Dokonał tego za różnym pośrednictwem sam baron de Batz. Ale że szewcowi na stanowisku w więzieniu żyło się szczególnie dobrze, to nie miał konkretnego zamiaru stamtąd uciekać i w sposób przyczajony, z nadzieją karierowicza, kręcił się od tego czasu w bliskiej okolicy. Pomieszkiwał w traktiernii tuż pod murem zewnętrznym więziennej twierdzy, sam. Żona od niego odeszła i po niej nie rozpaczał. Bo i lepiej było mu w samotności. Dniami mógł pić za to, co zarobił za marne rewolucyjne nauki dawane Ludwikowi, nocami zaś lubił się snuć ulicami. W ten sposób nie płacił chociaż karczmarzowi za pokój. Stał się chytry i nieufny do tego stopnia, który każe człowiekowi w każdym upatrywać zagrożenia. Nosił pod płaszczem nabity pistolet.
Czasami wpatrywał się w zawsze zamknięte okno jednej z wież - doskonale wiedział, które - i syczał z podłym uśmiechem swoje groźby.
Tej nocy jednak upatrzył sobie ciekawszy cel. Podpity, spacerował tam i z powrotem pustą ulicą, popatrując z zewnątrz na piętrzący się przed nim ogrom więziennej twierdzy. Miał już iść gdzieś indziej, dalej w Paryż, ale wówczas uwagę jego przykuło jakieś zamieszanie - ruch przy jednej z bram, tej zupełnie nieopodal niego. Chwyciwszy się dla równowagi filaru starej zabudowy w stylu wczesnośredniowiecznym, mrużył oczy i patrzył, jak pięć osób porusza się od bramy Temple, do jakiegoś woziska zatrzymanego nieco dalej. Był to widok o tyle dziwny, że Simon, jako stały bywalec tych stron, niczego podobnego dotąd o tej porze nie widział. W ustaleniu aparycji tych osób sprzyjało mu wszakże światło księżyca, zdradziecko wychyniętego zza chmur. A więc zobaczył dwóch żołnierzy, obdarte dziewczę, odwracającego się raz po raz człowieka i... Czyżby oczy go myliły? Czy miał już zwidy zupełne od tęsknoty za ciepłą posadą państwową w imię wolnej republiki? Przetarł oczy i patrzył raz jeszcze. Nie miał złudzeń, kogo tam zobaczył.
W jednej chwili myśl ta zaświtała mu w nadszarpniętym alkoholem umyśle, a w drugiej już działał. Pierwszym, co uczynił, było wydobycie zza pazuchy swojego pistoletu. Nieużytego jeszcze.
- Stać! - krzyknął szewc w pustej ulicy, akurat gdy drzwiczki powozu otwarły się, wypuszczając dwie dłonie chwytające Ludwika. Rojaliści odwrócili głowy, ale nie było teraz mowy o odwrocie. Dwaj gwardziści wskoczyli na tył powozu, a baron de Batz ponaglił do środka Kordettę i od razu nakazał woźnicy ruszać.
Simon nie chciał ustąpić. Pierwszą jego bronią był pijacki harmider.
- Spisek! - wołał, biegnąc do wozu. - Antyrewolucja! Na szafot, hej, na szafot! Marat, Robespierre, brać ich, wykradają dzieciaka, wykradają...!
Ale powóz zdążył już ruszyć. Pospieszył się więc i oszalały szewc. Wyciągnął rękę z pistoletem, odbijającym siny blask księżyca, wycelował... strzelił. Huk rozbrzmiał w całej okolicy groźnym pogłosem, strzał godził w tylną stalową oś i nie uczycił szkód. Zdawało się, że to koniec, bo oto powóz oddalał się coraz bardziej, z coraz prędszym stukotem końskich podków o bruk. Dwaj gwardziści siedzący na tyle też dobyli już broni, ale baron, stojący na stopniu przy otwartych wciąż drzwiczkach i trzymający się uchwytu u góry wozu, zabronił im strzelać.
Siedzący w powozie młody ksiądz Tremblay, będący swego czasu wikariuszem ojca Henry'ego Edgeworth, usłyszał słowa tego stanowczego zakazu. Często potem zastanawiał się, jak inaczej mogłyby potoczyć się zdarzenia owej nocy, gdyby gwardziści jednak strzelili i zabili pijanego napastnika. Ale nie mogli.
Strzelił Simon.
Druga z jego kul, choć nie zatrzymała pojazdu, zatrzymała serce dobrego człowieka. Serce patrioty, syna Francji, który uwolnił królewskie dziecię z celi, który działał w podziemiu dla dobra swego kraju, rozpalając nadzieję i nie pozwalając rewolucyjnemu terrorowi na opanowanie umysłów wszystkich paryżan. Baron Jean-Pierre de Batz wpadł martwy, z przestrzeloną piersią, do wnętrza powozu. Twarz miał zastygłą w wyrazie szczęśliwego triumfu, a w gasnących oczach odmalowywał się niebiański już pokój.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro