Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

IX

Pogrzeb barona Jeana-Pierra de Batz odbył się w pierwszej odwiedzonej przez podróżnych wsi pod Paryżem, choć była ona biedna, a tutejszy proboszcz niechętnie rozmawiał z obcymi, bojąc się i przybywających z północy rewolucjonistów i okolicznych chłopów-rojalistów. Nie należało się jednak dziwić - i to nie tylko ze względu na czasy, ale i samą istotę zdarzenia. Oto bowiem grupa nieznanych nikomu ludzi, w tym swoje dzieci, wpada do wsi, przywożąc zalanego krwią trupa. Ostatecznie, po długich rozmowach, zdołano dojść do porozumienia tylko dzięki obecności wśród podróżnych młodego księdza Alberta Tremblay.
Świtało. Nad starym, zapuszczonym cmentarzem przytulonym do zwalistej romańskiej kaplicy unosiła się jeszcze mgła, na suchych krzewach lśniły krople rosy. Pomiędzy omszałymi, wtopionymi w szaro-zielony grunt płytami o zatartych napisach, rozkopano zmarzniętą ziemię na nowy grób. Skupione wokół ciemnego dołu postaci przypominały w słabym świetle poranka kolejne, ociosane czasem pomniki, sztywne i nieruchome, skupione na tym jednym ważnym momencie wieczności.
Dwaj żołnierze, którzy w drodze zrzucili dla niepoznaki mundury gwardzistów, opuścili na linach prostą trumnę, musząc przy tym uważać, by nie zawadzić o krawędź wykopanego nieco zbyt wąsko grobu. Stojąca tuż obok Kordetta, otulona szczelniej niż zwykle swoim powycieranym, szarym wełnianym nakryciem, pomyślała wówczas, że baron zasłużył na lepszy pochówek. Nie zasługiwał ani na chłopską, zbitą z szorstkich dech trumnę, ani na biedny cmentarz w nieznanej nikomu okolicy. Nie zasługiwał na haniebną śmierć od kuli pijanego łotra. Tu dostanie zbity z desek brzozowych krzyż i nazwisko. U siebie miałby pomnik. U siebie - i w innych czasach. Jedynym pocieszeniem mogło być to, że ginąc z rąk rewolucjonistów, dzielny baron najpewniej trafiłby do masowej mogiły i jak nie człowiek straciłby wszelką tożsamość.
Sypiące się na wierzch trumny twarde grudy ziemi brzmiały nieprzyjemnie. Kordecie przywiodło to na myśl huk mebli, jakie rzucano z okien i roztrzaskiwano o bruk, by następnie z ich części wznosić barykady na ulicach Paryża. Wkrótce i ten dźwięk ustał.
Stary ksiądz jak najprędzej oddalił się do swoich spraw - być może szedł dziękować Opatrzności za kolejną noc spędzoną w spokoju, bez antyreligijnej rewolucji pukającej do bram. To zapyziałe wsisko najpewniej tylko cudem ustrzegło się dotąd przed jakimkolwiek atakiem.
Z ponurego zamyślenia wydobył Kordettę głos Tremblaya:
- Baron byłby zaszczycony, że sam król uczestniczył w jego pogrzebie.
Spojrzenia obojga zwróciły się w stronę wspomnianego. Apatycznie zapatrzony w świeżo uklepaną mogiłę chłopiec zdawał się być myślami o wiele mil stąd. Prawdopodobnym było, iż oglądał pierwszy w swoim życiu pogrzeb.
- Król zdaje się być trochę nieobecny. Trzeba mu będzie wiele wyjaśnić - zauważyła miękko dziewczyna.
Podczas gdy trzej panowie, żołnierze z woźnicą, ruszyli już w stronę bramy cmentarza, Kordetta przystąpiła do zamyślonego Ludwika, by nawiązać z nim rozmowę. Blady, podobny do cienia ksiądz Tremblay stał ze spuszczonym wzrokiem u stóp mogiły.
- Panie?
Zagadnięcie dziewczyny spotkało się z nieco przestraszonym spojrzeniem małego króla. Nie zraziło jej to.
- Baron de Batz był bardzo dobrym człowiekiem - zaczęła delikatnie. - Wiele przeżył. Był dzielny, wszystko zaplanował...
- Nie chciałem, żeby za mnie umierał.
- Proszę tak nie myśleć, panie.
- I nie jestem niczyim panem! - Ludwik cofnął się kawałek i kopnął lekko zagubiony wśród suchej trawy kamień. - Chcę mieć spokój. Czy możemy już iść?
Kordetta zerknęła niepewnie na Tremblaya. Ten skinął głową i zaraz we dwoje zabrali króla z cmentarza.
Nie ulegało dłużej wątpliwości, że podróż może nie być łatwa głównie ze względu właśnie na uwolnionego Delfina. On sam niewiele jak na razie rozumiał, a jedyną osobę, która mogłaby należycie objaśnić mu wszystkie sprawy, właśnie pochowano. Chłopca nie zdążono jeszcze nawet wykapać ani nakarmić niczym ciepłym, zatem nie należało spodziewać się z jego strony żadnej sympatii. Rzucany z jednych rąk do drugich, mógł czuć się zagubiony nawet bardziej, niż zazwyczaj.
Nawet w tej chwili jedynym, co należało i można było zrobić, pozostawało szybkie opuszczenie wioski i jechanie dalej na południe, starając się przynajmniej przez jakiś czas omijać główne trakty. Grób dzielnego barona musiał zostać daleko w tyle, byle tylko młody, nieświadomy wielu rzeczy król mógł być bliżej celu, w którym sam de Batz upatrzył jedyne bezpieczne miejsce dla monarchy. Ksiądz Albert Tremblay głęboko nad tym myślał. I wtedy, gdy wszyscy stłoczyli się znowu w wozie, który zaraz zaczął jechać ubitą drogą, i potem, kiedy przez cały dzień mijali inne wioski. Niektóre, zniszczone w skutek wojny domowej, pokonywali szybciej, jak gdyby woźnica sam wybierał sobie widoki, które jego pasażerowie mogli oglądać. Być może czynił dobrze, bo Ludwik, siedzący przy oknie, z braku zajęcia i w skutek długiego odcięcia od świata chłonął każdy krajobraz, jaki przetaczał się przed jego jasnymi oczami. Oglądając go Tremblay nie mógł odsunąć od siebie wrażenia, że te dziecięce oczy dawno straciły dziecięcy blask. Były poważne, choć osadzone w delikatnej twarzy. Patrzyły tak, jak gdyby widziały dotąd setki lat, wiele pokoleń i cały terror rewolucji pomimo zamkniętych dniami i nocami okiennic celi. Mały Ludwik raz był osowiały, a raz ekscytował się na widok przelatującej nad polem jaskółki i zaraz zapytywał, co to za ptak. Zdawało się, że rozumiał więcej, niż mu powiedziano.
Któregoś wieczora jednak i te niewypowiedziane dotąd słowa musiały w końcu paść, choć nie z zaufanych ust.
Zatrzymano się w ubogiej karczmie niedaleko Dijon. Tam też zdarzyło się, że podczas wspólnego posiłku zagniewany nie wiadomo czym młody król nagle zerwał się od stołu i nim ktokolwiek go zatrzymał, wybiegł z sali. Pomimo dezorientacji w ślad za nim ruszył zaraz jeden z gwardzistów, Felix Moreau, zazwyczaj wyjątkowo milczący, choć uczynny. Gdy to się stało, dopiero zrozumiano, w czym rzecz, a zauważyła to najpierw Kordetta, która swoim umysłem niewiele starszym od umysłu Ludwika, pojęła w czym rzecz. Po drugiej stronie sali siedziała pijacka kompania. Wśród powszechnego hałasu nie spostrzeżono dotąd, o czym tamci mówili. Dotarło to jedynie uszu najmłodszego. Otóż między pijakami, przerywana salwami śmiechu, toczyła się żywa dyskusja na temat dawnej rodziny królewskiej. Słowa ich na tyle były obelżywe, że gdyby tylko na miejscu Ludwika był któryś z żołnierzy, woźnica czy nawet sam ksiądz, nie wahałby się ani chwili przed osobistym wymierzeniem zbirom sprawiedliwości. Najostrzejsze uwagi rzucano pod adresem dawnej królowej i jej córki, zważywszy, że kompania składał się z samych mężczyzn.
W ślad za królem i jego gwardzistą wysłano Kordettę. 
Na dworze panował delikatny chłód, a chmury zasłaniające księżyc czyniły tę noc szczególnie ciemną. Udało jej się jednak dotrzeć do miejsca, w którym byli obaj poszukiwaniu. Król siedział na kamieniu, chowając twarz w dłoniach, a Moreau, w zadziwiająco czułym dla niego geście, klękał tuż przed chłopcem. Oto, co Kordetta, pozostająca w pewnym oddaleniu, usłyszała z ust żołnierza:
- Widzisz, panie, mój brat także był na służbie twego ojca. Podobno i ciebie znał. Mieliśmy złe kontakty, bo jeśli pisaliśmy do siebie listy, to jedynie dla przechwałek. Poróżniły nas poglądy, gdy na początku źle wybrałem swoją drogę. Ja dostałem straż w Temple, on w Tuileries. Nazywał się Pierre.
Na to imię, zdało się, chłopiec uniósł nieco głowę i z większym zainteresowaniem słuchał, odrzucając na chwilę własny ból. Moreau nie przerywał.
- W tym czasie, kiedy twoja rodzina, panie, została stamtąd wyprowadzona siłą, zabito wszystkich gwardzistów. Zrobiła to rewolucja, w którą jeszcze wówczas wierzyłem. Odebrała mi brata. Możesz mi wierzyć, panie, że tęsknię za nim często, ale wiem, że jest teraz w Niebie. Wszyscy dobrzy ludzie idą do Nieba. Wszyscy niewinni. Twoja rodzina również była niewinna. To... to prawda, co usłyszałeś, panie. To prawda, że nie żyją... ale nie rozpaczaj za nimi. Nigdy ich nie zapomnij, ale i nie rozpaczaj, bo oni nie chcieliby tego. Nazywasz się Burbon, czy pamiętasz? Jesteś królem. Królem Ludwikiem XVII, następcą swojego ojca. Miej więc pewność, że twój ojciec zawsze jest z tobą i pomaga ci, nawet jeśli nie możesz go zobaczyć ani poczuć. Myśl o swojej matce, panie, która tak wiele trudów zniosła. Pewnego dnia jej za to podziękujesz. Pamiętasz jeszcze, jak należy się modlić? O, proszę...
Kordetta ze wzruszeniem obserwowała, jak w ciemności, na gołej ziemi, młody król klęka na ziemi ramię w ramię ze swoim żołnierzem i oboje składają dłonie do modlitwy. Nie słyszała ich dalszych słów, ale kiedy potem obaj wrócili do karczmy, Ludwik zdawał się być odmieniony. Jeszcze jakiś czas milczał, następnego dnia zaczął jednak przejawiać niespotkany dotąd witalizm. Chętnie słuchał nauk księdza Tremblay, czasami zdarzało mu się śpiewać - z tym tylko, że były to wciąż rewolucyjne piosenki, których nauczył się w Temple. Kordetta zadbała więc, by król poznał nowe melodyjki, których zresztą lubił się uczyć. Mimo całej nowej pogody ducha, jaka w niego wstąpiła, zdarzały mu się jeszcze chwile zupełnej apatii, gdy siadał sam i z nikim nie rozmawiał. Szczególnie dobrze w takich momentach znosił obecność milczącego Moreau - do tego stopnia, że żołnierz nieraz nosił chłopca na barana, gdy należało przejść kawałek drogi do nowego szynku lub po jedzenie. Ich zupełnie podobne jasne włosy zmuszały nieraz przechodniów do myślenia, że są braćmi.
Dni mijały szybko, a im dalej posuwano się na południe, tym ciszej docierało do podróżnych echo rewolucji. Dla zarabiania, pomimo sporego kapitału, jaki zostawił na podróż de Batz, Kordetta śpiewała na ulicach. W tajemniczy sposób zyskiwał też woźnica, aż któregoś razu ksiądz Tremblay przyłapał go na struganiu w drewnie dziecięcych zabawek, jakie musiał widocznie sprzedawać. Zapytany, czemu nie dał dotąd żadnej królowi, odparł, że żadna jeszcze nie wyszła mu na tyle doskonała. 
Z biegiem czasu zbliżano się do granicy z państwem włoskim.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro