III
Opluwanie, ubliżanie, poniżanie i ujmowanie kobiecej godności było tym, co jeszcze z braku innego wyboru należało znosić i znosić można było. Podobnie więżenie w celi bez winy przy jednoczesnym psychicznym znęcaniu się. Z dumnie podniesioną głową i wiarą w sercu być można w stanie podobne przeciwności pokonać - zwłaszcza, gdy walczy się nie tylko za siebie, lecz i za swe własne dzieci na wzór lwicy osłaniającej młode. Gdy jednak jedno z owych młodych, z owych dzieci, po długim czasie rozłąki stawało przed sądem i zeznawało przeciwko własnej matce, tego jej serce wytrzymać nie potrafiło. Należało to do okropności wojen domowych i wojen w ogóle, że dzieci i matki cierpiały najwięcej, gdy rzeczą mężczyzn było bicie się w imię sprawy.
Stojąc przed sądem, Maria Antonina czuła się zupełnie osaczona i zniewolona. Ostatnie miesiące spędziła w warunkach nieludzkich. Ileż razy nie miała prywatności - w małej celi Conciergerie dano jej tylko prosty parawan, za którym nie mogła schować się nawet przy przebieraniu. Żołnierze mogli widzieć wszystko, co zechcieli, a gdy poprosiła, by się odwrócili, zwykle tylko się śmiali. Znajdowali zabawę w dmuchaniu jej w twarz gęstym dymem z fajek. Kpili z niej jako kobiety, jako królowej i w ogóle istoty ludzkiej. Usłyszała, co każdy zrobiłby z jej ciałem, gdyby za wczasu wpadła w ich ręce. Wierzyła, że tylko Bóg nie pozwalał, by te podłe marzenia plugawych rewolucjonistów się spełniły. Bezsenne noce wypełniała modlitwą. Modliła się gorąco za duszę swego biednego, niewinnego męża, ale przede wszystkim za życie swoich umiłowanych dzieci. Jeszcze niespełna przed czterema latami miała ich czwórkę - dwóch chłopców i dwie dziewczynki, maleństwa o rumianych licach, książęta i księżniczki dumnej Francji. Pamiętała dokładnie każdą z tych chwil, gdy po trudzie porodu widziała w końcu swoje dziecię. Dwoje słabszych zmarło w roku wybuchu rewolucji. Delfin, Ludwik Karol, oraz jego siostra, Maria Teresa, znajdowali się daleko od niej i nie mogła ich widzieć. Nie płakała już. Zbyt wiele było w niej dumny, by roniła łzy, które każdy z okrutnych katów zaraz by wyśmiał. Nosiła proste, czarne suknie na znak żałoby, nie malowała twarzy. Oczy miała zapuchnięte i cała była wynędzniała. Jej włosy, schowane częściowo pod prostym czepkiem, były suche i siwe, choć liczyła sobie dopiero trzydzieści osiem wiosen. Przezywano ją wdową Kapet, żoną piekarza. Istotnie - po królowej nie pozostał choćby ślad. Została tylko matka.
I ta matka stała właśnie przed sądem, oskarżona o nierząd, rozpustę i spiskowanie. Zalewała się łzami po raz pierwszy od dawna, bo i pierwszy raz widziała swojego syna, swego małego Ludwika. Twarz miał nieco zapadniętą a spojrzenie niewyraźne, ale ubrany w jasne falbanki wyglądał jak dawniej, jak laleczka ze sklepowej wystawy. Przyprowadził go tu człowiek z Temple. Miał zeznawać w sprawie przeciwko swojej matce.
Jeden z oskarżycieli zasiadających przy stole z dokumentami, suchy młodzieniec o starej twarzy ze śladami po ospie, wydął niechętnie wargi i zwrócił się formalnie do Delfina.
- Czy to jest twoja matka?
Niedbałym gestem wskazał Marię Antoninę. Chłopiec spojrzał jej prosto w oczy, usta mu zadrgały, ale skinął głową. Oskarżyciel uśmiechnął się bez cienia wesołości. Gdy schylił na chwilę głowę, tłuste mysie włosy opadły mu na czoło.
- Powiedz, chłopcze - podjął sucho. - Czy twoja matka zmuszała cię kiedykolwiek do obcowania cielesnego?
Zaraz po tym pytaniu na sali rozbrzmiał przeraźliwy krzyk żałośni. Nie ma sposobu na opisanie bólu, jaki przeszył serce Marii Antoniny.
- Miłosierny Boże! - załkała bez przejmowania się ludźmi, którzy chcieli ją uciszyć. - Oskarżcie mnie o rozrzutność i spiski, oskarżcie o co chcecie, ale zostawcie moje dzieci! W niczym one nie zawiniły. Bestie! Wysnuwać takie oskarżenia!
Mały Ludwik był wyraźnie zdezorientowany i przez chwilę mogło się zdawać, że zechce podbiec do matki, jednak oboje zostali natychmiast uspokojeni. Chwilę zajęło, nim ucichła drobna wrzawa na sali.
Ten sam oskarżający bez przejęcia zabrał głos i powtórzył pytanie. Biedne dziecko nie spojrzało już nawet na matkę. Gdzieś przy nim błysnął ostry uśmiech odpychającego, starszego człowieka. Mały król pokiwał głową.
Jeśli i wówczas królowa miała potrzebę zapłakania, najwidoczniej zdusiła ją w sobie w przypływie wewnętrznej siły. Jedynie siność jej oblicza nie pozostawiała złudzeń, jak wielkie jest cierpienie matki. Nie winiła jednak synka - nigdy nie byłaby w stanie tego uczynić. Winę widziała jedynie w okrutnym systemie, który stłamsił jej biedne dziecko. Ileż by dała, by wziąć je teraz w ramiona, by zanucić mu jedną z dawnych kołysanek! Czy jej chłopczyk pamiętał jeszcze wiersze, których uczył go ojciec? Czy śniły mu się pawie w ogrodach Wersalu albo miękkie poduszki pałacyku Petit Trianon? Musiał być samotny, przestraszony i zdezorientowany. Nie rozumiał, na co się zgadzał.
Ale proces trwał dalej. Oskarżenie zwróciło się do dawnej królowej. Ta rzekła tylko nieswoim głosem:
- Natura sama odmawia odpowiedzi na takie oskarżenia wysunięte przeciwko matce.
Był to więc pierwszy zarzut trafiony i nie obroniony, choć jego zasadność wykraczała poza wszelką moralność. Ludwika Karola wyprowadził z sali ten sam człowiek o szpakowatej posturze, który uprzednio okrutnym uśmiechem wskazał mu, jak winien był się zachować. Nim wydano werdykt, na sali odezwały się jeszcze pojedyncze głosy - głosy kobiet. Matek. Jedna odezwała się w obronie Marii Antoniny, zaraz dołączyły do niej inne, ale trybunał mimo to zarządził.
Z rozporządzeniami Trybunału Rewolucyjnego sprawa miała się następująco. Kto przed nim stawał, z góry uznawany był za winnego. Dawano mu szansę obrony i tylko, jeśli przekonał sędziów o swej niewinności, puszczany był wolno. W przeciwnym razie widziano jedną karę: śmierć. Nie było niczego pośredniego, nie było więzień ni prac publicznych, nie było grzywn czy nawet tortur. Była gilotyna, równa dla wszystkich i wszystkich równająca. Republika polegała wszak na równości i braterstwie. Wolność pozostawała kwestią oddzielną.
Co mogła czuć Maria Antonina w noc poprzedzającą swą egzekucję? Pewnym było, że się bała. Bała się niemiłosiernie, nie tyle o siebie, co o los swoich dzieci. Widziała wyraźnie, jak te dzielą jej los. Ją podły lud mógł oglądać, gdy upokorzona i bezsilna wstępowała na szafot. Ona nic już nie traciła. Ale te dzieci, te biedne dzieci traciły wszystko, choć były dwójką najbardziej niewinnych istot na świecie.
Nad ranem spisała list do Elżbiety, siostry zabitego jej męża, która również przebywała w więzieniu w Temple. Zakończyła go słowami:
"Boże, zlituj się nade mną! Moim oczom zabrakło już łez, żeby płakać za wami, moje biedne dzieci. Żegnajcie. Żegnajcie!"
Później zabrano ją z celi. Suknię miała prostą, białą, i wyglądała już jak duch samej siebie. Przez noc jej włosy również, w skutek przemożnego strachu i cierpienia, zdołały zbieleć zupełnie. Tak, w otwartym powozie, wystawiona na nienawiść tłumów, opuszczała na zawsze więzienie Maria Antonina.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro