IV
- Wchodząc na szafot ponoć podbiegła, tak mi mówili.
- To się jej spieszyło na tamten świat...
- A no! A potem nadepła katowi na but!
- Mówisz?
- Na własne uszy żem słyszał! Nadepła, proszę ja was, i wtedy do niego: "pan wybaczy". Pan wybaczy! Ha, to jej dopiero wybaczył, starej jędzy! Łeb jej urżnął, a nie wybaczył! No... daj mi jeszcze piwa...
Suchotniczy człowieczek wyciągnął nienaturalnie dużą dłoń o zgrubiałych knykciach, by zwilżyć gardło w przerwie od opowieści, jaką raczył gromadkę. Wszyscy siedzieli w kuchni, i to nie byle jakiej, ale w ciemnej kucheneczce mieszczącej się w Temple. W kotle bulgotała osobliwa brejowata potrawa, nad kominem wisiały zakurzony zioła, a blaty brudne były od zaschniętego tłuszczu, słowem były to warunki, w jakich najgorsza, najbardziej zapyziała paryska garkuchnia z bożej łaski nie pozwoliłaby sobie gotować. Tu jednak było więzienie. Nie dbano o to, by gotować smacznie i porządnie, ale masowo. Pewien rodzaj masowości zaczynał zresztą być ciężką chorobą-cudem, postępującą żywo w tym wieku.
O wiele ciekawsze od tego pomieszczenia było jednakże towarzystwo, jakie się w nim zebrało. Prym wiódł tutaj ów mówca - widziany zresztą już uprzednio, gdy w sądzie w sposób sugerujący szczerzył zęby do małego Burbona. Nazywał się Antoni Simone. Dawniej miał tyle szczęścia, że był szewcem i prowadził własny zakład przy ulicy des Cordeliers. Kolejnym, co udało się w jego marnym i pełnym wszelakich krętactw życiu, było wstąpieniu do ściśle rewolucyjnego Klubu Kordylierów. Następujące po tym zdarzenia musiał sprawić jakiś niewytłumaczalny zbieg okoliczności. Człowiek ten bowiem, który ponoć szył buty równie źle, co dobrze kłamał, stał się na swój sposób poważany. Rzucono go do tego, co, jak uważano, oznaczało tylko i wyłącznie czarną robotę. Stał się opiekunem Ludwika Karola. Wraz z żoną zajął miejsce w Temple o wiele przytulniejsze i bardziej suche niż to, które zamieszkiwał jako szewc - i był z tego dumny, jak z niewielu innych rzeczy.
Należy tutaj wspomnieć, że Simon należał do tego szczególnego, zdehumanizowanego gatunku ludzi, który nie ma marzeń. Nie śni. Oscyluje gdzieś tuż nad dnem społeczeństwa, liznął w życiu biedy, poznał zimno i głód, ale te tylko wykształciły w nim osobliwą metodę na przetrwanie. Metodą tą była przebiegłość. Jak para obmierzłych szczurów, Simon z żoną wyleźli z piwnicy swego nędznego życia po drabinie układów. Kurczowo trzymali się każdego wyższego jej szczebla, jeśli tylko taki zdobyli, i wierzyli wyłącznie w chwilę obecną.
W tej zaś oboje siedzieli w ciemnej kuchni.
Simon dostał do łapy brązową butelkę stęchłego piwa i na raz wypił połowę. Obok przy stole siedziała jego żona, paląc papierosa. Przed nim - strażnik więzienny o kwadratowej, pospolitej twarzy. Po kuchni chodziła jeszcze jedna kobieta, sroga kucharka, a w kącie, oparta na miotle, czaiła się nieśmiało jej pomoc, młoda dziewczyna. Simon kontynuował.
- Takiego cyrku, w każdym razie, tom jeszcze nie widział! - zawyrokował z przesadnie szerokim gestem. - Znaczy no słyszałem tylko... Ale swoje też widziałem.
- Na rozprawie byłeś - przypomniał strażnik.
- Byłem. Ha! - Simon się rozpromienił. - A to widowisko też niezłe. Dramat w pięciu aktach. Byście widzieli, jak mały szczekał!
- Rzuciłeś mu kość, to szczekał. - Simonowa zgasiła papierosa o blat stołu, co przypłaciła groźnym spojrzeniem kucharki. Owinęła ramiona chustą, którą uważała za dosyć artystyczny dodatek, i usiadła okrakiem na ławie. Było w tym geście coś z kokieterii, którą być może odznaczała się w młodości, choć nigdy nie była ładna. Teraz była tylko brzydką, starą kobietą, która wiele próbowała sobą reprezentować, ale niewiele jej wychodziło. Umiała jednak sprawić, by na twarzy jej męża odmalował się teraz blady uśmieszek.
- A tak. - Zacmokał. - Ładniem go wyszkolił. A szybko się uczy, wiecie. Nie muszę go nawet za dużo bić, bo szczeniak jest lotny. Tak mają może te bachory od inteligentów? Ale zwykle to są absolutnie puste łby. Tępe jak podeszwa. No, mi tu się trafiła perełka, hehe... Najważniejsze dziecię w kraju, czyż nie?
- Nie mówmy o dzieciach, brzydzą mnie - orzekła Simonowa. Szeptano, że takich przekonań nabrała wówczas, gdy po wielu próbach nie była w stanie urodzić dziecka. Z zadartą brodą spojrzała na kucharkę. - A gdzie to twoje, Camille?
Pulchna kobieta zatrzymała się w pobliżu pieca. Jej czoło na chwilę przecięła gniewna zmarszczka.
- Mój syn choruje.
- A... - zainteresował się Simon. - To jakieś zaraźliwe?
- Gruźlica.
- Broń nas rewolucjo przed choróbstwem!
W czymś w rodzaju ostraszającego gestu machnął ręką tak gwałtownie, że przewrócił butelkę piwa. Choć starał się ją szybko łapać i ratować cenny trunek, większość chlusnęła po stole, rozlewając się aż na surdut strażnika. Ten fuknął oburzony, rzucając wiązanką wyklęć.
- Oj zdarzenie! - zlekceważył Simon, oblizując mokre palce. Kucharka zaraz machnęła szmatą i wezwała do siebie pomoc. Biedna dziewczyna zabrała się za wytarcie stołu.
- Łachudry. Precz mi z kuchni! - rzuciła kuchmistrzyni. Simon poderwał się i gwałtownie cofnął, chyląc kark w niskim ukłonie. Ze słowotokiem przeprosin chciał całować dłonie kucharki, ale żona go wyprowadziła. Wiódł za nimi uważny wzrok ciemnych oczu małej sprzątaczki. Jej twarz zdawała się zdradzać utrzymywanie jakiegoś wielkiego sekretu, choć była tylko prostym dziewczęciem z ulicy, litościwie zagarniętym do pracy, gdy przyszła o nią błagać. Nikt tu nawet nie pamiętał jej imienia, ale zawsze była gdzieś w pobliżu.
- Ty też, idźże! - Kucharka świsnęła szmatą koło ucha strażnikowi, bo ten, zamiast wyjść za Simonami, próbował najwyraźniej wyssać krople piwa z własnego surdutu. Dopiero tak pogoniony, uciekł. Być może przypomniał sobie, że powinien był właśnie pełnić gdzieś straż.
Małżeństwo Simonów w tym czasie zdążyło się już rozdzielić. On poszedł gdzieś do służących im pokojów, ona zaś, po pewnym wahaniu, z sępią ciekawością udała się na górę. Określenie tej kobiety sępem nie jest tu bynajmniej przypadkowe. Otóż tak jak te ptaszyska karmią się padliną, tak ona miała podły zwyczaj karmienia się niepowodzeniami innych. Była z natury obrzydliwie zazdrosna o każdego, kto żył lepiej od niej. Owszem, była nieszczęśliwa. Lecz w jaki sposób - mawiała - szczęście mogłoby uśmiechnąć się do żony nędznego szewca? Te dwa słowa ją określały: żona szewca.
Idąc tym tropem, określeniem dla dwóch dam zamkniętych w pokoiku na piętrze, byłoby: siostra dawnego króla i siostra nowego króla. Ta pierwsza, starsza dama, nazywała się Elżbietą. W chwili odejścia Marii Antoniny stała się dla piętnastoletniej Marii Teresy drugą matką. Prawdą jednak jest, że list, jaki spisała w ostatnich godzinach życia królowa nie dotarł do rąk jej bliskich. Stąd też na niewinne pytania Marii Teresy o matkę, jej ciotka odpowiadała:
- Niedługo, duszko, na pewno niebawem wróci.
Słowa te stały się już jednak na swój sposób zupełnie pustym hasłem, a sama Elżbieta wymawiała je bez nadzieji. Choć do Temple nie dotarła wieść o śmierci królowej, wielu spraw się domyślano.
Ciche mówienie na ten temat usłyszała Simonowa, gdy stanęła za drzwiami pokoju - bo rzeczywiście nie była to typowa cela. Swego czasu król Ludwik XVI miał nawet tu w Temple biblioteczkę, którą chętnie uzupełniał o nowe książki. Oto, co podsłuchała żona szewca:
- Może i mnie zabraknie - mówiła księżna Elżbieta - ale nie trudź tymi myślami swej główki, Mario. Choć to ciężki okres, zdążysz jeszcze wrócić do domu. Do Wersalu...
- A Ludwiś?
- Ludwik jest... nieopodal. Gdy przyjdzie czas, wyjedzie stąd razem z nami. Nie martw się, moje dziecko. Jesteś księżniczną Francji i wiem, że wiele rozumiesz. Pomódlmy się razem.
- Za dom?
- Tak, za dom. Za Francję.
- Za Ludwika też!
- Też...
Czego by nie mówić, małoletni monarcha mógł w tejże chwili potrzebować pomocy Opatrzności. Bowiem Simon, w czasie gdy jego żona z nienawiścią wyobrażała sobie, jak rozkoszne musiało być wcześniej życie dwóch królewskich więźniarek, udawał się właśnie do oddalej celi Ludwika. W tym przypadku nie ma zupełnej wątpliwości co do nazywania tej komnaty celą właśnie. W imię wykpionej zasady o wyjątkowości króla, chłopca trzymano w zupełnym odosobnieniu - w zatęchłej klitce z jednym oknem, którego zresztą celowo nigdy nie otwierano, wyposażonej w zaledwie kilka najpotrzebniejszych sprzętów. Nie były to warunki życia przeznaczone ani dla arystokraty, ani dla dziecka. Najwidoczniej jednak i to należało do osobliwości rewolucji, że dziecko niewinne traktowano na równi ze starym zbrodniarzem.
Simon miał pewną misję, jaką sam uważał zresztą za cel zaszczytny: zajmował się rewolucyjną indoktrynacją Delfina. Był z siebie, trzeba przyznać, całkiem dumny. Jedną z jego ulubionych zabaw stanowiło odgadywanie podobizn. Do pomocy miał zawsze jeździecką szpicrutę.
Nasadziwszy na głowę czerwoną czapkę frygijską, przytrzymał przy piersi tekturowe plansze. Najpierw załomotał jazgotliwie pękiem kluczy o drzwi celi, potem dopiero wybrał jeden, wetknął w zamek i otworzył.
Cela była ciemna. Światło pochodziło jedynie z kopcącej lampy, poblask dawało pomarańczowy, a ogółowi pokoiku dawało srogi wyraz, jak gdyby jeszcze go wynędzniając. W rogu, na łóżku, siedział Ludwik. Przed Trybunałem mógł mieć godny ubiór i obmytą twarz, obecnie jednak sprawiał wrażenie dalece zaniedbanego. Koszula wisiała na nim, odsłaniając obojczyki, a pantalony i buty wyglądały na niezmieniane od dawna. Matowe włosy zakrywałyby oczy, gdyby nie rozgarnięto ich na boki; dawno już przestały sięgać ramion, raczej się na nich kładły. W marnym oświetleniu twarz Ludwika zdawała się być niewyraźnie ciosaną, woskową maską.
- Aa, co też taka tu ciemnica... - obruszył się Simon. Gdy zamknął drzwi za sobą, podkręcił lampę, a potem wedle procedury ustawił na środku taboret i usiadł, przodem do chłopca. Ten milczał. Szewc chrząknął.
- Jak się masz, chłopcze?
Odpowiedź długo nie padała. W końcu spod ściany padło ciche mruknięcie, a dopiero potem słowa:
- Wyszedłbym na spacer.
- Ależ nie wyjdziesz! Przecież wiesz - upomniał Simon. - Wiesz doskonale. Więc na marnuj mojego czasu, bo dostaniesz po uchu. Nie wolno ci wychodzić, uczysz się dyscypliny!
Znów zapadła cisza. Pełne pogardy oczy chłopca wpatrywały się nieustępliwie w szewca, było to jednak wejrzenie po trosze nieobecne, odległe. Z nagła Simon zerwał swoją czapkę, modowy symbol rewolucji, i nasadził ją krzywo na głowę Ludwika. Ten nie protestował.
- No, mały obywatelu. Zaczynajmy, hę? Zobaczmy, czego się nauczyłeś.
Simon zdawał się być uradowany dalece więcej od chłopca, gdy wyciągał swoje plansze z wizerunkami do pokazywania. Rozpoczęła się gra.
- Kto to? Przyjaciel czy wróg? - pytał za każdym razem, zmieniając portrety. Chłopiec odpowiadał machinalnie:
- Maximilien Robespierre, przyjaciel. Jean-Paul Marat, przyjaciel. Georges Danton, przyjaciel.
Wahał się tylko raz. Każdego wieczora.
- Ludwik XVI Burbon... Wróg.
Simon nadzwyczaj się wtedy cieszył, a co za tym szło, nie szczędził pochwał. Gdy skończyły mu się portrety, czytywał na głos, z emfazą, całość Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela lub esej Emmanuela Józefa Sieyes. Niekiedy indziej odpytywał z nowych miesięcy czy świąt, lub opowiadał o szturmie na Bastylię. Był w swoim żywiole. Każdorazowo zaś prosił jeszcze o powtarzanie haseł. Rozkoszował się w tych trzech dumnych wyrazach, choć dla uwięzionego chłopca, który nie miał szansy zakosztować wyrażanych przez nie wartości, zdawały się być one w zupełności pustymi frazesami.
Wolność. Równość. Braterstwo.
Co wieczór tylko wolność, równość, braterstwo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro