V
Styczniowego popołudnia roku 1795 na ulicę przylegającą bezpośrednio do obwarowanego murem Temple wydostała się drobna osóbka. Za murem tym twierdzę otaczała także fosa, stąd więc gdyby nie kilkuletnie obeznanie tejże istoty w sprawach funkcjonowania złożonego więzienia, nie byłaby ona w stanie tak łatwo wyjść. Ale oto znalazła się na bruku, w miejscu mało uczęszczanym, gdzie jedynymi stałymi bywalcami pozostawali ubodzy mieszczanie, nędzarze uciekający od niebezpiecznego w tych czasach samego centrum miasta. Ich zgarbione sylwetki przysiadały pod ścianami, ich cienie przemykały gdzieś za róg z uprzednim bacznym spojrzeniem w tył. Tą zaś, która opuszczała teraz Temple, była dziewczyna - pomocnica kucharki.
Człowiek, nauczony tak i przyzwyczajony do swojej jedynej w świecie natury przyrodzonej wyższości, wszelkie istnienie musi nazwać. Nazywa je zgodnie z sercem, gdyż przy pierwotnym powstaniu rozum nie potrafi ozwać się jeszcze na tyle głośno, by w tym akcie nazywania móc uczestniczyć. Dzieci nazywa się przy chrzcie. To dziewczę na imię miało Flovienne. Z racji jednak na wspomnianą naturę człowieczą traktującą wszelkie istnienie z góry, imię to zostało zapomniane, by w jego miejsce powstało nowe: Kordetta. Dawniej ktoś rzekł, że tak brzydka dziewczyna nie powinna mieć ładnego imienia. Od tego czasu nazywano ją więc tym nowym, niezgrabnym, pasującym do nieładnego stworzenia.
Kordetta przeszła ulicą krótki odcinek, by zaraz skręcić w boczną uliczkę. Cóż działo się u niej przez ubiegłe dwa lata? Pozostawała w więziennej kuchni, jeszcze biedniejsza w swej biedzie i brzydsza w swej brzydocie, niż bywało to zwykle. Miała cel, który doskonale wypełniała. Po pierwsze, była niewidzialna. Pojawiała się, gdy tak należało i pozornie znikała, kiedy jej nie wołano. W rzeczywistości jednak zawsze była w pobliżu, bo takie dano jej zadanie. Czaiła się, słuchała, zapamiętywała wszystko, co tylko się dało. Bywała w pobliżu szewca Simona i jego żony. Widywała czasem księżną Elżbietę, nim i ta została ścięta w roku poprzednim, widywała też do teraz i Marię Teresę. Samego Delfina nie mogła z natury rzeczy oglądać, ale wiedziała, że tam był. W tej wiedzy leżała jej siła. To właśnie miała robić - dowiadywać się.
I tak, zgodnie z nabytym już zwyczajem szła właśnie te zgromadzone poufności przekazać dalej, do swego, jak go nazywała, zleceniodawcy. W odzieniu z samodziału i prostych butach przeszła przez śnieg, przycikając bardziej do grzbietu zdarty koc, mający dawać schronienie przez wiatrem. Na szczęście jej droga nie była długa. Otóż w zupełnie pustej alei, na rogu zapyziałej traktierni, stał człowiek, do którego zmierzała. Nikt inny najpewniej nie zatrzymałby się przy nim - był to żebrak, otoczony niesamowitą ilością wszelkiej maści ubrań w ochronie przed zimnem. Spod skołtunionych włosów ledwie wyglądała twarz, ale nie miał on za to wcale brody. Wyciągał ręce przed siebie w oczekiwaniu na datek, choć dobrze było widać, że w pobliżu nie było żywej duszy, a już na pewno duszy pomocnej.
Była Kordetta.
Dziewczę zatrzymało się przy żebraku, wyciągnęło rękę do brudnych dłoni - i tu, w ramach niemal sekretnego znaku, samo otrzymało od zabiedzonego człowieka monetę. Tym człowiekiem był wszak nikt inny, jak tylko przebrany w iście szarlatański sposób baron de Batz. I gdy uniósł skruszoną głowę ulicznego męczennika, zza roztrzepanych włosów błysnęły jego jasne, pełne życia oczy. Z delikatnym uśmiechem powitał Kordettę, a na jej pytanie, czy nie mogą wejść do traktiernii, gorąco zaprzeczył.
- Jeśli jest ci zimno, to dobrze - wyjaśnił. - Znaczy to bowiem, że zimno będzie też każdemu, kto tą ulicą przejdzie i każdemu, kto teraz otworzy okno. Nikt więc nie zechce zatrzymać się w chłodzie dłużej, by nas posłuchać. Nawet w tych czasach.
Pod owym specyficznym hasłem "te czasy" kryło się jedno słowo - terror. Terror, jakim jakobini z Maximilienem Robespierre na czele organizowali przeciwko ludowi francuskiemu, biorąc przed Trybunał każdego jednego zapaleńca, każdego ulicznika, który mógł pod jakimkolwiek względem sprzyjać kontrrewolucji. Przez lata po śmierci króla Ludwika XVI gilotyna nie pozostawała nieużyta choćby i przez jeden dzień. Ulice spływały krwią doprawdy niewinnych ofiar. A wybuchające jeszcze powstania chłopskie w imię dawnego systemu tak samo krwawo tłumiono. Wielka Rewolucja już dawno przemieniła się w triumf anarchii. Wiedział o tym de Batz, wiedziała i Kordetta. Zostali więc oboje w chłodzie podwórza.
Tymczasem baron wypytał dziewczynę o to, co widziała, co słyszała i co mogło być ważne dla sprawy podziemia antyrewolucyjnego.
- Po staremu Simon edukuje króla - dowiedział się z jej ust. - Wiem, że odmawia mu wiary na rzecz Najwyższej Istoty. Ostatnio przyłapał go na modlitwie i zbił. Prowadzi dalej indoktrynację. Jest bardzo dumny... teraz z Robespierra, nie z Dantona. I mówił, że król to wszystko zapamiętuje. Że już nie ma w nim grzechu monarchii i że któregoś dnia, gdy podrośnie, wypuści go w ramiona republikańskiej Francji bez strachu o sprzeciw.
De Batz zwykle słuchał cierpliwie, tym razem jednak zapragnął z nagła informacji innego typu. Zapytał więc, wtrącając się:
- A co z dzieckiem kucharki?
- Hugo? - imię to wybrzmiało beznamiętnie w ustach dziewczyny. - Jest bardzo chory. Takiego miejsca, sam pan wie, nie odwiedza często doktor. Ale nie wydaje się, by długo to miało jeszcze trwać. Ciężka choroba...
Baron de Batz długo, z namysłem pokiwał głową. Wpatrywał się gdzieś w przestrzeń nad ramieniem dziewczyny, aż w końcu, półgłosem, oznajmił:
- Jeżeli nadejdzie moment czysto ostateczny, będę prosił cię o jak najprędsze udanie się do strażnika nazwiskiem Deutmont. Przekażesz mu to, a potem zaczekasz nie w swoim zwykłym miejscu, ale w pobliżu bezpośrednim celi dzielnego naszego Delfina. - Tu przesunął palcami po swoim nędznym ubiorze, jak gdyby w poszukiwaniu jakiejś nieistniejącej kieszeni. I myślał głośno:
- Niech się i kucharka nie boi, Deutmont wszystko jej powie... I Simon, to kłopot, dopóki nie ma się kontaktu w administracji, a na szczęście nasze i monarchii takimi właśnie dysponuję. Czy wiesz, co się tu rodzi, moja droga Kordetto? Tu, w śnieżnej zaspie niesplamionej jeszcze krwią Francuza, rodzi się najbardziej dumny ze wszystkich dni trwania kontrrewolucji. Kiedy dasz znak temu człowiekowi, jak ci mówiłem... Pamiętaj! Kiedy dasz znak, módl się gorąco, z głębi serca módl się za króla i Francję. Będzie to dzień, w którym pomoc boża wielkie otrzyma dla nas znaczenie.
- Ale jak to - zdziwiło się dziewczę. - To już?
- Już!
Kordetta przycisnęła chłodne palce do ust i zamknęła na chwilę oczy w kontemplacji. Zdawała się już nie drżeć z zimna. Oto ogrzał ją duch nadziei.
- Na dniach - rzekł znowu baron de Batz - wydarzy się zdarzenie tak ogromne, a przy tym jakże tajne. Tak wiele umysłów nam sprzyja. Nie martw się, dziecko, bo przyjdzie czas, kiedy nastanie prawdziwa wolność, piękny dawny porządek.
Pomimo łachmanów i brudu baron zdawał się w tej chwili jaśnieć jakimś światłem dziwnym, romantycznym, wewnętrznym; światłem miłości i oddania nie tylko wobec biednego chłopca więżonego w Temple, ale wobec całego narodu. Naród ten bowiem, wyzwoliwszy się rzekomo spod jednego jarzma, postąpił o krok za daleko i wpadł w sieć nowego tyrana, tyrana spośród ludu, równego innym. Któż mógł temu zapobiec? Otóż lud tylko, ten lud zbyt przerażony, by wychodzić z domów, zlękniony, zmęczony wojną i na wielu płaszczyznach podzielony. I tylko w mocy tajnego, podziemnego stowarzyszenia rojalistów było przywrócenie ładu. Na czele tego zbiorowiska zaś stał właśnie de Batz - dumny i przekonany o sukcesie bardziej, niż kiedykolwiek. Jego pełne wiary spojrzenie skierowało się na urzeczoną dziewczynę, posłuszne monarchii dziecko, któremu obiecał wolność.
- Nim minie miesiąc, uwolnimy króla - postanowił uroczyście, choć z uśmiechem. - Zabierzemy go tam, gdzie będzie bezpieczny od republikańskich uzurpatorów. Ale teraz, teraz wracaj do siebie, Kordetto. Jak gdyby mnie tu nie było. I cicho sza, jak dotąd, a wszystko pójdzie po naszej myśli.
Kordetta skłoniła się, dziękowała, a potem poszła. Wracając do kuchni na jednym tylko potrafiła skupić myśli: byle nie zdradzać uśmiechem, jak bardzo jest szczęśliwa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro